Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 17
Monsieur Martini
ОглавлениеRok — który to? — 1908? A może o rok później, jakie to ma znaczenie. Idziemy z Babką przez ten ogromny hol St. Regis, pełen gości i cały w złocie. Jesteśmy w jasnych strojach spacerowych, ja mam przewieszony przez ramię przybornik rysunkowy, na głowie kapelusik ze słomki, oblepiony kolorowymi piórkami. Dziś rano, gdy już miałyśmy wychodzić, zdjęłam beret i nałożyłam ten kapelusik, poprzedniego dnia kupiony na dworcu w Wenecji, gdy tuż przed odjazdem pociągu pojawił się pod oknem prześliczny brudny chłopiec w szerokich drelichowych spodniach i berecie na ciemnorudej czuprynie. Ciągnął za sobą kramik na kółkach, na jego prętach kołysały się drewniane Pierroty i Kolombiny, żółte i zielone muchy, jakby pod szyję klauna, pęki kolorowych szali i pocztówki z wyciętymi sercami, z których wyglądały widoki Wenecji.
Babka otaksowała mój wygląd i zawiesiła oko na ozdobie mej głowy.
— Skąd to masz? — zapytała.
— Królowa angielska mi go dała.
— Ach tak… — zaczęła wciągać rękawiczki. — To następnym razem powiedz królowej, że damy kupują kapelusze u Paquin.
Przy recepcji stała grupa panów w średnim wieku, palących cygara i głośno rozmawiających, każdy w jasnej marynarce i boaterze16 na głowie. Na nasz widok oderwał się od tej grupy opalony szczupły mężczyzna w jasnym surducie, z uczernionymi wąsikami i zaczesanymi w tył przerzedzonymi czarnymi włosami. Wyglądał jak francuski tenor, widziałam takich w Sankt Petersburgu, gdy wujostwo zabrali nas na popis Opery Komicznej z Paryża, a potem, razem z dyrygentem i śpiewakami, jedliśmy kolację w hotelu l’Europe.
— Clementine! Ma Clementine! — wykrzyknął, rozpościerając ramiona.
— Mon Dieu, Georges Martini?! A to niespodzianka! — odparła Babka z udanym entuzjazmem. Trzymając kapelusz w ręce, schylił się, aby w wyszukanej lansadzie ucałować jej dłoń, ale tylko musnął ją wąsikiem.
— Piękna, jak dawniej… — Wyprostował się, patrząc na Babkę roześmianymi oczami. — A ta mała dama…? To twoja córeczka?
— Ach ty, jak zawsze charmeur… — Babka pacnęła go w usta rękawiczką. — To moja wnuczka, bałamucie!
— Enchanté. — Mężczyzna skłonił się przede mną. Gestem królowej podałam mu dłoń do ucałowania. Kucnął i uniósł mą rączkę, lecz jej nie ucałował, a uniósł twarz do sufitu i roześmiał się szeroko. Gdy jego głowa zbliżyła się do mojej, poczułam znajomy zapach piżma, paczuli, drewna, imbiru, ambry… Zapach ojca. Czarne źrenice Martiniego świdrowały mój wzrok, jakby chciał mi coś powiedzieć, ale językiem światła i wibracji, których nie rozumiałam, lecz one docierały do mnie mową delfinów, kiedy kierują się całym stadem w lewo, potem w prawo, potem jednocześnie dźwigają się i czynią skok nad wodę. W jego oczach była wiedza, która budziła dreszcz trwogi, ale zarazem jej pragnęłam. Było też coś więcej: w tych ciemnych źrenicach ujrzałam smutek. Ogromny, ciągnący się przez środek jego duszy, jak jedna z tych żałobnych alej wysadzanych cyprysami, które przecinają pola Toskanii. Odwróciłam od niego wzrok, on wstał i odwrócił się do Babki, ale raz i drugi zerkał na mnie. Czułam, że coś pięknego i groźnego zbliża się do mnie, jak srebrzysty łabędź ciągnący pełne śpiewaków łodzie, po tafli mrocznego jeziora.
— Au revoir… — Słowa Babki dochodziły do mnie z daleka, jak ze starej, zakopanej pod ziemią amfory. — Pewnie znów się zobaczymy, Georges.
Pan Martini skłonił się i podśpiewując, oddalił się ku drzwiom.
