Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 14
Callejón Borda
ОглавлениеNo powiedz, Pablo: czy ja, mając taką Babkę, mogłam zachowywać się „normalnie”? Tak, jak tego pragnął mój biedny Tadeusz? Abym była… „zwyczajna”… — Hm… no… po prostu… normalna kobieta! — w ten prosty sposób wyrażał swe nieskomplikowane nadzieje, robiąc pełne namysłu pauzy, jakby miał powiedzieć nie wiadomo co. Jak ja nienawidziłam tych chwil! Ty rozumiesz, ty jeden, moją nienawiść do przeciętności. Niech będzie wspaniale dobry gust. Niech będzie wspaniale zły gust. Ale niech to będzie wspaniałe. Albo straszne. Ale nigdy, przenigdy niech to nie będzie najohydniejszy ze wszystkiego: „dobry gust klasy średniej”!
Nasze sesje w twojej pracowni… Duet dusz, dwojga artystów prawdziwych: ty rzeźbiarz, ja malarka, w pełnym wysokim porozumieniu. Tego nigdy nie zaznają pseudoartyści, imitatorzy, sklepikarze pseudosztuki nowego pokolenia. Może wulkan to z nas uczynił? El Popo, którego ośnieżony czubek najlepiej widać z mojego tarasu i który od lat maluję, maluję, a nie mogę go namalować? Jeśli życie spędzasz u stóp potwora, to nie może pozostać bez skutków. Kiedyś Gide, siedząc w Lozannie w hotelu i mając po jednej stronie Alpy, a po drugiej promenadę i jezioro, tak napisał w swym dzienniku: „Jeśli doliny robią z drzew palmę, a góry — sosnę, to co robią z człowieka?”. Co wulkan z nas zrobił, Pablo? To dla niego tu zamieszkałam, uciekłam z Houston, od mojej córki i moich przyjaciółek, tych milionerek, dla których największą tragedią, o której miesiącami potrafiły rozprawiać w Racquet Clubie, jest para okularów Versace za sto pięćdziesiąt dolarów, na których usiadła ich meksykańska służąca.
— To jest mój brat — wskazuję polukrowany, sięgający nieba czubek góry i jej płowe cielsko, zasłaniające horyzont. — Tu chcę zostać. Tu być pochowana. W jego trzewiach.
$
Przed chwilą wróciłam z katedry i siedzę teraz w atrium twojego Zaklętego Domu przy callejón Borda, mój Pablo. Piję herbatę z mojej ulubionej filiżanki, tej szerokiej, ręcznie malowanej w owoce morwy. A przede mną znów stoi mój kat, a właściwie kacik: magnetofon przenośny Philips, kupiony przez ciebie w Paryżu. Jaka tu dziś jest cisza! Krople dżdżu uderzają o liście. Po tej stronie muru odgłosów uliczki nie słychać. Huerta krząta się w kuchni pachnącej ziołami, zlewem i dawnymi środkami czyszczącymi, jakimś sidolem do szorowania mosiądzu i octem do odkamieniania czajników: to zapach moich kuchni w Warszawie, w Moskwie, Paryżu.
Wsparta łokciami o dębowy stół z potężnym blatem, który mógłby stać na werandzie dawnego polskiego dworu, spoglądam na moknące w mżawce oleandry, strelicje i begonie zwieszone festonami ponad kręgiem starej fontanny. Przychodzę tu co rano i z papierosem w dłoni, pobrzękując bransoletami, wpatruję się w twego trzymetrowego węża — w te ślepia miedziane, wąskie, „modnie zmrużone” (wyrażenie Canty). To twoja najlepsza rzeźba, która w kącie patio sterczy skrętami swego miedzianego cielska, zanurzając pysk w zieleni, jakby wypełzł z jakiejś czarnej kosmicznej dziury i czaił się do skoku na chrześcijańską duszę. Zawsze ceniłam twoje rzeźby za ich wieloznaczność: to przystoi każdemu wybitnemu dziełu. Twój wąż mógłby być modelem DNA — to interpretacja Paza. Albo wężem, w którego zmieniła się różdżka Mojżesza — to są słowa Canty. Może też być symbolem mądrości: jednym z dwóch węży oplatających laskę Hipokratesa. Z kąta ogrodu celuje we mnie pyskiem wąskim jak grot strzały i zmrużonymi ślepiami, w których czai się inteligencja i przewrotność. Kiedyś Paz odwrócił się bokiem do mnie i jego profil nałożył się na głowę węża: ujrzałam, że mają ten sam wyraz namysłu i inteligencji — ale jakby kosmicznej, złowrogiej, oddalającej się coraz bardziej od ziemskich istot, wewnątrz kryształowej kuli.
