Читать книгу Blask - Eustachy Rylski - Страница 8

Оглавление

5

Ale Gaponię przeraził. Besaraba, Wołocha, Cygana, czy za kogo go tam brali, oddano Serbom, a ci mieli go bałkańskim zwyczajem nawlec na pal lub, zainspirowani nowymi trendami w tym względzie, spalić w żelaznej klatce, albo nie rozmijając się z epoką, rozerwać quadami.

– Tak czy inaczej, nie będzie to przyjemność – zauważył intendent Domu Centralnego, którego funkcja nie miała nigdy nic wspólnego z potrzebą, gdy wzburzony Gaponia zaczął dopytywać o szczegóły.

– Nie możesz na to przystać, szefie! – krzyknął Gaponia, wpadając trzy godziny później do pokoiku Dona na piętrze pensjonatu Wrzos wybranego trzy lata wcześniej na miejsce ich krótkich urlopów ze względu na klimat, odludzie i bliskość stolicy. – To nie kara, to barbarzyństwo niemające związku z winą.

Dzień wcześniej rozmawiali o banale przemijania, a tym samym o śmierci.

– Czasem przysiada nocą na brzegu łóżka lub taborecie i mam wrażenie, że jest byle kim – mówił cicho Don, a Gaponia pochylił się ku niemu, by nie uronić ani słowa. – Przygląda mi się bez uwagi, sprawdza, czy gotów jestem do drogi, dając do zrozumienia, że nie pójdziemy Polami Elizejskimi. Ani to kostucha, ani piękność zawieszona między dzieciństwem a młodością, jak wyobrażają to sobie artyści, ani boski księgowy, którego mamy potraktować serio, tylko byle kto. Figura, rzec można, pierwsza z brzegu. Im dłużej z nią obcuję, nabierając ciała i anektując przestrzeń, tym częściej myślę, że znalazłem się w obcym miejscu, które ani znam, ani chcę poznać. Wszystko mnie odpycha, nałogi omijają bokiem, władza nudzi, wspomnienia męczą, poranki zasmucają, a zmierzchy trwożą. Nie rozumiem radości z przypadkowych codziennych zdarzeń, a przecież były moim i twoim, mój drogi Gaponia, udziałem. Cieszyły nas ptaki o świcie lub zaniepokojenie generała naszymi ryzykownymi decyzjami. Cieszyły nas kobiety, o które się nie staraliśmy, i ich zabiegi, by mimo wszystko, mimo wszystko, mój drogi Gaponia, zdobyć nasze względy. Maszerowaliśmy przez doczesność jak dwaj ślepcy, zadowoleni, że możemy obyć się bez przewodnika. Porzucaliśmy obowiązki. Nie wnikaliśmy w żaden z żywiołów kotłujących się wokół, bo nie podejrzewaliśmy w sobie władzy nad nimi, choć nikt poza nami o tym nie wiedział. Pilnowaliśmy odległości od tych, którzy daliby wszystko, z życiem włącznie, by się zbliżyć, sami ku sobie zbliżeni. Byliśmy chytrzy, byliśmy chytrzy, jak nikt w tym kraju.

A teraz przystanąłem na brzegu, a naprzeciw mnie morze, chciałoby się rzec, tajemnicze, otchłanne, szafirowe, chciałoby się tak rzec, gdyby się nie wiedziało, że to sadzawka z nierozpoznanymi szczątkami. Jedne osiadły już na dnie, inne pływają jeszcze po wierzchu, nim dołączą do reszty. A ty w swej dobroci i mądrości, w którą nigdy nie zwątpiłem, pytasz strwożony, czy podpiszę wyrok na nieroztropnego Cygana, Besaraba, Węgra, czy za kogo on tam się uważa, a ja odpowiadam, że nie mogę nie podpisać, nawet gdybym chciał.

– A chcesz, szefie? Bo jeżeli chcesz, jeżeli chcesz... – Jego głos poszybował w falset, jak zawsze kiedy władała Gaponią gwałtowna emocja.

Promień letniego słońca przesunął się po ścianie i zwiotczał nad żelaznym łóżkiem, jakby była już jesień. Z otwartego na oścież okna zapachniało mokradłami, jak po słotach, choć przełom czerwca i lipca skąpił nawet rosy nad ranem i dni wstawały z trzaskiem.

– Ależ nie chcę, Gaponia – odpowiedział Don. – To inny byt, inna dusza. Nie imaginuj sobie męki, jakiej nigdy nie doświadczysz. Tak jak on nie jest w stanie wyobrazić sobie twoich wątpliwości, rozterek, niepokojów. Jakakolwiek wzajemność nie jest możliwa. Wyobraź sobie raczej, że jeżeli jego świat nie jest twoim, to twoje wyobrażenie o jego kaźni jest wyłącznie płytkim snem, który się przypałętał. Poczuj ulgę. Pomyśl sobie, że jest już po kaźni, w której sprawie nic nie mogłeś uczynić, i poczuj ulgę. Poczuj ulgę, mój drogi.

I Gaponia ją poczuł. Miał wrażenie, że Don jest znowu tym, kim był, nim zordynarniał na potrzeby władania ordynarniejącym z roku na rok narodem. Nim zasmakował w obcym mu przecież prostactwie, nim dał się przekonać dyktaturze, że na względy liczyć może tylko wtedy, gdy przyjmie jej reguły.

Wszystko, tylko nie wybaczenie, rzekł kiedyś przy śniadaniu Gaponia, gdy zdawało im się, że nie każde zdarzenie trzeba brać serio. Jest tak, jak powiedziałeś, mój drogi, zgodził się Don, a gdy Gaponia rzekł, że tylko zażartował, Don uśmiechnął się cierpko i wyjaśnił: A ja nie.

Ale to było jeszcze w czasie, kiedy obydwaj wahali się, czy przyjąć role, jakie tak niespodzianie podsunął im los. I Gaponia odniósł wrażenie, że stanęli wobec siebie bez masek i rekwizytów, jak wtedy, gdy we władzy obcego im kaprysu je przybrali, nie wierząc, że nie na długo, raczej na chwilę, dla zabawy. I to wrażenie nie ustąpiło nawet wtedy, gdy Don postanowił: Stracą go na swój sposób, Gaponia. Bez zwłoki.

Blask

Подняться наверх