— Do widzenia paniom! Szykuje się nam piękny dzień. In a beautiful Floo-rence! — zakończył, odwróciwszy się i zabawnie, niby amerykański klown, skandując ostatnie słowo. Zostałam sama, bo Babka poszła do recepcji zapytać o pocztę. Wydawało mi się, że uczestniczę w spektaklu i za chwilę z balkonów zwisających nad holem rozlegną się chóry i swe miłosne wyznania zacznie słać w niebo jakaś obwieszona klejnotami Traviata. Wciąż lekko drżałam i miałam przyspieszony oddech, aż musiałam usiąść na kanapce.
— Co to było? — spytałam, gdy Babka wróciła, przeglądając listy. Spojrzała na mnie pytająco, już zapomniała o tym spotkaniu.
— Ach, Martini?… Ten stary satyr. Miałam nieprzyjemność poznać go kiedyś w Nicei. Trzymajmy się od niego z daleka.
Zbliżył się do nas boy w granatowym uniformie, na głowie miał kepi z nazwą hotelu. Ukłonił się i powiedział:
— Signor Antonio czeka, madame. Od godziny.
Wskazał młodego człowieka z długimi kręconymi włosami i czarną bródką, siedzącego na taborecie pod arkadą jednego z balkonów. Uniósł się i skłonił tak nisko, że zakołysały się żółte wstążki zawiązane pod jego brodą. Było to bardzo miłe, bo w Warszawie czy w Wiedniu, gdzie byłyśmy przedtem, nikt już fontaziów nie nosi. Zgasił papierosa i podążył nam na spotkanie.
— Bienvenuto, mio Antonio! — Tym razem Babka nie musiała udawać entuzjazmu. Oczy jej zapłonęły na widok urodziwej twarzy młodego artysty. — Och, ci Włosi… — zakląskała. — Pan coraz piękniejszy, caro mio… A oto pańska uczennica. — Wskazała na mnie, gdy wreszcie oderwał usta od jej pierścionków. Zakłopotany komplementami starszej damy, skłonił się przede mną, a ja powtórzyłam swój królewski ruch ręki. Zawahał się i zanim ją ucałował, wykonał skomplikowany dyg włoskiego dworzanina.
— Widzę, że się znasz na rzeczy — odezwałam się łaskawie i oboje parsknęliśmy śmiechem.
Wymyślone przez Babkę insegnamento privato, czyli korepetycje, miały na celu przede wszystkim nasycić jej głód perfekcjonizmu. Potem — udoskonalić mą kreskę, a na koniec, o ile starczy czasu, poduczyć mnie akwareli. Ale już wtedy wiedziałam, że z tą anemiczną farbką nie chcę mieć nic wspólnego. Moja natura domagała się konkretu. Tylko olej — to mnie zaspokoi: jak pierogi z kwaśną śmietaną we Lwowie, jak sprzedawana w polskich sklepach kiełbasa w pętach albo bliny w rosole w knajpkach Ochotnego Riadu. Czy ten śliczny paź, który zszedł teraz do nas z płótna Bronzina, ma w ogóle pojęcie o tym? Spójrzmy, z jaką subtelną gracją idzie obok Babki, przytroczony do boku jej mocarnym ramieniem. Babka rozgląda się na boki i prawie nie dopuszcza go do głosu, tokując francuszczyzną wymieszaną z makaronizmami i okrzykami po rosyjsku. Jest upojona spacerem we florenckim słońcu, wzdłuż via dei Fiori, którą przeciskają się dorożki, powozy i lawina spacerowiczów. Niejeden ciekawie spoziera na lśniącą napierśnikiem z pereł starszą damę i jej młodego kawalera w szerokiej pelerynie i kapeluszu z rondem, odwiniętym jak u kondotiera. Tak mógł wyglądać młody Rafael i byłabym już w Antoniu bez reszty zakochana, gdyby nie poranne spotkanie z panem Martinim, które nie chciało wyparować z mej pamięci. Poza tym denerwowało mnie, że ktoś zamierza mnie czegoś uczyć. Tym dwojgu nawet do głowy nie przyszło, ile wiedzy sama zdobyłam, ślęcząc godzinami w bibliotece wuja.
— Ach, Florencja! — Na widok Santa Maria Novella Babka puściła Antonia i rozpostarła ramiona. — Mia bellissima!… tu oczyszczamy się z grzechów świata! — wykrzyknęła — …aby złożyć je potem na ołtarzu kasyna… — dodała ciszej, gdy paru przechodniów obejrzało się za nią. Antonio stanął na skraju chodnika, w pozie nauczyciela.
