Читать книгу Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej - Grzegorz Musiał - Страница 11

Biennale weneckie Koniec mojego świata

Оглавление

Mówi TAMARA: Jest dziś sobota, wrzesień 1976 roku. Rano wstałam i poczułam, że jeszcze chwila, a moje milczenie mnie zabije. Patrzę w lustro w łazience i chcę wyć z bólu, który rozdziera moje stare serce. Co takiego się stało, zapytasz. Zaraz ci opowiem, najpierw wezmę łyk wody. Zasycha mi w gardle, ilekroć sobie to przypomnę. Otóż wczoraj po południu, mon cher, czyli parę godzin temu, po raz drugi w życiu cały mój świat… wszystko, dla czego żyłam, w co wierzyłam… runęło… Gwałtownie, boleśnie i nieodwołalnie.

Po raz pierwszy — pozwól, że ci przypomnę — coś takiego zdarzyło mi się w Rosji, gdy wybuchła rewolucja bolszewicka. Na moich oczach cały mój dziewczęcy świat zapadł się wtedy w jeziora krwi, w pola świeżych mogił, w doły wypełnione trupami przyjaciół i krewnych… w Moskwie, w Jałcie, w Petersburgu… Rozpłynęło się, jak tort lodowy, życie pełne róż i słowików, które, byłam tego pewna, przyjdzie mi spędzić w pięknym domu, u boku pięknego mężczyzny, jak w filmie… jakaś przesłodka Jeanette MacDonald, a u jej boku porcelanowo uśmiechnięty Nelson Eddy8… Później opowiem ci o tym.

Dziś, w Wenecji — pół wieku później, znów się to stało, choć przez minione lata wciąż uciekałam od tamtego koszmaru, jak ważka próbująca odżyć z uschłego kokonu, z formy przetrwalnikowej, w której na czas bólu schowało się jej życie. I oto — znów wszystko się dziś rozpada! Jestem przecież już stara — a znów mnie dopadli ci mordercy, jak wtedy w Rosji! Znów chcą mi zniszczyć wiarę w wiekuiste piękno! Tak… dobrze słyszysz, płaczę i będę płakać, bo dziś ujrzałam, Pablito, jak na szyderstwo ze Stwórcy, Piękno zostało splugawione i publicznie obsmarowane… pardon le mot… gównem, ku uciesze gawiedzi i w poklasku władz. Dobrze zorganizowany gang chuliganów, nazywających siebie artystami, uczynił to na oczach starej, bezradnej kobiety, która może już tylko cicho jęczeć, jak tamta matka w Rosji, widząca śmierć swego niemowlęcia, nawlekanego na bagnet przez czekistowskich żołdaków.

Oto w galerii słynnego w świecie weneckiego Biennale, w mieście Tycjana, Tintoretta, Belliniego, pod niebem miasta, przez którego pałace przeszły legiony dożów, królowych, poetów, wirtuozów i świętych, wystawiono, mon Pablo, jako główne dzieło… kupę… tak, mon Pablito… kupę w słoiku…!

W czerwcu 1964 roku pewien drań narobił kupę do słoika, zakręcił ją i postawił przed obliczem jury, będącego odtąd dla mnie stadem zaćpanych świń, nazywających siebie krytykami, recenzentami, znawcami sztuki. I oni zapiali z zachwytu, obsypali to deszczem nagród i do dziś eksponują jako Grand Prix w Wenecji… choć co drugi z nich ma pewnie w swoim domu teki z rysunkami Hogartha, Dürera, a nad kominkiem oryginał del Sarto.

Czy ty słyszysz, Pablo?

Grand Prix Biennale w Wenecji otrzymała ludzka kupa w słoiku!

Tłum zjadaczy batoników stoi teraz i gapi się w to brązowe coś, przypominające wyschniętą papryczkę, a ja oddalam się i kwilę, bo już wołać nie mogę: Europo! ojczyzno! moja matko, moja miłości! Co oni ci zrobili?! Chwiejnym krokiem wyszłam przed pawilon, bo wzięły mnie wymioty. Pochyliłam się nad krzakiem, ale nic nie poszło. Uszłam kawałek w kierunku nabrzeża i siadłam na ławeczce z widokiem na lagunę, prześwitującą za drzewami. Teraz papieros, głęboko się zaciągnęłam, aż zakręciło mi się w głowie. I tak siedziałam, paliłam, dopóki nie odnalazła mnie moja biedna Pattie, nadbiegając i trzęsąc tym swoim olbrzymim pupskiem i piersiami obciągniętymi amerykańskim dżinsem. Tyle razy prosiłam — Pattie, przynajmniej na czas naszej podróży po Italii zechciej nie oblekać siebie w ten przerażający różowy sweterek i blue jeans, bo wyglądasz w tym jak obwiązana sznurkami wątrobianka. Gdybyż ta teksańska dziewoja, zamiast wypisywać co wieczór „listy z Europy” do swych koleżanek z college’u, posłuchała mnie i spróbowała poczytać Prousta, poznałaby barona de Charlus i jego rady dla tęgich pań: „Przy twej tuszy, moja droga, jedynie mięsista tkanina, na przykład aksamit, a z biżuterii stare złoto i wielkie ametysty…”.

Ametysty i Pattie… już to widzę.

Myślała, że się źle poczułam. Ach, oczywiście, że się „źle poczułam”!

— Taka pani była niespokojna… — Ciężko klapnęła obok mnie na ławkę.

— A czy ja mogę być spokojna, gdy ty znów paradujesz w tych dżinsach? Wyglądasz w nich jak salceson! — odparłam. — Posłuchaj… — podjęłam łagodniej. — Sztuka dziś umarła, wierz mi, Pattie. Sztuka się skończyła, tak jest.

Zaciągnęłam się papierosem i spojrzałam w ślepia biało-rudego kota, który siadł przed nami na alejce. Pełno ich tu wszędzie. Wprawdzie kot, obok turystów i szczurów — niech Włosi mi wybaczą — jest głównym lokatorem włoskich miast, ale tu, na Giardino, ich ilości biją wszelkie rekordy. Jest ich chyba tyle, co w Rzymie na Torre Argentina i Koloseum razem wziętych. On myśli, że papieros to jest coś do jedzenia. Nic z tego, mio piccolo, dziś, zamiast coś schrupać, oparzysz sobie nosek. Wszyscy dziś mamy pecha.

— Chodzi pani o Rauschenberga? Że dostał Grand Prix…? — powiedziała Pattie, ignorując temat swoich spodni.

— Rauschenberg? Czy tak się ten drań nazywa? — Ta dziewucha ma w głowie olej, choć na to nie wygląda. — Pal sześć nazwiska — ciągnęłam — chodzi o coś o wiele ważniejszego, baby… O ich uderzenie frontalne w fundament świata. O tę… — urwałam, bo jak mam określić to paskudztwo w słoiku, przypominające polski zraz zawijany? Przecież muszę je nazwać po imieniu, bo już dość nakłamali tej gwieździe teksańskiego college’u wszyscy ci Kinseye9, Spocki10 i inni amerykańscy spece od robienia wody z mózgu. Przez wszystkie dni naszej podróży po Europie trąbię jej w trzech językach o wielkości europejskiej sztuki, a tu nagle mam jej powiedzieć: „kupa”? Po prostu „kupa”?…

— Chodzi mi o tę… merde… poop…

— A, o tę kupę w słoiku?! Bardzo mi się podobała! — ucieszyła się Pattie. Amerykanie biją rekordy świata w okazywaniu radości bez powodu, nauczyli się tego od Murzynów. — Wiedziałam, że pani to źle zniesie. Ale taki jest świat teraz… taka sztuka… trudno… — paplała, wytrzeszczając oczy i obracając głową we wszystkie strony jak sówka. Dziś wieczorem, w kolejnym tasiemcu do rodziców, zamieści opis każdego drzewka, które tu widziała, każdego kota. Na pewno nie zabraknie i tego listka, który teraz mnie w palcach, a w hotelu włoży go między kartki pamiętnika.

— Sztuka? Bredzisz, Pattie. To nie jest sztuka. To jest… impotencja… — powiedziałam łagodnie — …masturbacja pseudoartystów, którzy już nie potrafią tworzyć piękna. Chyba ostatnia wojna im to zrobiła. Rozpacz. Popsuło się w nich coś. Już nie mają serc, została siatkówka, ekran. Nie znają namiętności, zachwytu, jest sama geometria, definicja, fizjologia. — Zrobiłam ruch, jakbym wymiotowała do ręki. — Oto twój Rauschenberg. — Otworzyłam pustą dłoń. — Nic. I po co w ogóle pamiętać to nazwisko? Tę jego op-art… czy pop-art… może raczej powinnam powiedzieć poop-art…

— Ale to nie jest jego kupa, proszę pani, a tego drugiego! Zaraz… — Pattie zajrzała do folderu pod datą 1964.

— Piero Manzoni… Artist’s Shit. — Podsunęła mi wizerunek tego świństwa. — Rauschenberg też używa różnych szmat, to fakt… ale nie kupy. Manzoni go wyprzedził — dodała, jakby z przyganą w głosie.

Odsunęłam się od niej.

— To wszystko jest lewactwo, Pattie. To jest sfora. To są szarlatani. Spryciarze, bolszewicy… niszczyciele świata. Im chodzi o to, żeby na końcu było pusto, rozumiesz? Nihil. To są ludzie pustki. Znasz T.S. Eliota?

Kiwnęła głową.

— Oni są Hollow People, Pattie. Wydrążeni ludzie. Ci wasi Kinseye, Chomskie, Marcuse’y, Sartre’y… a mówimy tylko o kapłanach, za którymi ciągnie armia ich wyznawców… miernot bez talentu, bez serca, bez Boga, która chce… jak tamci, w Rosji… zniszczyć mój świat. Słuchaj mnie, bo ja wiem. Ja już to widziałam.

Ja, Tamara Powieść o Tamarze Łempickiej

Подняться наверх