Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 13

Babka Klementyna

Оглавление

Czekałam, aż Pattie podniesie się z ławki i powie coś w rodzaju:

— Chyba już czas na nas, madame… Ale nic takiego się nie stało, bo w tej chwili, jakby w nagrodę za me cierpienia, cud się wydarzył!

Wszystko znikło!

Najpierw myślałam, że mam wylew. Ale nie było bólu głowy ani mdłości, za to poczułam dreszcz, a raczej elektryczny wstrząs, który przeszył mnie ognistą strugą od czubka głowy, wzdłuż szyi i kręgosłupa, do pięt, jakby ktoś przyłożył mi generator prądu do głowy. Ciemność zapadła i coś mnie uniosło z ławki, aż poleciałam w niebo, zostawiając w dole alejkę, ławkę, Pattie i kota, wiernie trwającego na swym posterunku. Po chwili wzrok mi wrócił, ale już w innym wymiarze. Miałam wrażenie, że przyszły do mnie moje dawne barwy, farby kupowane w sklepiku na avenue de Wagram i że ktoś za mnie maluje teraz znów tamten świat, wedle tamtego koloru, jakby Ruisdael zaczynał ustawiać swe soczewki, w których zaraz rozpali się wschód słońca nad Delft.

Ale to nie jest Delft, to Wenecja!

Coraz dalej ucieka w dół to nieszczęsne Biennale, białe pudełka rozrzucone między zielonymi kulami drzew, wraz z tym ohydnym śmieciem ludzkim, ekskrementem zakręconym w słoiku i nagrodzonym główną europejską nagrodą. A ja, niesiona wzwyż i wzwyż przez Archanioła Sztuki — który pachniał, nie wiedzieć czemu, kolońską wodą mego ojca — frunęłam z powrotem tam, w MÓJ ŚWIAT, ponad lagunę, czując na swych odmłodniałych policzkach TAMTO dotknięcie weneckiego słońca i wenecką bryzę, znów targającą falbanami mej sukienki… Och, mam znów na sobie wysokie, sznurowane botki i tulę do siebie szczurka Tütü, który spazmatycznie drży, wtulony w zagłębienie mojej szyi. Robię najpierw jedno okrążenie, potem drugie i trzeci wiraż dookoła wieży San Giorgio, krzycząc ze szczęścia i muskając opuszkami palców ośniedziałą miedź dachówek, aż nagle zatrzymuję się w powietrzu i niewidzialna ręka pcha mnie w dół, więc spadam, spadam, prosto na poduszki gondoli!

Jest późne lato, wrzesień, miesiąc najpiękniejszego światła we Włoszech. Gondola niesie mnie, dziesięcioletnią pannę, dość już wyszczekaną jak na swoje lata i gryzmolącą coś ołówkiem w rozłożonym na kolanach szkicowniku. Płyniemy wzdłuż Canal Grande, ja siedzę w części dziobowej, a mój Tütü, wciąż przestraszony, tkwi na mym ramieniu. Na rufie, na wprost mnie, rozsiadła się moja wspaniała Babka Klementyna: osłonięta parasolką, z wysoko upiętą fryzurą, wielkim nosem i zmrużonymi oczyma. Siedzi u stóp gondoliera — szczupłego, żwawego, z rudawą plerezą zaczesaną za uszy i tymi zielonymi weneckimi oczami, śmiejącymi się spod słomkowego ronda. Gdy rano, zaraz po śniadaniu wyruszyłyśmy z hotelu Danieli w towarzystwie służącego, który niósł za nami srebrny kubełek z lodem i butelką szampana — on jakby właśnie czekał na nas na przystani, przed Pałacem Dożów.

Wchodząc do gondoli, Babka puściła do mnie oko i z uśmiechem damy, która chętnie przyjmie dziś zaloty przystojnego kawalera, pozwoliła sobie na zbyt pieszczotliwe wsparcie się o ramię chłopaka, a następnie, nieco za wysoko uniósłszy skraj sukni, opadła na poduszki rozrzucone z tyłu łodzi. Zanim nie rozdzielił ich skraj parasolki, raz jeszcze rzuciła spojrzenie o sekundę za długie w ocienioną rzęsami zieloną czeluść oczu gondoliera. Na jej skinienie służący postawił kubełek i dwa kieliszki na ławeczce między nami, zasławszy ją przedtem serwetką, i na kolejne królewskie przyzwolenie Babki zabrał się do otwierania butelki.

— Brawo! — krzyknął gondolier, gdy wystrzelił korek i wśród publiczności, z zaciekawieniem obserwującej ten spektakl, rozległy się oklaski. Spełniwszy swe zadanie, służący wdrapał się z powrotem na pomost i zniknął. Gondolier długim wiosłem odepchnął nas od przystani, końce niebieskich wstążek trzepotały mu wokół muskularnej szyi, gdy kołysząc się na pomarszczonej fali, oddalałyśmy się od brzegu, zdążając ku Canal Grande.