— Zwiedzanie Florencji należy zacząć od Akademii… Akademia to serce Florencji, tak jak Florencja jest sercem Europy… — zaczął z typową włoską egzaltacją… — Słyszałaś, dziecko, o genialnym Michelangelo?
— O ile mnie oczy nie mylą, to przed nami jest nie Akademia, ale Santa Maria Novella — powiedziałam, kalecząc mój włoski.
— No tak. O tym za chwilę — speszył się Antonio. — Na razie chcę ci powiedzieć o Akademii.
— Ale Akademia jest dalej, tu jest Santa Maria Novella! — upierałam się, bo chyba porządek musi być.
— Dobrze, niech ci będzie. Oto Santa Maria Novella, w której mamy kolekcję najwspanialszych dzieł sztuki, od Giotta, Michała Anioła przez Ghirlandaia po Botticellego, Masaccia i Lippiego. Wiesz, kto to jest Michał Anioł, dziecko?
— Sądząc po nazwisku, to jakiś anioł… — burknęłam.
— To był wielki malarz. I rzeźbiarz — dobrotliwie wyjaśnił mi Antonio.
— Więc w końcu Michał czy anioł? — udawałam idiotkę.
— Anioł? Jaki tam anioł. Jak tylu artystów, on miał więcej wspólnego z diabłem, małpeczko — westchnęła Babka. — Antonio, opowiedz jej o Michale Aniele. Wprawdzie mnie już nie powiesz nic nowego, ale wystarczy mi muzyka włoskiej mowy.
— Naturalnie… Michealangelo urodził się… — Antonio był bliski płaczu, ale ja nie zamierzałam się poddawać.
— Babciu! — odezwałam się po polsku. — Niech on zmieni płytę. Ja nie mogę tego słuchać.
— Zapłaciłam mu, żeby cię uczył malarstwa! Niech się wykaże!
— On mnie niczego nie nauczy! Michelangelo Buonarroti urodził się w Caprese, a wychował we Florencji — zaczęłam recytować po włosku. — Większość młodych lat upłynęła mu na walce z rodzicami, którzy chcieli, aby uczył się na kamieniarza, a nie zajmował się sztuką…
Babcia oniemiała, również jej amant stał z boku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Odwróciłam się i rzuciłam przez ramię:
— Będę w hotelu, gdyby mnie ktoś szukał.
— Antonio, niech pan ją łapie! — ocknęła się Babka, gdy zaczęłam znikać w tłumie. — Zapłaciłam panu z góry!
Pomknął za mną, a dogoniwszy — ukląkł! I co powiesz, Pablito? Czy stać by cię było na taki gest? Jego peleryna rozpostarła się na chodniku, a nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie. Czułam muśnięcia jego oddechu, pachniał tytoniem i słodką mandarynką, pewnie wziął jedną z patery, czekając na nas w holu. Palcem uniósł mi brodę i uśmiechnął się najpiękniejszym uśmiechem, jaki w życiu widziałam. Zmrużył powieki, otulone długimi rzęsami jak u aktorki, i spod ocienionej wąsami górnej wargi ukazał w uśmiechu wszystkie zęby: te z przodu, równie zdrowe jak trzonowe. Patrzałam w jego szafirowe oczy, wiedząc, że odtąd będę ich szukała u każdego mężczyzny.
— Widziałem twoje rysunki. Jestem pewien, że będziesz pięknie malowała.
— Jak Artemisia Gentileschi? — próbowałam odwzajemnić jego uśmiech.
Wstał i otrzepał kolana.
— Wysoko mierzysz. Ona była pierwszą w historii rzeczywiście wielką malarką.
— To ja będę drugą — odparłam po chwili zastanowienia.
Następne dni minęły już bez Antonia. Wykręcił się innymi obowiązkami. Na pociechę usłyszałam od Babki, że „dostał tyle, ile tu na posadzie nie zarobiłby przez dwa miesiące”. Co gorsza, zakończył żywot biedny Tütü, być może zwalił go z nóg nadmiar włoskiego piękna. Zostawiony sam, w złotych klatkach hotelowych pokoi, które opuszczałyśmy na całe dni, aby zwiedzać kraj nie tylko Michała Anioła, ale też najpiękniejszych bucików, pasków, rękawiczek i torebek ze skóry, poczuł się brzydki i zapomniany. Rano, gdy zobaczyłam jego szmaciane ciałko wyglądające jak zwiędły, poczerniały pąk irysa, popłakałam się, bo tak wyobraziłam sobie własną śmierć: w samotności i wzgardzie. Poszłyśmy nad Arno i zszedłszy po schodkach do lustra wody, puściłam pudełko po cygarach na fale rzeki, nucąc za odpływającą w dal trumienką początek arii z dzwoneczkami z opery Lakmé, którą z gramofonu z różową tubą w kwiaty, stojącego w buduarze ciotki Stefy, śpiewała Michajłowa17.
