Читать книгу Przez Stany POPświadomości - Jakub Ćwiek - Страница 12

STEPHEN KING I RÓG ŻÓŁTEJ KOPERTY

Оглавление

Rok wcześniej podczas naszego pobytu do Stanów byliśmy, jak już wiecie, w Bangor. To był obowiązkowy punkt wycieczki, właściwie jedyny, który tak naprawdę zaplanowałem. Chciałem zobaczyć dom Kinga, miasto, w którym tworzył, miejsca, o których wspominał. Nade wszystko jednak, jak przystało na nieco szurniętego fana, chciałem się podzielić z pisarzem szalonym pomysłem, jaki swego czasu przyszedł mi do głowy.

Rzecz wiązała się z moją ulubioną książką Kinga, czyli Wielkim marszem. Ta wydana pierwotnie pod pseudonimem Richard Bachman nowela jest podobno pierwszą napisaną przez Kinga powieścią; jedną z tych, których nie udało mu się sprzedać, zanim odniósł sukces.

Wielki marsz to antyutopijna opowieść o chłopcach biorących udział w najpopularniejszym widowisku Ameryki przyszłości. Tytułowe międzystanowe zawody to najważniejsze wydarzenie każdego roku. Od dnia, gdy stu starannie wyselekcjonowanych młodych mężczyzn staje na starcie, aż do chwili, gdy kilka dni później metę ustanowi przedostatni z zawodników, cały kraj zamiera przed telewizorami. A chłopcy idą. Bez przerw dłuższych niż trzydzieści sekund, bez zbaczania z drogi, bez zwalniania tempa. Gdy już nie mogą, padają i zbierają najpierw ostrzeżenia, a potem kulę w łeb. To samo, gdy próbują ucieczki.

Przerażająca wizja i niesamowita historia, od której nie mogłem się oderwać. Kupiłem tę książkę w 1996 roku na straganie nad morzem i czytałem do bladego świtu – to był obóz harcerski, a ja stałem na warcie. Gdyby nie spostrzegawczość kumpla, King kosztowałby mnie wtedy sztandar, którego pilnowałem.

Wiele lat później, gdy zacząłem już pracować w reklamie i poznałem parę mechanizmów, na których opiera się jej działanie, wpadłem na pomysł, jak obrócić ideę Marszu na coś dobrego. Wymyśliłem, że można by rzeczywiście zrobić taką imprezę, ale bez zabijania, za to ze stałą kontrolą medyczną oraz z przeznaczeniem zysków na cel charytatywny.

Idea była taka, że każdy z zawodników idzie w imieniu jakiejś fundacji bądź zarejestrowanej zbiórki charytatywnej. Sponsor wspiera go, dopinguje, a także zyskuje czas antenowy, by o sobie opowiedzieć. Zawodnicy natomiast idą. Tak jak w oryginale mają prawo do trzech ostrzeżeń wypowiedzianych nie częściej niż co trzydzieści sekund. I tak samo, zgodnie z książką, godzina marszu bez wpadki wymazuje jedno ostrzeżenie. Idą, aż mają dość, złapią o jedno ostrzeżenie za dużo lub lekarz stwierdza, że muszą odpuścić.

Długo dumałem nad tym pomysłem, a gdy okazało się, że jedziemy do Stanów i że zahaczymy o Bangor, podzieliłem się nim z kreską_ i Karoliną, a potem także z resztą ekipy. Wspólnie uradziliśmy, że co nam szkodzi. Napisaliśmy list, zrobiliśmy prezentację, nagraliśmy ją na pendrive z Homerem Simpsonem i wsadziliśmy całość w kopertę, którą tata i Karolina ozdobili artystycznym śladem buta. A potem pognaliśmy pod dom Kinga, by zostawić list w skrzynce.

Brama do posiadłości Kinga jest zawsze otwarta, ale gdy wejdziesz na ganek, powita cię grzeczna prośba, by nie dzwonić, nie dopraszać się o autograf i w ogóle uszanować prywatność państwa Kingów. Uznaliśmy, że to bardzo fair i nietaktem byłoby nie zastosować się do prośby, dlatego też wsunęliśmy kopertę do skrzynki, ale tak, by trochę wystawała. To pozwalało nam nawet zza płotu stwierdzić, czy koperta zniknęła, czy nie.