— Mam na imię Fabio, signora — odezwał się i puścił do mnie oko. — Jesteście z Rosji?

No, noi siamo Polacche… mon cher… — odpowiedziała Babka i wychyliwszy się spod parasolki, przepiła do niego szampanem.

— Ach, Polki… Varsavia… — westchnął chłopak i nie wiadomo dlaczego, zaczął śpiewać Wróć do Sorrento. Znałam tę pieśń z naszych płyt w Moskwie, gdzie śpiewał ją Sobinow11, ale tu podobała mi się o wiele bardziej. Wiosło chlupotało, gdy rytmicznie zanurzał je w wodzie, a obok nas przepływały gondole i łodzie, trzepoczące falbankami na daszkach, pełne rozbawionych ludzi, śpiewu i hałasu. Zaczęłam szkicować koronkową fasadę pałacu, który właśnie mijaliśmy. Znałam ją z albumów wuja Maurycego w Sankt Petersburgu — to był Palazzo Gritti, ażurowy poemacik, przypominający ozdabiane lukrem pierniczki, jakie według polskiego przepisu Anfisa i Głafira piekły nam na Wielkanoc. Wpierw rysowałam taki, jakim go widziały moje oczy, to znaczy en face, potem w poprzek rysunku zrobiłam linię wody i narysowałam go w odwróceniu, w rozedrganym odbiciu. Widząc, że pracuję, Fabio zatrzymał łódź na rozkołysanej fali.

— Co tam robisz, dziecko? — zainteresowała się Babka.

— Kazałaś mi pracować — burknęłam, nie podnosząc głowy.

— Ale ja mówiłam o akwareli, kochanie. Akwarela na desce, na kamieniu… to jest zadanie dla ambitnych. Ołówek ci przychodzi zbyt łatwo.

— To jeszcze mi powiedz, jak malować akwarelą, płynąc po Canal Grande!

Zamknęłam szkicownik. Zdjęłam Tütü z ramienia i opuszkami palców pieściłam jego wąsiki. Podróż zdecydowanie mu nie służyła. Był ospały i jego skórka, powleczona futerkiem, wciąż drżała.

— Jak on ma na imię? — spytał Fabio, pokazując na szczurka.

— Tütü.

— Tütü… jakie ładne imię. Tütü! — Fabio znów błysnął w słońcu pięknymi zębami. — A twoje?

Moi, je m’appelle Tamara — łaskawie opowiedziałam po francusku.

— Tamara… Ta-ma-ra… — delektował się, podnosząc oczy ku słońcu. — Meraviglioso!

Po raz kolejny musiałam uznać, że słuszne było moje żądanie, aby nazywać mnie imieniem gruzińskiej władczyni, która uznawała tylko Boga nad sobą. O niej też czytałam w bibliotece wuja, był tam również jej portret: myśląca, piękna twarz pod królewską koroną. Jak teraz, tutaj, przed najpiękniejszymi budowlami świata, zabrzmiałoby moje prawdziwe imię „Marysia”? Jeśli chcesz bywać w niezwykłych miejscach — powtarzałam sobie — jeśli chcesz poznawać wielkich ludzi i robić wielkie rzeczy, to nie możesz mieć na imię „Marysia”.

Dźwięk mego przybranego imienia wywołał uśmiech na twarzy Babki.

— Już się na mnie nie gniewasz? — zapytała.

Wzruszyłam ramionami.

— Obrażają się tylko panny służące! — powtórzyłam jej ulubione motto. Z aprobatą kiwnęła głową i wyciągnęła rękę po moje szkice. Chwilę wertowała je w milczeniu i oddała mi teczkę ze słowami:

— No cóż, masz talent. Ale trzeba jeszcze dużo pracować, dziecko… wysubtelnić kreskę. Mówiłam, ćwicz się w akwareli, bo to uspokaja wzburzone serca.

Odebrałam teczkę z rąk Babki, po czym wstałam i cisnęłam ją do wody z takim rozmachem, że łódź niebezpiecznie się zakołysała.

— Co ty robisz?! — wrzasnęła Klementyna, czyniąc znak krzyża i obracając się do gondoliera: — No rusz się, rób coś! Trzeba to wyciągnąć z wody! Dziecko, czyś ty zwariowała?