Teraz stoję w Akademii, przed posągiem Dawida, i czuję, że łzy mi napływają do oczu. Babka, która sto razy już to widziała, siedzi opodal na kanapce, przeglądając włoskie czasopisma — a we mnie jest rozpacz. Nagle poczułam, że nigdy nikogo żywego nie pokocham tak bardzo, jak piękno martwej rzeczy. Że niedostępna mi będzie miłość prawdziwa, ludzka — gdy kobieta kocha swego mężczyznę nawet za to, że ma włosy w nosie i godzinami śpi po obiedzie, a z dziury w skarpecie wyłazi mu wielki palec u nogi. To mi będzie zabrane… a w zamian będę pędzić przed siebie, choć mnie nikt nie goni… jak mały Nils na grzbiecie gąsiora w powieści Selmy Lagerlöf, którą właśnie czytam po francusku… I będę zwiedzać galerie, muzea, kraj po kraju, coraz piękniejsze i bogatsze i szukać w szkatule życia tego klejnotu: piękna absolutnego, którego nie ma… i w coraz większym gniewie przesiewać dni, lata, ludzi, sukcesy, aby je odrzucać i łapać nowe, wciąż nowe i nie znajdując nic, co uspokoi serce.
Babka, która spod oka mi się przyglądała, odłożyła pismo i wyrosła przy mnie. Jej dłoń w reniferowej rękawiczce uścisnęła mi ramię. Czułam się przy niej kochana i rozumiana — całkowicie i na wylot, tak że Babka mogłaby przeze mnie patrzeć. Ale zarazem czułam, że to bezpieczeństwo właśnie się kończy i może to jest ostatnia taka wiosna, bo niedługo zostanę sama. Ja — i on, mój ukochany, zimny marmur, jedyny, który dozwala mi siebie kochać, bo wie, że nie mam takiej mocy, aby zniszczyć miłość zaklętą w kamień.
— Tak tworzyli artyści, kiedy jeszcze wierzyli w Boga — dobiegł mnie głos Babki. — Umieli tchnąć w kamień duszę.
I wtedy rozbeczałam się na dobre.
$
Mówi się, że w dobrym opowiadaniu strzelba wisząca na ścianie musi na końcu wystrzelić. Dobrze, niech strzela.
Było już późno, ale jeszcze nie spałam. Stałam na schodach, patrząc w dół, na foyer hotelu i wiszące na wysokości mych oczu olbrzymie żyrandole. Lśniły, jak zawieszone w powietrzu kopalnie diamentów. Jutro jedziemy do Nicei, a ja mam rajzefiber. Zaraz po kolacji Babka znikła na resztę wieczoru, aby rżnąć w karty z tymi dżentelmenami od pana Martiniego, ale jego z nimi nie było, choć przez całą kolację specjalnie marudziłam, zerkając na ich stolik i czekając na pojawienie się jego wąsika i łysinki.
Z oddali, zza amfilady komnat, dobiegał mnie walc Es-dur Chopina, który grała jakaś orkiestra. Było pusto i sama stałam u szczytu schodów, pokrytych zielonym chodnikiem. Na stopach miałam pantofle na wysokim obcasie, na głowie kapelusz z pawim piórem, usta pociągnięte czerwoną szminką i uróżowione policzki. Nieliczni goście, mijając mnie, przyglądali mi się spod oka, ale że w eleganckim świecie nie okazuje się zdziwienia, uznali, że jestem jakąś ekscentryczną karliczką, i nikt mnie nie zaczepiał. Wreszcie ujrzałam Babkę: szła od strony palarni nieco chwiejnym krokiem. Dotarłszy do schodów, zatrzymała się, potrząsając piórami wpiętymi w kok i zastanawiając się, czy wejść na nie, ryzykując upadek, czy raczej położyć się z boku na kanapce i zaczekać, aż jej szampan wywietrzeje z głowy.
