Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 12

Różaniec

Оглавление

Czubkiem pantofla zgniotłam niedopałek. W ciszy nabrzeża słychać było szum drzew, dalekie nawoływania gondolierów i skrzyp żwiru pod oponami roweru, gdy minął nas chłopak: rozczochrany i piękny, jakby zszedł z Autoportretu Dürera. Zdążył ustrzelić Pattie zielonym okiem i mijając nas, jeszcze mocniej odął swe wypukłe wargi. Jaki Bóg jest łaskawy! Tyle wciąż tu piękna! Czasem myślę, że od tego serce mi pęknie. Gdyby ten Adonis uporządkował sobie kłaki na głowie, chyba niemyte od tygodnia, gęste i poskręcane w tysiące miedziano-złotych pierścionków… namalowałabym go do pasa en trois quarts, w brutalnie zalotnym kontrapoście i rozchełstanej koszuli weneckiego pirata. Byłby podobny do wiszącego w Ermitażu Dawida Strozziego, w którym jako panna kochałam się beznadziejnie i do którego przez jakiś czas przyrównywałam każdego mężczyznę.

Ty, mój Pablo, też mi go przypominasz, choć jesteś nieduży. Ale za to jaki kształtny! Zwłaszcza, gdy ze spawarką, spocony, pochylasz się w pracowni nad którąś ze swych potężnych rzeźb z metalu… Och, jacy oni są teraz bez stylu. Wszystko im zniszczyły masowe technologie… ryki maszyn, od których umknął czar detalu, miłość precyzji, trud, pot, szorstki dotyk blachy, z której w takim mozole wydobywasz kształt… I nawet nie zdają sobie sprawy, ile wciąż piękna w nich drzemie — lecz nas, którzy moglibyśmy być ich czarnoksiężnikami, bo niejedną tajemnicę znamy, omijają znudzeni, odchodzą do swych supermarketów.

Przymknęłam powieki i przez magiczną szczelinkę, pociętą rzęsami i załamującymi się na nich iskrami promieni, spoglądałam na lagunę jak na obraz Whistlera. Jej powierzchnia migotała między drzewami jak stalowa satyna, a za nią, w różowo-błękitnej mgiełce, będącej mieszanką powietrza, pyłu wodnego i podwójnego słońca, padającego nie tylko z nieba, ale również odbitego od lustra wody — wyłaniała się rozedrgana, jak Wenus Botticellego, kopuła i wieża San Giorgio Maggiore. W tej chwili, w sam środek kadru majestatycznie wpłynęła gondola, zasłaniając mi widok kościoła swą wygiętą, zębatą szyją. Miałam wrażenie, że za chwilę rozpocznie się pierwszy akt opery Gioconda.

— Ty to nazywasz sztuką, dziecino — westchnęłam, nie otwierając oczu, aby nie spłoszyć czaru. — A to są śmiecie, oni je zbierają po wysypiskach jak koty, znoszą do domu, lepią z tego kloaczne fantasmagorie i wystawiają jako dzieła sztuki. Masa durniów nabiera się na to… w Ameryce, w Europie… cały potężny przemysł kręci się wokół tego.

Pattie wydawała się znudzona.

— Czy ty wiesz, dziecko — obróciłam się do niej, celując w nią wyciągniętym palcem — co ten Rauschenberg robi z tymi swoimi instalacjami, gdy już nie uda mu się ich sprzedać? Ładuje je na wózek, doczepia do skutera i jedzie z tym nad brzeg Arno. Wrzuca je do wody i zmieniają się w to, czym naprawdę są: w rozmokłą papkę… On dobrze wie, co te jego arcydzieła są warte. Rzeczywiście… shit… — wreszcie wyrzuciłam z siebie to słowo.

— Skąd pani wie takie rzeczy? — Pattie wnikliwie mi się przyglądała. Pewnie ktoś jej powiedział, że znam Sartre’a.

— Bo ja WSZYSTKO wiem! — odpowiedziałam spokojnie. — Zdawało mi się, Pattie — dodałam po chwili — że tydzień wspólnej jazdy po Europie to dla ciebie dość czasu, abyś mogła się przekonać, że nie masz do czynienia z osobą głupią i nieoczytaną.

— Ale co ma oczytanie wspólnego ze sztuką?

— Wszystko, ma chère! Wszystko! Bo wiedza nas zmusza do medytacji. Czy widziałaś kiedyś tępego artystę? Artystę matołka? To niemożliwe. Co dzień zraszamy wodą kwiaty, aby nie umarły. Tak samo dusza artysty pragnie pokarmu. Uczucie i myśl są pokarmem duszy. Trzeba odbierać świat gorącym sercem, aby potem chłodno przeanalizować go myślą. Tylko wtedy tworzy się całość. Nauczał o tym Święty Tomasz z Akwinu… ale kto wam dziś mówi o Świętym Tomaszu z Akwinu na tych waszych uniwersytetach, mia povera ragazza…

— Święty? A co ma z tym wspólnego jakiś święty?

— Jakiś święty! I popatrz, co oni z wami zrobili! Ja ci mówię o duszy, a twój okaleczony umysł odrzuca to słowo, choć dla mnie, dla mego pokolenia było ono niezbędne! Dusza artysty to jest dar… odbiornik najwrażliwszy, czujnik prawdy i kłamstwa, wzruszeń, głębi, piękna, brzydoty — zaperzałam się. — Wszystko tam jest… i tego nie wolno zniszczyć. Na to trzeba chuchać, dmuchać… O, ja nieszczęsna! Jak mam wyjaśnić tej ofierze neoheglizmu, czym jest dusza! Jesteś taka, jakiej chcą ci kapłani, ma wam wystarczyć siatkówka, geometria, wzór. I to taki, który oni sami wbiją wam młotkiem do głowy.

— Geometria? — powtórzyła w zamyśleniu. — Czy nie tak pisano o pani obrazach? Że piękno ciała przełożyła pani na język geometrii?

Prawie straciłam dech. Wilgotne powietrze Wenecji mi nie służy. Mam już rozedmę płuc, doktor Bircher mi to powtarza. Co ja tu jeszcze robię? A to żmija! I ja jej opłaciłam samolot, choć miała płynąć statkiem!

— Bzdura! — krzyknęłam, ale słabo i wyszło mi bezradne skrzeknięcie. — Czy ty wiesz, ile miesięcy, dzień w dzień, spędzałam w Luwrze? Malując, studiując, dziesiątki razy rysując układ jednego palca, drugiego palca, całej ręki? Albo fałdki w karmazynowej szacie kardynała Richelieu w oświetleniu na wprost, z boku, w świetle poranka, świecy, w półcieniu? Ile pielgrzymek odbyłam do mistrzów holenderskich, włoskich, do fresków we Florencji, w Orvieto, w Padwie, do obrazów Mantegni, Pontorma… A teraz, w tych waszych szkółkach plastycznych, nie ma już nawet lekcji anatomii! Dlatego nic was nie interesuje, bo nic nie umiecie. Wszystko wam ukradli, dziecko. Stąd ta kupa w słoiku… — Zakryłam oczy i zaszlochałam. — Boże mój, jakie cierpienie!

Pattie milczała, jak zawsze, gdy Archanioł Sztuki porywał mnie na swych skrzydłach daleko od niej. Ona wie, że jej świat jest wtedy dla mnie bez znaczenia.

— Okaleczają was… potwory… — Zapaliłam kolejnego dunhilla. — Ach, jakie to banalne! Znowu rzeź. Już to w Rosji przerabiałam… Mon Dieu… Znów ta czerwona zaraza, Pattie… dokąd przed tym uciec?

Nagle zrobiło mi się jej żal. Uściskałabym ją, gdyby nie te dżinsy, świadczące, iż wbrew mym zakazom zamierza obstawać przy swym błędzie. Co ona winna, że opletli ich Rauschenbergowie? Uważnie mi się przyglądała, jakby poznawała nową osobę.

— Nie wiedziałam, że pani jest religijna — powiedziała poważnie, ale jakby z żalem. Religia we mnie to wzór, który nie pasuje do jej układanki. Wymknęłam się jej w jakąś nieprzenikliwość, choć przecież zdefiniowawaszy mnie jako „przyjaciółkę Sartre’a”, miała mnie wyraźnie, jak na dłoni.

Otworzyłam torebkę i wyjęłam hebanowy różaniec. Taki sam jak ten, na którym modliłam się przed laty z Matką Przełożoną w Szwajcarii. Pattie patrzała z niedowierzaniem swymi podłużnymi oczami — to na mnie, to na kołyszący się krzyżyk. Nie byłaby bardziej zaskoczona, gdybym wyjęła z torebki tresowaną mysz.

— Pani to… odmawia? — Wskazała różaniec brodą.

Wstrząs, który teraz przeżywała, miał dla niej podwójną siłę rażenia. Ją przecież uformował świat protestantów, dla których katolicki różaniec, do tego w ręku artystki, o której mówiono „królowa nocnego Paryża”, „skandalistka”, jest czymś tak niepojętym, jak była niegdyś dla anglikańskiego perfekcjonisty Dickensa bazylika Świętego Marka: szalona, piracka, olśniewająca w skandalu Krzyża, zlanym w jedno z przepychem Kościoła.

— Po to on jest. — Schowałam różaniec do torebki. — I obawiam się, że po tym, co dziś tu widziałam, będę go odmawiać jeszcze częściej.

— Jaki związek ze sztuką może mieć ten… przedmiot?

Jak wielu wykształconych protestantów, postawionych wobec mistycznych tajemnic, których nie potrafi zgłębić ich rzeczowość, Pattie nie zamierzała rezygnować z pytań, mających ją doprowadzić do tryumfu nad moim katolickim błędem. Uśmiechnęłam się, biorąc jej twarz w obie dłonie. Jej czysta pucołowata buzia z perkatym noskiem i dwoma bławatkami lekko ukośnych oczu podobna była do zwieńczonego czepcem oblicza Lukrecji z obrazu Cranacha. Już dawno powinnam była ją namalować.

— Dziś ci tego nie wytłumaczę… Za wcześnie na to dla ciebie, moja mała. Bo to się wie sercem, nie głową.

Zapadło milczenie, jakbyśmy idąc ku sobie z obu stron dzielącej nas rzeki, dotarły do jej brzegów, a tu nie ma mostu, aby iść dalej. Nie pierwszy raz doświadczam tej choroby, zwłaszcza w Europie: ataku ich niechęci, nawet wrogości, gdy przestaję być tą Tamarą, którą kochali, bo była dotąd taka, jak ich własne upadki i nędze. A tu nagle okazuję się obcą, jakiej nie znali i której ty nie znasz, mój Pablito, bo zna ją tylko boczny ołtarz w katedrze w Cuernavace, przed którym modlę się rano, gdy wy jeszcze śpicie.

Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej

Подняться наверх