Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 16

Tütü wkracza na scenę

Оглавление

Parowy pociąg wynurza się z tunelu. Siedzę przy oknie pierwszej klasy w słomkowym kapeluszu i patrzę na swe odbicie w szybie. Moje oczy ogniskują się na uciekających wstecz cyprysach i ukwieconych domach z kamienia, pokrytych cynobrowymi, pozieleniałymi dachówkami. Nigdy takich dotąd nie widziałam. I tylu tu pięknych chłopców, truchtających drogami na osiołkach! Inni stoją przy torze z zadartymi głowami nakrytymi ciemnym kapelusikiem i pozdrawiają nas machaniem. Żaden z nich nie jest boso, mają na nogach sznurowane buciki lub sandały. W oddali, pod ogromnym jasnym niebem, widać pasma wzgórz pokrytych zielonymi polami, które otaczają murki z jasnych kamieni. Bezlitosne światło śródziemnomorskiego wybrzeża — które dopiero później nauczę się cenić — ukazuje zmarszczkę na zmarszczce pokrywające siateczką twarz Klementyny. Mamy za sobą długą podróż: dwa dni pulmanem z Moskwy do Warszawy, tam przesiadka na ekspres do Nizzy, znów doba podróży i postój w Wiedniu, nareszcie Wenecja, Wenecja! A teraz pociąg do Florencji. Pomyśleć, że Babka wybrała tę podróż z przesiadkami tylko po to, żeby w Wiedniu pokazać mi Madonnę Różańcową Caravaggia. Chodziło jej o stopy.

— Patrz na potęgę szczegółu! To czyni sztukę! — Wskazywała mi brudne stopy wieśniaków, klęczących w zachwyceniu przed Madonną.

— Dał je na pierwszym planie… spójrz, jaka odwaga! I przypomnienie świętych słów Chrystusa, abyśmy przede wszystkim wypełniali obowiązki stanu! Jaka pokora artysty, kiedy wie, że nie ogarnie całej głębi tej sceny, więc chroni się w detalu, w ubrudzeniu biednych, pielgrzymich stóp, które wszystko mówią o potędze wiary.

Kiwa się naprzeciw mnie, ni to w drzemce, ni w lekturze rozłożonego na kolanach czasopisma. Przy drzwiach rozsiadły się dwie damy w podróżnych strojach. Dołączyły do nas w Padwie, natychmiast wypełniając przedział swą świergotliwą francuszczyzną. Taksuję je nieprzyjaznym wzrokiem, wzbudzając ich niepokój. Bardzo lubię wiosenną modę tego sezonu. Obie mają na sobie długie kraciaste peleryny z szeleszczącego materiału, spod których wyglądają sznurowane botki. Ich głowy okrywają ciemne kapelusiki z filcu, z małymi rondkami. U młodszej kapelusik jest ozdobiony z przodu dużą sztywną kokardą, u starszej, tytułowanej „hrabiną”, denko wieńczy wysoki taftowy róg, podzwaniający zawieszonymi na jego czubku mosiężnymi kulkami. Chyba ten dźwięk wyprowadza Babkę z równowagi, bo ilekroć, do wtóru nieprzerwanej konwersacji, przedział wypełni się odgłosem tych maleńkich czyneli, ona porusza się i z niezadowoleniem obraca ku nim głowę. Wreszcie złożyła czasopismo i podniosła na mnie oczy.

— Tamaro — odzywa się po francusku — przestań się gapić na te badyle.

— Ależ Babciu, to są palmy! — zawołałam, siląc się na najlepszy paryski akcent, jaki wbijała mi miesiącami mademoiselle Gauty.

— I co z tego, że palmy?… Zachowaj świeżość umysłu dla dzieł ludzkiego geniuszu. Natura jest bez wyrazu w swym zewnętrznym pięknie. Jest głupia.

Ku przerażeniu dam wyjmuje z torebki cygaro.

— Jak pani może tak mówić? — obruszyła się comtesse i mosiężne kulki zadzwoniły.

Babka obróciła się do niej uprzejmie.

— Natura nie bierze udziału w sporze dobra ze złem, bo nie ma sumienia. Jest więc głupia, głupia jak but, madame.

Odgryzła końcówkę cygara, którą z wdziękiem wypluła i umieściła w popielniczce. Zapaliła je benzynową zapalniczką, którą wuj Maurycy sprezentował jej na gwiazdkę.

— Pani bluźni, łaskawa pani! — Hrabina z odrazą przyglądała się tym czynnościom. — Natura jest dziełem Boga i tak ją należy postrzegać! Natura zawiera w sobie Jego mądrość!

— Mądrość? — Babka wypuściła kunsztowne kółko dymu. — Niech więc pani podyskutuje z drzewem o Spinozie. W Bolonii pociąg ma dłuższy postój i będzie mogła pani rozwinąć temat z krzakiem azalii. Rosną tuż przy peronie.

Parsknęłam śmiechem.

— Co za maniery… przy dziecku… — westchnęła młodsza.

— To nie kwestia manier, ale tego, że zabrakło paniom argumentów. — Babka pochyliła twarz nad gazetą. — I to nie jest zwyczajne dziecko… to jest Wunderkind… — dodała, wracając do lektury.

— No proszę… a w jakiej dziedzinie, jeśli można…? — wyniośle zainteresowała się hrabina.

— Hodowli szczurów! — pisnęłam.

— Nie przerywa się starszym — upomniała mnie młodsza. Starsza aprobująco kiwnęła głową i dzwonienie kuleczek wypełniło przedział.

— Dzieci i ryby głosu nie mają! — oznajmiła. — Muszę powiedzieć… — zwróciła się do Babki — że mnie gorszy cała ta sytuacja, madame. Jak również to, że pani z upodobaniem toleruje takie zachowanie!

Uznałam, że mój czas nadszedł.

— Ale ja mówię prawdę! — Sięgnęłam do pudełka leżącego obok mnie i po chwili główka Tütü wyjrzała mi z piąstki i z zaciekawieniem rozglądała się na boki. Kobiety zamarły z wytrzeszczonymi oczami i półotwartymi ustami, tylko mosiężne kulki przerywały ciszę, którą w następnej chwili rozdarł ich wrzask.

— Aaaa!

Jeszcze zdążyłam chwycić Tütü za ogonek i wyciągnąć go w przód przed siebie, w jego ulubionej pozie z rozczapierzonymi łapkami, gdy obie damy poderwały się z siedzeń i szeleszcząc pelerynami oraz szarpiąc swe torby podróżne, wypadły z przedziału, wzywając na pomoc konduktora.

— Niedobra! — odezwała się Babka, gdy zapadła cisza i Tütü wrócił do pudełka. Jak dobrze po dziś dzień to jedno jej słowo pamiętam! Była w nim typowa dla Babki ironia, ale też przyzwolenie wielkiej damy, która nie jest nią po to, aby słuchać reguł wymyślonych przez innych, lecz by narzucać własne. Coś niesłychanie wyniosłego dla „praw pospólstwa”: królewskie napomnienie, udzielone jednemu z dwojga sprzymierzonych, za winy wprawdzie przez jednego z nich popełnione, ale jeszcze w tej samej chwili wybaczone i mające za cel nie ukarać, a przeciwnie, jeszcze bardziej wzmocnić pakt namaszczonych. Pamiętam swoją odpowiedź daną wtedy Babce: słowa, które szły potem ze mną przez całe życie i były moim drogowskazem — ale również przekleństwem. Cała moja sztuka wyrosła z nich i one z tym większą furią rozbijały, niszczyły wszystko, co próbowało się im sprzeciwić.

— Jestem artystką… — powiedziałam — …a artyście wszystko wolno, ne c’est pas, Baba?