Przerwa. Musiałam oddalić się w poszukiwaniu papierosa. Znalazłam je w szafce nad zlewem, za szklankami. Oto, w jakim mało wymyślnym schowku Huerta chowa papierosy przede mną! Moja córka jej przykazała, bo uwierzyły, że chowając przede mną papierosy, przedłużą mi życie o półtorej minuty. Widziałeś podobne idiotki?
Ciekawe, gdzie w Paryżu znalazłeś to cacko. Ale to holenderska robota, jak czytam na obudowie. W Ameryce już tego się nie kupi. Mają nowsze aparaty. Ameryka! Nowość, nowość! Demon nowości. Mieć! Mieć! I wciąż nowe! Po co ja tu przyjechałam? Nikt mnie tu nie potrzebował. Są szczęśliwi, gdy mają swoje drinki. Wyobraź sobie, co mi się wczoraj przytrafiło: umyśliłam sobie sprzedać Tres Bambús, mniejsza o to, dlaczego, kiedyś ci opowiem. I przyszło małżeństwo amerykańskich milionerów. Wpierw nachwalić się nie mogli, jak ja wyglądam, bo pewnie spodziewali się spotkać coś w rodzaju bohaterki filmu Mumia. Przyglądam się tej damie, mającej na sobie dżinsy, of course, i okropne buty na niebotycznym obcasie, i ze trzy funty biżuterii. Pytam ich: czy mają państwo pieniądze na zakup tego domu? A oni: ah, sure! Tylko czy tu jest dość sypialni, bo widzą tylko dwie, a potrzebują sześciu.
— Więc wy potrzebujecie hotelu. A tu jest dom mieszkalny. Żegnam! — I odprowadziłam ich do wyjścia.
Już wiem, gdzie to kupiłeś: jest taki sklepik przy rue Voltaire, niedaleko domu doktorostwa Boucard, u których syna na herbacie przecież często bywasz. Oboje Boucardów malowałam… doktora chyba w 1926 roku, ją rok czy dwa lata po nim. Bardzo lubię te ich portrety, zwłaszcza madame Boucard z jej czerwoną suknią. Udało mi się w tych złamanych, płaszczyznowych fałdach oddać cały szał bogatej czerwonej draperii, który zderzyłam z jej pełną spokoju, myślącą twarzą… Ile godzin przedtem siedziałam przed Portretem kardynała Richelieu Philippe’a de Champaigne, zgłębiając ukryte życie krwistoczerwonego jedwabiu, tafty, satyny… ich układanie się na ludzkim ciele, w zgięciach materii lub jak leją się, uniesione w powietrze porywem wiatru na ulicy… I znowu odbiegłam od tematu. A jaki jest temat?
Aha, moje życie.