Gondolier wzruszył ramionami, ja też. Babka krzyczała do niego po francusku, a do mnie po polsku, mógł więc uznać, że w żadnym wypadku sprawa jego nie dotyczy. Poza tym, najęto go do wiosłowania, a nie skakania do wody. Tańcząc na falach, teczka wypluwała ze swego wnętrza kolejne rysunki, oddalając się coraz bardziej, choć gondolier wykonywał wiosłem sprawne ruchy, by nas do niej przybliżyć. Babka przez chwilę szarpała się między poduszkami, aż uwolniwszy się od kapelusza przypiętego do włosów niezliczonymi szpilkami i rozplątawszy sznurówki gorsetu, została w samym dessous i spódnicy. Wtedy wstała i zgrabnym susem wskoczyła do wody.

— Babciu! — krzyknęłam i poderwałam się na nogi, ale łódź się zachwiała i upadłam na kolana.

Presto! — wrzasnęłam do gondoliera. — No róbże coś, baranie!

Piękny Fabio zaczął szybko paplać, chyba w jakimś narzeczu, bo nic nie rozumiałam, potem rozłożył ręce i z rozdziawionymi ustami patrzał to na mnie, to na wodę. Również na innych łodziach zrobił się ruch, ludzie krzyczeli w różnych językach, pokazując sobie unoszącą się nad wodą królewską głowę Babki. Nie zwracała na nich uwagi, płynąc majestatycznie żabką, a kiedy zbliżyła się do szkicownika, pozbierała pływające po wodzie rysunki, potem teczkę wzięła w zęby i obróciwszy się na plecy, pięknym stylem grzbietowym wróciła do gondoli. Owacji, jakie dostała od nadpływających zewsząd statków, nie słyszał chyba dotąd żaden champion sportowy na świecie. Zdyszana wsparła się łokciami o burtę i wrzuciwszy teczkę na dno łodzi, pozwoliła chłopakowi wciągnąć się do środka, tak by nie wywrócić gondoli. Siadła na poduszkach mokra, zarumieniona i próbowała nalać sobie szampana, ale drżenie rąk było tak wielkie, że bez słowa odebrałam jej butelkę i zrobiłam to za nią.

Wieczorem siedziałyśmy przytulone do siebie na dywaniku, grzejąc się w świetle uruchomionego przez garsona gazowego kominka. Rysunki, rozłożone na siedzeniach i oparciach krzeseł, suszyły się w bezpiecznej odległości od płomienia. Babka była zamyślona i promieniowała skromnym heroizmem, z którego zdawała sobie sprawę, choć dobre wychowanie nie pozwalało jej domagać się uznania.

— Nie wiem, dlaczego nie skoczyłam za tobą — powiedziałam markotnie. Bezgranicznie kochałam tę starą kobietę, choć tak samo jak wobec matki, a nawet mojego brata Stańczyka i ukochanej siostry Adrienne, nie umiałam tego okazywać. Wstydziłam się czułych gestów, były dla mnie oznaką słabości.

— Nie chcę zwalać winy na gondoliera… on tylko gapił się na mnie, a ja na niego. Para idiotów. — Prawie zmusiłam się, aby dotknąć jej ręki.

— To ładnie, że się przyznajesz. Dziękuj Bogu, że nie skoczyłaś. Ratowałam twoje rysunki, a jeszcze musiałabym ratować i ciebie… A gondolier… — Machnęła ręką — …jemu każdy wszystko wybaczy. Jeszcze przez parę sezonów… Starczy, że jest piękny i nikt się po nim więcej nie spodziewa, jak tylko śpiewania kanzon i radowania oczu kobiet. Może także niektórych mężczyzn… — zaśmiała się tajemniczo, podnosząc się z podłogi.

— Babciu, ale królowa gruzińska by skoczyła, ani chwili by się nie wahała… — kontynuowałam samobiczowanie, gdy Babka szła już wzdłuż krzeseł, przyglądając się szkicom. Podnosiła je pod światło, sprawdzając stopień ich zawilgocenia.

Bon. Już można położyć je na stole i przełożyć płótnami. Na to położymy karton i przyciśniemy książką… Aa, widzę, że pokojówka przyniosła płótna, kiedy my spałyśmy…

Podeszła do drzwi, gdzie na komódce leżał stos równo przyciętych płócienek. Nagle zatrzymała się i spojrzała na mnie ciemnymi oczami, w których inteligencja błyszczała jak gniazdo ametystu, ukryte wewnątrz groźnej i ciemnej skały.

— Zapamiętaj dzisiejszy wieczór — powiedziała. — Twoje prace… cóż, pewna jestem, moje dziecko… będą kiedyś warte miliony.

— Ale przecież tego nie wiedziałaś, kiedy skakałaś do wody? — odezwałam się po chwili.

Popatrzała na mnie z namysłem.

— W każdym z nas jest odrobina szaleństwa — powiedziała wreszcie. — Nagle poczułam ochotę, żeby skoczyć… i skoczyłam.

wrzesień 1976, Cuernavaca

Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej

Подняться наверх