Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 10
ОглавлениеWrzesień 1976, Wenecja
Mówi TAMARA: Witaj, Pablo! Poznajesz mój głos? Jest drżący, jak na krawędzi bezdechu. Wydaje mi się wstrętny. Gdzie się podziały tamte dźwięczne tony w mej krtani? Tamta emisja, tamta dykcja, od dzieciństwa ćwiczone „batem greki i łaciny”, jak mawiała Babka Klementyna.
Starość to jest grudniowe słońce — wciąż świeci, a już nie daje ciepła. Nigdy nie myślałam, że mnie to dopadnie. Czuję się, jakbym stygła, zwłaszcza w taki kwietniowy poranek jak dziś, kiedy pod ledwie prześwitującą lampą słońca kisi się niskie, szare niebo. Jest duszno. Mam wrażenie, że ten dzień jest kwadratowy. Wszystko mi dziś zawadza i co chwila, nawet nie ruszając się z tego trzcinowego fotela, uderzam o jakiś kant. Nawet kelner jest jasnym blondynem. Skąd tu takiego wzięli?
Bo wciąż jestem w Wenecji, mój Pablo. Wprawdzie już nie na Lido, skąd wypędziły mnie, wyobraź sobie, komary, a w hotelu Danieli, obok placu św. Marka. Kocham to miejsce, z jego złoconymi krużgankami, marmurowymi schodami, żyrandolami z Murano i tą jedyną na świecie alabastrową łazienką, w apartamencie na drugim piętrze, gdzie kąpiąc się, mogę patrzeć na kopuły Santa Maria della Salute. Królowa Laguny wyłania się tuż za oknem, oddzielona ode mnie szarym pasem wody. Wychyliwszy się z wanny, mogłabym ją uchwycić: mglistą i niepojętą, kobiecą i wyniosłą, dostojną i niezmienną, jak piramidy, choć nad ich strupieszałą martwotą ona góruje wzruszeniem, jakie wywołuje w każdym wrażliwym sercu: wciąż tak samo dziś, jak przed laty, gdy pierwszy raz płynęłam u jej stóp gondolą, jako dziesięcioletnia panna.
Jestem już po kąpieli i porannej grzance z dżemem z opuncji figowej. Siedzę w narożniku tarasu hotelowego i piję pierwszą kawę, osłonięta parasolem przed bladym, ostrym słońcem zza chmur. Znów patrzę na kopuły Santa Maria della Salute: jest ich pięć, wliczając te najmniejsze, potem obracam wzrok w prawo, na filigranowe maswerki Pałacu Dożów, za którymi wyłania się Kampanila, i jeszcze dalej, na ciemnozielone wody laguny, w których przez tysiąc lat odbijała się historia Europy i Bizancjum. Przede mną na stoliku stoi ten śmieszny, mały magnetofonik, przypominający posrebrzane pudełko do cygar, które paliła moja Babka. Przywiozłeś mi go z Paryża i wręczyłeś ze słowami: masz tu umieścić całe swoje życie.
Niektórzy goście dyskretnie mi się przyglądają, a to znaczy, że ta nowinka techniczna, do której z początku nie miałam zaufania — a nawet żywiłam do niej wstręt, jak do małej elektrycznej trumienki — robi na ludziach z towarzystwa PEWNE WRAŻENIE. „Nagrać swoje życie…!”. Ha. Wciąż jeszcze ledwie udaje mi się jako tako kwękać, a ty każesz mi to nagrywać! Mógł wpaść na to tylko ktoś taki jak ty: wielki rzeźbiarz, a niewysoki człowiek, prawie krasnoludek przy tych twoich niebotycznych spiralach z miedzi i mosiądzu, które teraz wystawiają jako łuki tryumfalne przy autostradach tylu meksykańskich miast. Do tego — wychowanek szalonego Feliksa, zabójcy Rasputina i spadkobierca jego pałacowej bramy, którą przez siedem mórz i oceanów wlókł on z Sankt Petersburga do Paryża, a potem ty z Paryża, przez kolejny ocean, tu, do stóp meksykańskiego wulkanu. Dobrze, poddam się twemu szaleństwu, artysto, bo tylko drugim szaleństwem można swoje szaleństwo pokonać. Wtedy gdy staje się ono jedynym możliwym sposobem bycia.
Spróbuję podzielić tę opowieść na rozdziały, tak mi doradził Paz, ale wątpię, czy z chaosu mego życia uda mi się uczynić ład sztuki. W końcu jestem malarką i moja definicja ładu jest inna. Dotyczy przestrzeni, nie słowa, do tego słowo ma więcej wspólnego z muzyką niż obraz, więc zjawia się tu jeszcze jeden żywioł. Jak nad tym zapanować? Literatura czerpie z najgłębszej studni, ze Słowa, i sam Bóg jej patronuje. A malarstwo? Jemu wystarczy jaskinia, trochę farbek i patyk. Jestem więc parweniuszką… i spójrz, Pablito, czy to możliwe, że ja, dawna królowa Paryża, drżę dziś przed magnetofonem, na którym mam nagrywać słowo? Moją historię…? W dzieciństwie nauczono mnie błędu nadmiernej wiary w siebie, i tylko w siebie. Tak urodziła się pycha, błędnie nazywana „siłą”, a za nią podąża jej okrutna siostra, klęska… Bo postawmy sprawę jasno: utraciłam talent. Muzy, te kapryśne flądry, odeszły ode mnie znudzone i Apollo też zniknął, zaledwie okazało się, że mam coś tak niegustownego, jak zaćma, próchnica, łuszczyca i że farbuję sobie włosy.
Och, jak ten kelner mi się przygląda… Nie wierzę… puścił do mnie oko!… A więc jestem już tą żałosną, starą panią Stone, opłacającą sobie włoskich amantów?7 Okay, przerywam, bo zaraz się rozpłaczę.