No więc, przy rue Voltaire jest sklepik z muzyką, prowadzi go już trzecie pokolenie rudzielców. Mają tam różne rupiecie i straszny krzyk panuje w jidysz, po rosyjsku, po polsku. Za moich lat sprzedawali tam radia i gramofony, ale z jakiegoś powodu również rowery. Zawsze zapominałam ich zapytać: po co te rowery? Jaka tajemna więź łączy trącanie boskich strun harfy z pompką rowerową i klejeniem dętki? Może też wyżymaczkę trzeba by powiesić? Byliśmy raz u nich z Tadeuszem, gdy zachciało mu się kupić mi w prezencie kompletne nagranie Złota Renu Wagnera. Wiedział, że lubię przy Wagnerze malować. Już nie pamiętam, kto śpiewał, Lotte Lehmann? Tiana Lemnitz?… poznałam ją kiedyś w Londynie, okropna hitlerówa. Kupiliśmy też masę Chopina z Paderewskim, Rubinsteinem, i przepiękne utwory na skrzypce takiego polskiego kompozytora, nazywał się Szymanowski. Ach, jaki on był piękny, ten Szymanowski, kiedy zjechał do Paryża w połowie lat trzydziestych, z kapelą złożoną z najprzystojniejszych górali, jakich znaleźć można w polskich Tatrach! Nie wyobrażasz sobie, Pablo, jakie piękne, jak profil orła, są twarze zakopiańskich górali! Paryż oszalał, Cocteau trzy razy był na tym, więc i ja chciałam Szymanowskiego namalować. Misia Sert12 podjęła się spotkać nas ze sobą… ale był wciąż zajęty, zajęty… pewnie tymi góralami… Nosił w sobie tajemne znamię, smutek pederasty, te ciągłe wykręty, brak czasu, przepracowanie i okłamywał tym szalejące za nim kobiety, aby potem włóczyć się do rana za murarzami, do bud nad Sekwaną. Szukałam później jego płyt w Warszawie i wiesz co? Również w tym warszawskim sklepie z muzyką, bardzo eleganckim, na Marszałkowskiej, stały rowery! Może to jest międzynarodowy spisek handlarzy, jakaś sekta, wiadomo ci coś o tym, Pablo? Bo czy to nie jest twój fach, artysto? Szukać niedostrzegalnych związków między przedmiotami? Słowami? Uczuciami…? A ty mi odpowiesz: dwie wojny zrobiły swoje, Tamaro. Już my tych szyfrów nie odnajdziemy. Za dużo ludzi zginęło, pula genowa osłabła. I sztuka się skończyła. Masz rację, Pablo, sztuka się skończyła, tak jest.
Meandruję. Nie umiem inaczej, gdy wyobrażam sobie, że siedzimy teraz z tequilą w garści w „Las Mañanitas”, w krzyku pawi i chłodzie sztucznych strumieni, patrząc na wznoszące się nad nami mury tego zamczyska Corteza, na porośnięte lianami cypryśniki, pęki ich pni i spływające po ścianach ich korzenie, jak jęzory czarownic wylewające się na środek alejki… A więc chcesz, bym nagrała dla ciebie swoje życie?
Ale jak można je nagrać, skoro już się je przeżyło?
Moje życie nie jest taśmą, jest kulą. Czasem, dozwala mi się zajrzeć do jej środka, ale już nic tam nie zdziałam, o niczym nie zdecyduję, niczego nie cofnę. Ono już nie jest moje. Patrzę i coś tam widzę, jak przez szpary w drzwiach starego domu: ułamki, fragmenty. Czyjś uśmiech… ach, wiem, to ten młody policjant w Paryżu, którego potem malowałam… Jak on miał na imię? Adam. Uśmiechał się z zażenowaniem… — Proszę pani, to ja mam się całkiem rozebrać? Uwierzysz? Ludzie wtedy jeszcze się wstydzili. Zdjął spodnie, potem bluzę, wszystko porządnie pod kant ułożył na taborecie, na koniec jego ręka pokazała się zza parawanu, kładąc na wierzchu wielki czarny pistolet. Jego dziewczęcy rumieniec, na spokojnej, męskiej twarzy. W końcu powiedziałam mu: — Proszę pana, niech pan zostawi wstyd za drzwiami. Tu chodzi o sztukę! Ja nienawidzę pornografii.
Znów patrzę w kulę — i co widzę? Szew na gazowej pończosze dziewczyny, idącej przede mną bulwarem Saint-Germain. Tak wtedy mówiono: pończochy gazowe, bo one były z gazy, nie z nylonu. Miały z tyłu linię szwu i ten ciemny prążek biegł pionowo w dół łydki, to była esencja kobiecej nogi. Szła w tym paryskim, matowym słońcu poranka, stukając obcasikami, tap tap, tap tap, a obok biegł maleńki kosmaty piesek, miał zieloną kokardkę na obróżce. I wiesz, Pablo, tamte dwa prążki na łydkach, migające przede mną na tle chodnika, tamten stukot pantofli z rzemyczkiem, który zapinało się na mały czarny guziczek… tamta podskakująca na grzbiecie psa kokardka i opalizujące lśnienie dziewczęcych bioder, opiętych plisowaną satynową spódniczką, zostaną dla mnie definicją szczęścia. Prawie biegłam za nią, bo dokądś się śpieszyła. Do kochanka? Nie, w Paryżu o tej porze, to ona właśnie WYSZŁA OD kochanka — i teraz spieszy się… do męża…? Biegłam bulwarem, była wiosna i w piersiach brzęczało mi jedno słowo: szczęśliwa! Zapamiętaj sobie: teraz, tu, o tej godzinie i minucie, osiągnęłaś pełnię ziemskiego szczęścia. Tamaro! Od tej chwili już nic nie może być lepiej.
Wczoraj rano znów stałam na tarasie Tres Bambús, naprzeciw mego prześladowcy. Zaczynam nienawidzić tego domu, chcę go sprzedać. To dom mojej klęski. Tu, na tym tarasie, co rano staję przed widokiem, którego nie potrafię okiełznać. Szydzi ze mnie ta biała od śniegu kopa, od dołu okopcona, jak cylinder lampy naftowej, na czubku ciemne pasemko dymu, który wije się po niebie jak smutna serpentyna i rozpływa w bielejącym od upału błękicie. Muszę się śpieszyć, mam prawie osiemdziesiąt lat i długo już tej kryształowej kuli nie utrzymam w dłoni. Potoczy się po dywanie, jak w tym pięknym filmie, który uprzejmie puściła mi ze swego terkoczącego projektora jeszcze jedna tutejsza milionerka, pani Hutton. Prawie obraziła się na mnie, że ja też znam Orsona Wellesa.
Biorę kulę do rąk i ją obracam. Widzę matkę. Zaraz pojawi się Adriana… i Babka… i martwa biała twarz Stańczyka na katafalku: woskowa kukiełka ze sztywnymi odnóżami i czubkami czarnych lakierków, sterczących nad krawędzią trumny, w obwieszonym żałobnymi aksamitami salonie… Jak ja za nimi tęsknię! Chyba pragnę śmierci, tej bramy, którą trzeba przejść, aby znów być z nimi. Coraz bardziej jestem sama, choć jest przecież rodzina, którą stworzyłam. Ale Tadeusz odszedł, Kizette twierdzi, że nigdy jej nie kochałam, a obu moich wnuczek nie rozumiem i one nudzą się ze mną. Osiem lat minęło, odkąd odeszła Adrienne. Patrzę na zdjęcie z jej pogrzebu w Beaulieu-sur-Mer: stoję wątła, brzydka, przybita, w czarnej sukience i żałobnej koronkowej mantyli. Oto prawdziwa ja; przez całe życie tracę to, co kocham. Albo ja ich zniszczyłam, albo oni połapali się w porę i zdążyli uciec.
Powinnam już dawno temu zabić się, Pablito. Miałabym wreszcie to za sobą. To czekanie… Jak ten pisarz z filmu, który widziałam w Paryżu. Czego pan pragnie najbardziej? — spytali go. Osiągnąć nieśmiertelność. A potem zabić się.
Wolałabym nazywać ciebie z włoska, caro mio… posłuchaj, jakie to urocze: Paolo, Paolino… Włoski to jest czysta muzyka, nie ma drugiej takiej mowy, która by w ustach grała jak klawikord, śpiewała jak Callas, dudniła lirą korbową, cyzelowała cytrą, dawała lente violi… Mówiłam ci, że gdy malowałam, to puszczałam te płyty z Wagnerem. Zawsze dyrygował Karajan albo Toscanini. Taka już jestem: wszystko musi być prima, najlepsze! Nienawidzę taniochy, podróby, prostactwa. Jestem więc Polką, ale w tym sensie, w jakim do polskości przyznawali się najwięksi: Kościuszko, Chopin, Paderewski. Polskość niska drażni mnie, co gorsza — ona mnie nie interesuje. Pewnie jest tak dlatego, że w jakimś ułamku, po moim pięknym ojcu Borysie — prawniku polsko-moskiewskim, który porzucił nas, gdy jeszcze ssałam palec matki — mam gen ściśle kosmopolityczny. Wciąż mnie wszędzie pytają: żydowski? A co komu do tego? Był drań, poszedł. Widziałam dokumenty, gdzie pisał się „Bronisław”. Może więc był z niego Polak obrotowy, jak te laleczki na straganie: z jednej strony Borys, a z drugiej Bronisław, raz na użytek ruskich, a raz polskich klientów. I jak ja go miałam pokochać? Nawet porządnie znienawidzić się nie dał. Gdzie inni mają w sercu imię ojca, u mnie jest tęsknota. A czasem śmiech. I trzaśnięcie drzwiami.