Wiele bym dziś dała, aby przypomnieć sobie jej odpowiedź. Na pewno była surowa, bo Babka nie znosiła Nietzschego, jego występnej „wolności” dla wybranych — choć zarazem, w jakimś stopniu, nas samych i naszą sferę uważała za „nadludzi”. Pewnie powiedziała mi coś w rodzaju: „To nie takie proste, dziecko”… I wciąż tej odpowiedzi szukam, brnąc przez swe życie, którego tak mi zazdroszczą, a które zostawiam za sobą jak pole bitwy, zasłane widmami tych, których źle kochałam. I cisza. Teraz już tylko cisza. Nic w niej nie ma, oprócz szelestu kartek obracanych przez Babkę i kroków zbliżających się korytarzem — zdaje się, idącego do nas konduktora.

$

Zatrzymałyśmy się w hotelu St. Regis, tuż przy Piazza Ognissanti, niedaleko od Uffizi i naprzeciw Excelsiora, w którym mieszkam dzisiaj. St. Regis mnie już dziś razi tą swoją pychą przeogromnych żyrandoli i nawałem złota, wśród którego arabscy szejkowie przechadzają się jak po swym dominium. Na stare lata robię się skromniejsza: bo to niby nadal ten sam mój świat, ale jakby już nie mój, a wypożyczony. Tylu osób w nim nie ma… została skorupa, jakieś dawne echa. Oto słyszę tap tap obcasów przez hol, do windy idzie Chanel i razem z nią wsiadam, ale puszczam ją przodem i gdy już jedziemy, mówię patrząc przed siebie:

Madame Chanel?

Oui.

Enchantée… Łempicka… — Wyciągam dłoń w rękawiczce, którą ona z uśmiechem przyjmuje. Jest rok 1931, Chanel ma na głowie zachwycający bujny kok, nakryty kapeluszem stylizowanym na beret, na jej szyi, w głębi futrzanej etoli, błyszczą perły. Taksuje mnie okiem badawczym, z iskierkami humoru tlącymi się w głębi tego kosmosu. Winda zatrzymuje się na moim piętrze i wysiadając, mówię do niej:

Madame, jest pani jedyną na świecie osobą, którą w drzwiach windy przepuściłam przodem.

A teraz jest rok 1976… i patrz, Pablo, jak skaczemy po szachownicy czasu. Ruchami wieży, powiedziałby Paz. Mimo swego ogromu, mój hotel Excelsior wydaje się przytulny, bezpieczny. Górny taras patrzy prosto w poranek, wstający nad rzeką Arno. Spoglądam w lewo — wzgórza Fiesole, w prawo — kopuła Santa Maria Novella. Czego chcieć więcej? Kelner, jak gdyby nic, podaje mi talerzyk z brzoskwinią i czekoladowym biskwitem. Czekoladka?!… Gdy ja, właśnie przed chwilą, wróciłam na te poduszki — wprost z otchłani?!… Życie i śmierć, tylko we Włoszech takie zgodne w duecie, nawet radosne, bo układają się w jakiś naturalny korowód przeciwieństw, w zwyczajną kolej rzeczy — nadzwyczajnych. I tylko tu, poprzez sztukę, brzydota śmierci nieustannie odmienia się w nieśmiertelność piękna , wymieniając się z nim swymi elementami.

Dość! Nie uniosę tego! Zostawić napiwek i iść. Do Santa Maria del Carmine i tam, w półmroku kaplicy Brancaccich, siąść w ławce i patrzeć na fresk Masaccia, na skurczoną jak u małpki, pełną złości i rozpaczy twarzyczkę Ewy, której babski lament zdaje się rozsadzać ściany raju, gdy pod mieczem anioła idą na wygnanie. Biedny, młody, chory Masaccio, dla kogo on to malował? Zaraz potem umarł. Florencja! Florencja! Niby wielka galera, kołysząca się na wodach czasu, pełna marmuru, złota i prochu. Teraz mogę umrzeć. O tak, tu, nareszcie.

Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej

Подняться наверх