— Babciu! — powiedziałam głośno.
Uniosła głowę i chwilę poszukiwała mnie wzrokiem.
— A, jesteś, małpeczko… Czego chcesz od swej starej, nieszczęśliwej babki?
Zaczęła iść do mnie, trzymając się poręczy i co krok podciągając na rękach całe ciało, które wyraźnie nie mogło liczyć na swe kończyny dolne. Wywoływało to na jej twarzy stan napięcia, ale też zadowolenia, gdy udało się jej pokonać kolejny stopień — choć ja zastanawiałam się, czy to już nie jest ostatni i Babka nie poleci w dół razem ze swą torebką i piórami, które poprzekrzywiały się w różne strony.
— Straciliśmy dziś fortunę… — powiedziała zasapana, zatrzymując się na półpiętrze. Spojrzała na zegarek. — Święci Pańscy, druga w nocy! Co ty tu robisz o tej porze?
— Tutto va bene, nonna18 — powiedziałam. — Pan Martini mną się zajął.
— Martini…? O czym ty mówisz?
Na jej twarzy pojawił się przestrach.
— I jak ty wyglądasz!… — Wyciągnęła z torebki lorgnon. — Skąd ten makijaż… dziewczyno!
— Pan Martini mnie pomalował.
Babka chwyciła się za serce.
— Ten stary satyr! Mogłam to przewidzieć. Wpatrywał się w ciebie, jakby chciał cię pożreć.
— Był bardzo miły… — ciągnęłam mściwie. Niech ma za to, że mnie zostawiła samą. I to w dniach żałoby po Tütü.
— Powiedział, że jestem ładna… mam brzoskwiniową cerę… śliczne włoski… że już niedługo będę damą i…
— I co?! — jęknęła Babka.
— Żebym z nim poszła.
— Dokąd?! — prawie zawyła.
— Chciał mi coś pokazać w swoim pokoju.
— W pokoju?!… — Babka, wlepiając we mnie wzrok, próbowała się przeżegnać, ale puszczała wtedy poręcz i znów się chwiała, więc łapała ją z powrotem.
— Jezus Maria!… Dziecko! Już nie wezmę do ust ani kropli wina! — bełkotała.
I oto nadchodzi kluczowa scena, mon cher. Rozegrała się ona nie na tych schodach, ale wcześniej, w pokoju pana Martiniego. Współczesna psychologia zna zjawisko wypierania: że to, co nas rani, pamięć w nas wymazuje, ale nie do końca. My tę resztkę przez lata spychamy w głąb, jakby na dno szafy, dopóki nie znajdziemy w sobie dość sił, aby to całkiem wymazać. Zwykle tak się nie dzieje.
Oto łysinka i wąsik pana Martiniego, który czeka na mnie za węgłem korytarza, gdy po kolacji, z naburmuszoną miną, wracam do naszego apartamentu. Ma na twarzy ten sam uśmiech, którym mnie powitał w dniu przyjazdu, i nawet ten sam kapelusz — teraz odsunięty w tył głowy, odsłaniając głębokie zakola na czole. Zatrzymałam się, czując, jak wraca we mnie tamto drżenie. Pragnęłam znów czuć na policzku dotyk jego skóry i znów, w utkwionych we mnie źrenicach, ujrzeć tajemnicę, która pędzi w głąb jego duszy, niby ciemna aleja smutku. Zbliżył się, kucnął i wsunął mi do ręki bukiecik fiołków.
— Les bleuets sont bleus — usłyszałam śpiewną deklamację… — les roses sont roses, les bleuets sont bleus, j’aime mes amours19.
To jest ostatnia scena, jaką pamiętam z korytarza. Po niej już nic — a potem znów błysk i widzę sygnet przed swymi oczami, gdy dłoń mężczyzny pieści me włosy i znowu mroczna pauza — aż widzę siebie, odbitą w owalnym lustrze szafy. Leżę na wznak, w pozie, którą wiele lat później nadam Pięknej Rafaeli. Przypatrz się jej, Pablito, a ujrzysz mnie w tamtym pokoju: usta mam pomalowane karminową szminką, na głowie, czy raczej pod głową, kapelusz z piórami, na nogach za duże damskie pantofle. Na wysokości mych stóp pojawia się łysina pana Martiniego. Trzyma fiołki i gładzi nimi moje kostki, znowu cicho nucąc:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki