Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 15

Nasz dom w Moskwie

Оглавление

Kiedy? Znów… powiedzmy… około 1909 roku. Mam dziewięć lat i moje rączki na dywanie bawialni oddają się ulubionej czynności: wysypywaniu klejnotów ze szkatułki mamy i rozkładaniu ich wokół siebie. To jest mój sezam: pierścionki, zwieńczone koszyczkiem lub stożkiem, z perłą, brylantem, ametystem, złote klipsy w kształcie skręconych muszli, brosze, diademy roziskrzone platyną i kocimi okami topazów. Wkrótce dywan lśni kaskadą szafirów, przedśmiertną bladością opali i złym, kuszącym ogniem rubinów. Rozkoszuję się chłodem pereł, których sznury owijają się wokół mych nadgarstków, jak białe węże, nakładam sobie na główkę ciężką, wysadzaną brylantami i opadającą mi na oczy tiarę. Jej blask, rozpalony przez zachodzące słońce, rozjaśnia półmrok bawialni.

Dwuskrzydłowe drzwi otwierają się na ogromny salon, jest skąpany w popołudniowym słońcu. Widzę uniesione skrzydło fortepianu, nad nim sterczą dwa misternie upięte grzebykami koki: to moja matka Malwina, a obok niej Babka Klementyna. Wertują nuty, półgłosem przygotowując się do gry na cztery ręce. Odkąd ojciec odszedł, a właściwie nas porzucił, same kobiety są wokół mnie: moja młodsza siostra Adriana, nazywana Adrienne, sztywna mademoiselle Gauty, ucząca nas francuskiego, frojlajn od niemieckiego, dwie rosyjskie służące i przede wszystkim one: królowa Klementyna i jej drobna następczyni tronu, Malwina. Zza rzeźbionych nóg fortepianu widzę ich buciki z wygiętymi obcasami, połyskujące wężową skórką. Na delikatny profil Malwiny prószy światło od wysokich okien. Jest ładna, ma skore do śmiechu dołeczki w kącikach ust. Ale nie lubię jej — za to, że nie lubił jej ojciec i dlatego odszedł. Bo jej bluzeczki, spódniczki, buciczki zawsze MUSZĄ być z Paryża. Najlepiej od Wortha.

Wiosenny podmuch faluje firanami, za którymi przez cały front kamienicy ciągnie się balkon. Ma kształt muszli, niesionej na grzbietach delfinów. Uwielbiam tam siadać w wiosenne popołudnia, w czapce z koziej skórki i szaliku, patrząc z góry, jak nasza ulica kipi ruchem, hałasuje bańkami na mleko, trzaskaniem z bata woźnicy, który ma piórko zatknięte u kapelusika. Stukot chodaków służących, biegnących po wrzątek do narożnej knajpy w suterenie, miesza się z turkotem karet skrzypiących resorami w drodze do teatru i szelestem salopek paniuś podążających na Ochotnyj Riad po nalewki dereniowe i niedźwiedzie łapy z chrzanem. Czasem, ku uciesze gawiedzi, rozlega się grzmot żelaznych obręczy kół, aż brzęczą szyby w oknach i dzwonią wisiorki naszych żyrandoli, gdy mknie tabor strażacki z umocowaną na dachu drabiną. Przed nim pędzi do pożaru jeździec w miedzianym hełmie i dmie w miedzianą trąbę, aż dziewuchy z piskiem umykają na wszystkie strony. To jest najwspanialsza ulica Moskwy — bo my przy niej mieszkamy.

Co jeszcze widzę w mojej magicznej kuli? Na środku salonu, na zielonym dywanie pokrywającym marmurową podłogę, stoi mebel całkiem zbyteczny, choć stanowiący oś salonu, wraz ze zwisającym nad nim największym z trzech żyrandoli. Nazywa się canape circulaire i jest wielką, okrągłą kanapą obitą pluszem, ze zwisającymi do podłogi czerwonymi frędzlami i wstawioną w środek ogromną toskańską wazą z terakoty. Brzuch wazy pokrywają winogrona, pączki róż i maleńkie ptaszki, możliwe, że słowiki. Zazwyczaj, w czasie herbat, kanapę obsiada wianuszek pań w wysokich koafiurach, z filiżankami w upierścienionych dłoniach. Dziś jej jedynym użytkownikiem jest śpiący w pudełku po cygarach Babki mój ukochany szczurek Tütü.

Pieszczę klejnoty i słucham muzyki Chopina. Walc Es-dur wybiega spod palców kobiet, jak ze sprawnej czteroręcznej katarynki. Czy może być piękniejsze tło dla wiosennego wieczoru? Kiedyś grać to będzie dla mnie mój przyjaciel, Rubinstein i wtedy wróci do mnie ta scena: twarz Babki, skupiona, bo trawi ją pragnienie „perfekcyjności w każdym calu” — tę dewizę powinna wykuć sobie na czole. Ale pragnienie doskonałości potrafi być udręczeniem, więc pionowa zmarszczka przecina jej czoło. Malwina jest nieuważna, błądzi spojrzeniem po stiukach salonu. Jest marzycielką, głębię jej uczuć ukształtowały romanse, które prenumeruje z Paryża wraz z ilustrowanym magazynem „Le Miroir des Modes”. Mimo to, jest też dość praktyczna. Nigdy nie mówiła, co poróżniło ją z ojcem, ale pomimo swych cierpień zdołała wymóc bardzo dla nas korzystne zabezpieczenie finansowe. Dzięki temu już następnej jesieni będę mogła jechać do szkół, do Szwajcarii.

Dziś jednak o niczym tak nie marzę, jak o podróży do Włoch! Odkąd zimą, w Sankt Petersburgu, gdzie mieszka siostra matki, Stefa, i gdzie teraz coraz częściej jeździmy, przewertowałam w bibliotece wuja album o sztuce Włoch, już tylko jedno wiem: muszę tam pojechać! Tam chcę mieszkać! I tam chcę umrzeć, jak ta donna na przełożonej bibułką ilustracji, spoczywająca w łodzi o kształcie łabędzia i sunąca po wodach Lago Maggiore wzdłuż cichych brzegów Isola Bella, z dwoma aniołami u wezgłowia, grającymi jej na harfach do wiecznego snu.

— Malwino… grasz zbyt espressivo… — Głos Babki wdziera się w me marzenia. — Chopin jest jak reńskie wino… lubi być schłodzony.

Przerywa i uśmiecha się do Malwiny, która się rumieni. Wie, że w wielu sprawach nie dorównuje Królowej Matce. Babka ponownie kładzie palce na klawisze i puściwszy oko do Malwiny, z werwą uderza w tony skocznej piosenki. Znam ją, bo Stańczyk i ja, siedząc na kolanach ojca, który robił nimi patataj, patataj, śpiewaliśmy to naszymi dziecinnymi głosikami:

Jadą, jadą dzieci drogą

Siostrzyczka i brat

I nadziwić się nie mogą

Jaki piękny świat!

Nic z tego nie rozumiesz, biedaku, a to jest śliczna stara piosenka polska o siostrzyczce i braciszku, którzy wędrują przez prosty świat dzieciństwa. Napisała ją poetka Konopnicka, sama mająca chmarę dzieci i męża dziecioroba — mimo to potrafiła któregoś dnia spakować manatki i wynieść się do Florencji, gdzie zamieszkała z kobietą. Pablo, wyobrażasz sobie?! Z kobietą! Wtedy nazywało się to „damą do towarzystwa”.

Muzyka milknie. Czy przysnęłam? Obie kobiety stoją teraz w drzwiach bawialni i patrzą na mnie. Zdrajczynie!

Wczoraj przed snem słyszałam, jak się namawiają w sypialni matki — że Babka pojedzie do Włoch, ale sama! Jeździły tam dwa razy do roku, dawniej we dwie, ale teraz będą jeździć osobno, bo okazuje się, że Malwinę bardziej interesuje moda, ploteczki na hotelowych tarasach i spacery po promenadzie, podczas gdy Klementyna stawia sprawę jasno: pierwsze są katedry i muzea, potem długo, długo nic — i ruletka. Jak ja chciałam, żeby Babka zabrała mnie ze sobą! Jej świat wydawał mi się tajemniczy i wytworny. Mnie też interesują muzea! A tu słyszę, przez przystawioną do ściany szklankę (nauczyła mnie tego Głafira), że Babka mówi: „Trochę w głowie jej się przewraca”! Niby mnie. A Malwina dodaje, żeby lepiej zabrała Adrianę, bo taka chuda i grozi jej gruźlica. Gruźlica? No… zobaczymy.

— Marysiu, sroczko. Chodź do nas… — odzywa się Babka, czyniąc zachęcający ruch głową. Milczę, nucę do siebie i bawię się klejnotami. Jaki rozkoszny jest chłód kamieni! Opale ślizgają się po rubinach, w głębi lśnią kocie oczy turkusów, leniwe perły wiją się w sznurach.

— Powiedz do mnie Tamara, to przyjdę.

Malwina kuca przy mnie, całuje mnie w skroń i również wkłada rękę do szkatuły. Bawimy się kosztownościami i ona nuci piosenkę, którą przed chwilą grały:

Jadą, jadą dzieci drogą

Siostrzyczka i brat…

Jak ona może być tak fałszywa? „Masz rację, trochę jest dziwaczna. Na razie nie pojedzie!” — to były jej słowa. Dziwaczna?… No, to patrz! Wypuszczam z rąk klejnoty i zaczynam kasłać. Łapię się za brzuch i chwytam powietrze ustami. Kaszel nasila się, oczy w słup i trzepię rękami, kaszel już jest krótki, jak pianie koguta, śmierć chwyta mnie za gardło. I co, czy ja nie mam gruźlicy? Przewracam się, bijąc piętami o podłogę. Matka podrywa się, jej krzyk wstrząsa kryształami:

— Boże!… Dziecko! Anfisa… Głafira…! Ona umiera!…

Do bawialni wpadają służące. Młodsza to Anfisa, głupiutka i poczciwa, która na widok leżącej baryni rzuca się na kolana i zawodzi:

Boh pomyłuj…

Pochyla się nade mną jej strwożona płaska twarz. Pewnie jej przodkowie oddawali chanom swe córki na ius primae noctis13. Wstrzymuję oddech, bo już przecież umarłam. Ale stojąca w głębi Głafira zachowuje spokój: jest ze wsi podriazańskiej, gdzie chłop przynajmniej raz w miesiącu musi sprać żonę, bo jak nie spierze, znaczy się, ma inną. Leci wtedy taka przez wieś, rwie włosy i zalewa się łzami. Głafira wie, że w Rosji obraz zdarzeń rzadko odzwierciedla ich sens.

Niczewo… niczewo… — mówi. — Prosto, barynia s babuszkoj choczet w Italiu ujechat’.

Malwina przenosi na nią nieprzytomne spojrzenie, ale założyłabym się, że już przebiegło jej przez głowę pytanie, czy w garderobie jest odpowiednia czarna mantylka do żałoby.

Tubierkuloz w Italii ana choczet leczić… — Głafira przechodzi na rosyjsko-polski. — Madam Klementina skazała, czto jej nie wazmiot, nu i wot, ciężko bolnuju mamy…14

Śmieje się rubasznie, choć umysł Malwiny, spragniony rzeczy wzniosłych, broni się przed tak pospolitą wersją zdarzeń. Wyczuwa fałsz w mym przedstawieniu, ale kierując się egzaltacją serca, pragnie go ignorować, dając pierwszeństwo wersji tragicznej. Klęka przy mnie w pozie Halki, rozpoczynającej arię „O mój maleńki, złóż do trumienki…” — co jest cytatem z wielkiej opery polskiej, mój Pablito, bo przecież nie wszystkie narody muszą wciąż zdzierać gardło w ariach z Toski — i tuląc mą rączkę, zalewa się łzami jak Zboińska-Ruszkowska15, którą niedawno oglądała w Warszawie, a nawet zjadły razem obiad w Bristolu:

— Zbudź się, maleństwo, nie zostawiaj mamusi samej…

Nareszcie włącza się Klementyna. Wzorem Głafiry, też zachowuje spokój i wsparta o framugę przygląda się tej scenie, paląc cygaro. Widzę ją spod zmrużonych powiek i serce zaczyna mi bić mocniej. Pokręciła głową z dezaprobatą, ale i uznaniem. Ogniki humoru zatańczyły w jej oczach. Już wiem, wiem! Spojrzenie Babki mówi, że choć brzydko jest udawać, to już za samą artystyczną klasę przedstawienia należy mi się nagroda. Witaj, Italio! Florencjo! Witaj Padwo, Wenecjo! Wkrótce się spotkamy!

— No, no… — odzywa się Babka. — To ci artystkę mamy. Naprawdę, istna Modrzejewska.

październik 1976, Florencja

Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej

Подняться наверх