Nie wiedzieliśmy bowiem, czy King lub ktokolwiek z jego rodziny jest w domu albo w ogóle w Bangor. Pisarz ma drugi dom na Florydzie i właściwie była już taka pora, że mógł siedzieć właśnie tam. No ale nie sprawdzić to się nie dowiedzieć.

Trzy dni. Tyle tam siedzieliśmy i cały ten czas żółty róg naszej koperty wystawał z Kingowej skrzynki. Wiem o tym, bo tak się dziwnie złożyło, że moja trasa biegowa każdego wieczoru prowadziła koło rezydencji pisarza. Nie żebym tam przystawał czy coś. Ot przebiegałem, zerkałem, kląłem pod nosem i biegłem dalej.

Swoją drogą, był to jedyny czas, gdy biegałem bez muzyki, bo… się bałem. Te wszystkie charakterystyczne drewniane domki z werandami, pod którymi czaił się mrok, te pozabijane deskami okna i tabliczki „Na sprzedaż”, lampy zawieszone na przewodach nad drogą, migające i kołyszące się, jakbym był na statku. Na pustych podwórkach porzucone na noc zabawki, rowerki, szum nieustannie dochodzący ze studzienek kanalizacyjnych. I koty. Wszędzie koty. Na gankach, parapetach, płotach. Patrzyły, jakby na coś czekały… W takich okolicznościach wolałem nie przytępiać sobie zmysłów i w razie czego móc puścić się pędem. Chociaż czy w mieście grozy miałbym dokąd uciec?

Ostatniego dnia rano, gdy w hotelu wszyscy szykowali się na śniadanie, biegnę swoją trasą po raz ostatni. Bez wielkich nadziei, może trochę w ramach pożegnania. A tu niespodzianka – na podjeździe stoi samochód, a koperty nie ma. Czyżby King wrócił do domu?!

Gnam do hotelu, wpadam zdyszany, mówię co i jak. Wszyscy się cieszą… do momentu, aż Karolina zauważa przytomnie, że w liście nie zostawiliśmy adresu e-mail. Wprawdzie daliśmy numery kontaktowe, ale amerykańskie, nie polskie. Gdy tylko stąd wyjedziemy, King nie będzie miał już jak się z nami skontaktować. Chwila paniki, aż w końcu postanawiamy – napiszemy kolejny list! Taki, w którym znajdzie się wszystko to, co w poprzednim, łącznie z tymi przeklętymi adresami. Nie będzie to wyglądało profesjonalnie, ale…

I tak zrobiliśmy. Ja już w zasadzie byłem jednym wielkim roztrzęsieniem, więc to Karolina i kreska_ napisały nowy list – potem w kopertę i pod rezydencję Kinga. Jako dodatek wzięliśmy bagienny bukiet, czyli śliczną kwietno-korową kompozycję, którą stworzył mój tata z materiałów znalezionych podczas przechadzki po okolicznych bagnach i rozlewiskach.

Podjechaliśmy i pognaliśmy na ganek. Otworzyliśmy skrzynkę, wrzuciliśmy list do środka, aż tu nagle… otwierają się drzwi domu Kingów.

Jestem pewien, że to, co zrobiłem w tym momencie, ma swoją medyczną nazwę. Na przykład, bo ja wiem, sikanie fantomowe? Jesteś pewien, że właśnie poszczałeś się ze szczęścia, ale to tylko wrażenie, bo tak naprawdę masz zawał i spod domu ulubionego pisarza odwiezie cię karetka. Czyżbym miał właśnie zaraz spotkać Stephena Kinga? I to nie tak w przelocie, jak podczas jego promocyjnych wizyt w Europie, gdzie oczywiście byłem, ale tu, w Bangor?! Pod jego domem?!

Aż tyle szczęścia nie mieliśmy, bo w progu stanęła gospodyni pisarza i poinformowała nas, że gospodarza nie ma ani w domu, ani w ogóle w Maine. Spytała nas, w jakiej sprawie przyszliśmy, a my szybciutko wytłumaczyliśmy, o co chodzi. Powiedziała, że to świetny pomysł – pewnie tak najskuteczniej odpędza się wariatów – i że przekaże wszystko Kingowi, gdy się z nim zobaczy. Podziękowaliśmy jej wylewnie i już nie zawracaliśmy więcej głowy. A potem następne pół roku każde z nas wyglądało maila na swojej skrzynce.

Mówimy na to sprawdzanie koperty.

***

Dojeżdżamy do Warszawy i mamy już zręby planu. Pierwszy wniosek – muszę porozmawiać o tym ze swoim wydawcą. Wiem, że są otwarci na szalone projekty, że interesują ich książki podróżnicze, a ta w pewnym sensie właśnie taka będzie. Parę dobrych kilometrów myślimy z kreską_ nad nazwą projektu, ale nie przychodzi nam do głowy nic sensownego. Odkładamy to więc na później. Drugi wniosek – porozmawiać o tym z HBO. Tkwią w tym tak bardzo, jak tylko mogą bez faktycznego zaangażowania, więc może chcieliby się w to włączyć?

To prowadzi nas do rozmowy o wpływie tej stacji na amerykańską popkulturę w ogóle. Zastanawiamy się też, gdzie dokładnie leży Baltimore, w którym HBO zrealizowało swoje kultowe już Prawo ulicy, oraz czy uda nam się dojechać do Nowego Orleanu i miejsc, gdzie niedawno kręcono pierwszy sezon Detektywa.

– To już nie do końca jest Wschodnie Wybrzeże, wiesz o tym? – pyta kreska_.

– Chrzanić. Dla Nowego Orleanu jestem w stanie nagiąć geografię!

Mamy osiemnaście kilometrów do Warszawy, gdy dzwonię do Radka i pytam, czy będzie miał czas za godzinę, żeby się spotkać. Jestem tajemniczy, ale mówię, że to ważne. Chwilę się zastanawia, trybi mu w głowie logistyka, trasa do lokacji, połączenia MZK. W końcu mówi:

– Jasne, będę.

Rozłączam się i wracamy do rozważań.

Nasz plan wygląda na razie tak, że chcemy wziąć kamper i rzeczywiście trzasnąć miesięczną trasę po ważnych dla popkultury miejscach – od Bangor, przez Boston…

– Święci z Bostonu! – krzyczy kreska_.

– Dennis Lehane… – dopowiadam, ale ona już nuci Blood of Cú Chulainn i robi to tym głośniej, im bardziej chcę coś powiedzieć.

…oczywiście Nowy Jork i Waszyngton, a także wspomniane Baltimore i Nowy Orlean. Rzucamy też masą innych miast i miejsc, ale te musimy dopiero sprawdzić na mapie. Według tego pierwszego planu jedziemy w składzie: ja jako kronikarz projektu, kreska_ jako jego ogarniacz i trochę fotograf, Radzio, czyli nasz reporter na żywo, który mówi, jak jest, i mój tata jako kierowca. Potrzebny nam jest jeszcze operator i tu mamy rozbieżność. Ja myślę o Patryku Jurku, z którym kiedyś pracowałem i którego styl mi się podoba, a kreska_ rozważa Michała Kluska, szefa grafików w Lubię to. Obaj są świetni, współpraca z każdym z nich oznacza nieco inny kierunek, w jakim mogą pójść nasze filmy. Ostatecznie daję się przekonać argumentem, że być może konieczne nam będzie wsparcie agencji, żeby kreska_ w ogóle dostała urlop i mogła pojechać. Jeśli byłoby to zlecenie dla HBO, być może stałoby się to realne.

Dużo gdybania. Dużo szalonych pomysłów po drodze. Dużo przekleństw rzuconych pod adresem sieci Play, że nie ma pod Warszawą zasięgu dość dobrego, by dało się na szybko wyguglać ulubione knajpy Tony’ego Soprano i miejsca, gdzie postrzelono Dona Corleone w Ojcu chrzestnym.

– Ty, a kiedy ty w ogóle chciałbyś jechać? – pyta kreska_.

– Nie wiem, w przyszłym roku.

– A to luz – wzdycha z ulgą. – Bo już myślałam, że porąbało cię do reszty i chcesz jeszcze w tym.

Mogła tego nie mówić.

***

Gdy wchodzę do Paradoxu, Radek już tam jest i czyta coś z kindle’a. Wstaje, gdy podchodzę, podajemy sobie ręce. Potem idę do baru, wracam, siadam naprzeciwko Radka i mówię, że musimy zaczekać na kreskę_.

– Dzwoniła przed chwilą – odpowiada Radek. – Mówiła, że się spóźni i żeby zacząć bez niej.

– Dobra – odpowiadam, wyraźnie usatysfakcjonowany tą odpowiedzią.

Gdy trzeba, dotrzymuję słowa, z książek Puzo wiem też, co znaczy sycylijskie omerta, czyli nakaz bezwzględnego milczenia, ale czasami aż korci, by powiedzieć coś już, natychmiast. No i teraz mogę.

– Co ty na to, gdybym ci powiedział, że jedziemy do Stanów na popkulturową trasę kamperem?

Kojarzycie Kota z Cheshire, prawda? Tego z Alicji w Krainie Czarów, co to się uśmiechał i potrafił znikać? No to teraz wyobraźcie sobie, że jego duch opętał – wybacz, Radku, wiem, że to czytasz i może być ci przez chwilę przykro – rosłego, łysego, ale jednocześnie dziko zarośniętego żula z warszawskiej Pragi. Wyobraźcie sobie, że siedzicie naprzeciw takiego kogoś i jesteście świadkami całej tej pracy, jaka odbywa się pod maską. Jak unoszą się kąciki ust, jak marszczą się nos i czoło, mrużą oczy. Poczujcie wraz ze mną ten moment niepewności – czy spod tych mięsistych warg wystrzelą zaraz kły? A może jednak… tak, oto jest i uśmiech. Trochę pobłażliwy, ale jednak.

Dobra, Radek. Naprawdę wybacz mi ten opis. Serio. To trochę moja zemsta za ten pamiętny Nordcon i Willisa. A teraz już sztama, OK?

W każdym razie Radek się uśmiecha, a ja skądinąd wiem, że to postęp, bo ostatnio rzeczywistość uwzięła się, by go trochę finansowo pogrzebać. I to właśnie mi mówi.

– Musisz mi powiedzieć kiedy, bo nie wiem, czy uda mi się coś odłożyć. Ile to kosztuje?

Więc mu podaję wyliczenia, jakie robiłem sobie przy okazji swoich wypadów za ocean, ale zaraz potem wspominam, że większość kosztów spróbujemy ogarnąć sponsorsko, na przykład odpadnie bilet czy kwestia noclegów. Może też niektóre wejściówki tu i tam. Jak najmniej chaotycznie próbuję mu opowiedzieć, co tam sobie z kreską_ wydumaliśmy po drodze, co chcemy z tym zrobić i jak to widzimy.

Zjawia się kreska_ i dołącza do opowieści.

– Chcemy, żebyś pisał z tego relację na żywo – takie wpisy dzień po dniu, jak kiedyś miałeś ze swojej trasy żeglarskiej. Będziemy to też chcieli sprzedać mediom, śniadaniówkom, radiu, gazetom. Mamy misję, chcemy zrobić wokół tego buzz. Wiesz, trochę jakby tak, opowiadając o naszej miłości do popu, zachęcić ludzi, żeby przestali się go wstydzić. Poza tym, c’mon, wielka podróż, kamper…

Do tego ostatniego nie muszę go przekonywać. Kilka lat wcześniej w ramach promocji moich książek zorganizowaliśmy wraz z wydawnictwem SQN szaloną promocję, łączącą w sobie cechy rockowej trasy koncertowej i książkowej trasy promocyjnej. Jeździliśmy po Polsce oklejonym kamperem (a potem całą kolumną wozów) i w kolejnych miastach robiliśmy literacko-książkowy show. Rzecz nazywała się Rock & Read, miała dwie edycje i poniosła się echem po kraju. Pewnego razu Lambert, który na trasach R&R był kierowcą i szefem logistyki, opowiedział Radkowi, jakie to fajne, a ten spędził w kamperze ostatnie wakacje, jeżdżąc po Europie. Spodobało mu się i tu też zadziałało, jak powinno.

– Mam parę tytułów, gdzie mógłbym to pchnąć – mówi i wymienia. – Może nie będzie z tego dużych pieniędzy, ale zawsze coś.

– Super! – stwierdzam.

– A kiedy chcecie to zrobić? – pyta jeszcze Radek.

– Chcemy – poprawia go kreska_ – bo ty już też. I jakoś pewnie w przyszłym roku.

Kiwam głową, choć już wtedy zupełnie nie jestem tego pewien. Radek też kiwa głową, a potem wzrusza ramionami.

– No cóż, skoro myślicie, że się uda… wchodzę w to.

***

Mniej więcej tydzień później siedzimy sobie z tatą u niego w domu, pijemy piwo i oglądamy jakiś film. A właściwie film leci, ale nieomal wyciszony, bo nam zeszło na gadanie. Chwilę temu byli u rodziców jacyś znajomi i tata pokazywał im zdjęcia ze Stanów.

– To taka podróż życia, co, Jasiu? – zapytała znajoma.

– Spadaj – odpowiedział jej tata ze śmiechem. – Jeszcze się na tamten świat nie wybieram, żeby robić jakieś podsumowania.

Nie było mnie przy tej rozmowie, właśnie mi ją streścił. Śmiejemy się obaj, zapijamy śmiech piwem.

– Ty, tata, à propos…

W kilku słowach streszczam swój pomysł. Tata drapie się po głowie i rusza wąsem jak Wołodyjowski w wykonaniu Łomnickiego. Tak, to koniecznie wymaga podkreślenia, bo tata mówi, że tylko Łomnicki robił to z klasą, a Zamachowski sprawia wrażenie, jakby się właśnie obsmarkał[2].

– Myślisz, że to może się udać?

Mówię, że nie wiem. Mam mega ekipę, pozytywnie zakręconych wydawców, gotowych zaryzykować dla czegoś fajnego, i sporo argumentów w rozmowie z odważną stacją telewizyjną. Szanse są, powiedzmy, pół na pół – dużo większe niż w przypadku moich dotychczasowych popisowych akcji. Gdy pierwszy raz jechałem do Stanów, mieliśmy z kumplem po pięćset dolców na łeb i trzy tygodnie do przeżycia, bez noclegów, żarcia i z perspektywą przejechania całego kontynentu na stopa (co, jak się okazało, w połowie Stanów jest nielegalne). W porównaniu do tego szaleństwa zakończonego sukcesem i wspaniałymi przyjaźniami to, co planowaliśmy teraz, wydawało się kaszką z mleczkiem.

To właśnie powiedziałem, dodając w bonusie dwa swoje życiowe motta. Pierwsze, które dostałem od swojego niegdysiejszego drużynowego, brzmi: „Chcieć to szukać sposobu, nie chcieć to szukać powodu”. Do drugiego doszedłem sam: „Jestem głupi, ale Bóg mnie kocha”.

Ojciec kiwa głową na to wszystko.

– No to kiedy lecimy? – pyta w końcu.

Wtedy po raz pierwszy powiedziałem to, o czym myślałem już od pierwszego dnia:

– Myślę o wrześniu.

– Tego roku? – upewnia się tata.

– A jest jakiś inny?

***

Pierwsze rozmowy zarówno z Przemkiem z Wydawnictwa SQN, jak i z Agnieszką w HBO POLSKA nastroiły nas bardzo pozytywnie. Oczywiście nie padają konkrety, ale my też nic nie mamy, więc na razie wszystko opiera się na deklaracjach. Tak, to fajna idea. Tak, chcemy w to wejść, ale pokażcie nam, co wy tam właściwie kombinujecie. Robię zatem pierwszy szkic całego konceptu na podstawie tego, co z wymyśliliśmy z kreską_. Ustalam ogólnie trasę, liczę mile, zakładam tajną grupę na fejsie.

kreska_ bierze na siebie rozmowę z Michałem – naszym potencjalnym operatorem – i z Lubię to, by spróbować podciągnąć wszystko pod jakąś kampanię. Ona też z mojego szkicu, po uzgodnieniu poprawek, robi stosowną prezentację. Wygląda to całkiem fajnie. Lista miejsc sugeruje, że poopowiadamy zarówno o książkach, jak i filmach oraz serialach, trochę o muzyce. Padają koncepty podcastu i w ogóle okablowania całego kampera, zrobienia komediowego mockumentary, czyli produkcji fikcyjnej w formule dokumentu. Chcemy być jak Pogromcy Duchów, tropiący taki czy inny pop-mit, jakby to były zjawy. A może raczej jak bracia Winchester z popularnego serialu Supernatural, znanego u nas jako Nie z tego świata. To wtedy też wpadamy z kreską_ na pomysł, że może namówimy Radzia, by z właściwą sobie swadą kosztował popowych produktów, których u nas nie ma, i dzielił się z widzami swoimi opiniami.

Przyszło mi to do głowy, gdy podczas którejś z wizyt w Stanach załadowałem do wózka sklepowego wielką pakę Twinkies. Kevin, mój przyjaciel i gospodarz, zapytał, krzywiąc się przy tym:

– Na co ci to?

– Hej, u nas tego nie ma, a to pop wcielony – odpowiedziałem, a jako przykłady przywołałem właśnie Pogromców duchów i Zombieland.

– Ale nie jadłeś tego nigdy, prawda? – drążył temat.

Gdy odpowiedziałem, że nie, wyjął z wózka wielką paczkę i powiedział:

– Przy kasach są małe. Wystarczy.

Faktycznie wystarczyło, co stwierdziłem już po pierwszym kęsie. To było jak… zresztą nie, dojdziemy do tego w stosownym rozdziale. W każdym razie, gdy zaczęliśmy z kreską_ myśleć na ten temat, wyszło nam, że takich produktów jest masa i z Radkiem na pokładzie to może być świetny materiał. Poszło więc do prezentacji jako jeden z przykładów naszego nieskrępowanego szaleństwa.

W tym czasie spotkaliśmy się niemal całym – bez taty – pierwotnym składem gdzieś w Warszawie. O ile dobrze pamiętam, spóźnili się absolutnie wszyscy i każde z nas miało jakąś kapitalną wymówkę. Potem powtórzyliśmy sobie wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy, co było pewne, a co mniej.

Przez cały ten czas kreska_ i ja mówimy o wyprawie z taką pewnością, z takim przekonaniem, że powoli w rozmowie zanikają „jeśli” i „gdyby”, zastępowane przez „kiedy już”. I wtedy uznaję, że to właściwy moment, by Radzio zakrztusił się kanapką.

– Aha, zmiana planów – mówię. – Ruszamy w tym roku.

kreska_, uprzedzona wcześniej, już siedzi przy Radku, już wznosi rękę, by go klepnąć. Ale nie ma takiej potrzeby, bo nasz praski olbrzym tylko mruga kilka razy, odkłada kanapkę i marszczy czoło.

– Masz na myśli za rok? – pyta.

– Nie, mam na myśli wrzesień tego roku.

– Aha.

Wraca do kanapki i po kilku kęsach odzywa się ponownie:

– Znaczy to wszystko na poważnie jest, tak?

– O ile może być w tym gronie – odpowiada mu kreska_.

– Ale mamy już jakieś konkrety?

– Tak – kłamię.

Choć wygłaszam pewnie brzmiące deklaracje, to konkret z nich żaden. Ale Radkowi więcej nie trzeba.

– OK – mówi i zaczyna dumać nad urlopem.

***

Nie potrafię się doliczyć, ile wersji prezentacji poszło do naszych partnerów. Po drodze wciągnąłem w to jeszcze Roberta Ziębińskiego i jego portal Dzika Banda, dla którego piszę. Uważam, że to najlepszy portal o popkulturze w tym kraju, nieskupiający się na kopiowaniu newsów i rozsyłaniu ploteczek albo pisaniu nieskładnych recenzji, gdzie najważniejsze jest to, czy w środku jest spoiler, czy go nie ma. Dzika Banda jest jak jej cudowny, nieco neurotyczny szef. Powstaje zrywami, z maksymalnym rozrzutem tematów, ale z jej tekstów bije ogromna wiedza i zaangażowanie pracujących przy portalu ludzi. Uznałem, że jeśli taka szalona ekipa jak my potrzebuje doraźnej tuby, to żadne inne miejsce nie będzie lepsze. Zgrywamy się metodą pracy, poczuciem misji krzewienia wiedzy o dobrym popie, no i przyjaźnimy się z Robertem, tak na śmierć i życie. Serio, nic a nic tu nie przesadzam. Robert lubi film [300] Snydera, oparty na komiksie Franka Millera o spartiatach Leonidasa, a ja uważam, że to najobrzydliwsza masakra dokonana na wybitnym materiale źródłowym, jaką przyszło mi kiedykolwiek oglądać – i to mimo świetnego Gerarda Butlera. Jeśli kłótnie o ten film nas nie poróżniły, to już nikomu i niczemu się nie uda.

To z Robertem chodziliśmy na spotkania do Agnieszki z HBO, a potem snuliśmy wizje – ja o trasie, on o festiwalu, któremu szefuje, a w który trasa miała się wpisać. W przeciwieństwie do rozmów z kreską_, te z Robertem rzadziej stanowią klasyczny dialog. Ot, po prostu każdy z nas mówi, o czym chce, bez zważania na drugiego, aż w pewnym momencie myśli nam się przecinają i wpadamy na coś fajnego.

A u wspomnianej Agnieszki łatwo nie było. Jak przystało na profesjonalistkę, oczekiwała od nas konkretów typu: kto, co, za ile, jakie materiały, jaki impact. No to siedzimy z Robem, patrzymy na nią i dalej każdy o tym, co wcześniej, i tak, jak wcześniej. Że ona to z nami wytrzymała, że do spółki z kreską_ robiącą kolejne wersje prezentacji wydusiły z nas wreszcie to, czego jej było trzeba… Jak sobie przypomnę, to wracają do mnie słowa, którymi wtedy to wszystko skomentowałem:

– Jak będę duży, też zostanę profesjonalistą.

***

Tymczasem za oknami robi się coraz cieplej, trampki na moich nogach już nikogo nie dziwią, do łask wraca skórzana kurtka, a potem z nich wypada, bo za gorąco. Jestem we Wrocławiu, siedzę przy stoliku w kawiarni pod nasypem, a wraz ze mną Paulina, do której owego dnia przyjechałem, i Bartek Czartoryski.

Tak, obecność Bartka może być nieco dziwna, zważywszy na to, jak wcześniej przedstawiłem nasze relacje. Od owego konkursu minęło już jednak parę lat, a w tym czasie połączył nas… Comic-Con w San Diego. Ja byłem tam po raz pierwszy w 2012 roku, Bartek jechał rok później i chciał wiedzieć, czy też się wybieram. Akurat w 2013 musiałem odpuścić, ale dałem mu parę rad i sugestii, on podziękował i tak zaczęliśmy gadać. Rok później jechaliśmy do San Diego obaj, choć osobno. Mignęliśmy tam sobie parę razy, wypiliśmy razem piwo, a potem spędziliśmy trochę czasu z uroczym pijanym dziennikarzem z Meksyku na zorganizowanej przez CINEMAX imprezie promującej serial Banshee.

Moment, w którym jesteśmy teraz, czyli czerwiec 2015, to chwila, kiedy nasze ziomalstwo nie osiągnęło jeszcze apogeum. Nastąpi to dopiero miesiąc później, na kolejnym Comic-Conie, ale już się zdecydowanie lubimy i fajnie się nam ze sobą gada.

No więc knajpka pod nasypem. Czekamy jeszcze na dwójkę znajomych, a Paulina właśnie opowiada Bartkowi historię, jak udało jej się zorganizować dla mnie najbardziej epicki prezent urodzinowy, jaki wtedy dostałem – kasetę VHS z nagranym na niej i stosownie popsutym filmem Niezniszczalni 2. Dla dzieci ery VHS, a obaj z Bartkiem zaliczamy się do tej grupy, to prezent wręcz wymarzony. Zresztą Paulina wpadła na ten pomysł w oparciu o inną moją z Bartkiem rozmowę, podczas której zgodnie stwierdziliśmy, że druga część Niezniszczalnych to film wyśmienicie spełniający wszystkie zadania, które Sylvester Stallone postawił przed serią i którym nie do końca sprostał w części pierwszej. Jeśli ktoś nie wie, to chodzi o film, gdzie zebrała się większość gwiazd kina z lat osiemdziesiątych – w tym Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger i Sylvester Stallone – by wspólnie zagrać w fabule rodem z tamtej epoki.

– Ty, Bartek, a w ogóle to jest sprawa – mówię z głupia frant, wiedziony jakimś nagłym impulsem. Miesiąc później, po Comic-Conie, na którym Bartek ostatecznie pokazał, jak wyśmienity z niego kompan, fan i organizator, ta decyzja byłaby przejawem rozsądku. Teraz jej źródłem jest intuicja. – Nie chciałbyś się wybrać w podróż po Stanach?

Zanim odpowie, uderzam tam, gdzie na pewno trafię. Robię to, zanim odezwie się w nim profesjonalista zawalony robotą, pracoholik niemający chwili wytchnienia i wreszcie dziennikarz kulturalny z doświadczeniem, które sprawia, że trudno go czymś zaskoczyć czy nakręcić. Robię to, bo prócz Comic-Conu łączy nas coś jeszcze. Wiem o tym, więc pewnie biję w miękkie.

– Na trasie jest Filadelfia, a pośród atrakcji wbieganie po schodach.

Nie muszę dodawać, o których schodach mówię. Dla fana popkultury, Sylvestra Stallone’a i Rocky’ego w tym mieście są tylko jedne schody.

Patrzę na Bartka i, Bóg mi świadkiem, widzę, jak świecą mu się oczy.

***

Wciąż czerwiec, choć nieco później. Dzwoni kreska_ i ma złe wieści. Po pierwsze, Lubię to nie ma jak wejść w nasz projekt. Przeanalizowali opcje, możliwości i mimo najszczerszych chęci… Mówię, że rozumiem i że się z tym liczyłem. Biznes iz biznes, jak mówił stary dowcip, a my właściwie nie proponowaliśmy niczego wyjątkowo nowatorskiego, co mogłoby się obronić pracą dla idei. Poza tym, co również mówi kreska_, w obecnie zaplanowanym terminie (start w drugiej połowie września) wypada nam z ekipy Michał. kreska_ pyta, czy coś da się z tym jeszcze zrobić.

– Z terminem? Jeśli już, to pchnąć dalej, na później – odpowiadam.

– Cholera, szkoda – mówi kreska_. – Nie mamy operatora.

To nie do końca prawda, myślę, ale na razie jeszcze nic nie mówię. Dzwonię za to, by się dowiedzieć, jak stoimy z finansami. Powoli trzeba by rezerwować bilety lotnicze, kamper też wypadałoby załatwić z wyprzedzeniem. Sprawdzam ceny, by szczegółowo przedstawić zapotrzebowanie na już. Źródeł finansowania jest kilka, ale dwa z nich wymagają coraz więcej papierów, od których uzależnione są przelewy. Zaczynam trochę panikować.

W końcu robię coś, od czego powinienem zacząć. Dzwonię do Przemka z SQN i mówię, że się pokomplikowało i potrzebuję na już większych funduszy. Tłumaczę, co i jak, wyjaśniam, skąd pośpiech. Mówi, że oddzwoni, bo muszą to przedyskutować to ze wspólnikami.

– Jasne – odpowiadam, rozłączam się i nerwowo czekam umówionego z nim wtorku.

Wiecie jak to jest, gdy się czeka. Niby czymś się zajmujesz, ale w zasadzie mógłbyś sobie odpuścić, bo to i tak nic nie warte. Robisz dobrą minę do złej gry, mówisz ludziom, że jest w porządku, ale sprawdzasz wszystkie opcje awaryjne. Śpisz mniej, za to jesz albo więcej, albo wcale. Jeśli palisz, to właśnie bijesz rekordy. Odpowiadasz „mhm” i „w sumie” na każde pytanie. Nawet nie chce ci się kłócić o to, kto był lepszym Conanem – Arnie czy Jason Momoa. Swoją drogą, skoro już przy tym jesteśmy, to ci, co uważają, że Arnie, mogliby się wreszcie nauczyć odróżniać całość filmu od kreacji bohatera. Oczywiście, że film Conan Barbarzyńca Johna Miliusa jest lepszy niż ten nieskładny potworek Marcusa Nispela. Ale Schwarzenegger to tępawy osiłek, podczas gdy Momoa był niemal doskonałym wcieleniem Howardowskiej postaci. Silny, zwinny, dziki, przystojny i z tym błyskiem w oku. Był… No dobra, w tym temacie ponosi mnie niemal zawsze, sami widzicie. Ale wtedy, gdy czekam na telefon od Przemka, nawet to mnie nie rusza.

Aż w końcu nadchodzi wtorek.

– Przyjedź, musimy pogadać – mówi Przemek.

– Ale tak czy nie? – chcę wiedzieć.

– Tak. Tylko dogadamy warunki.

Akurat jestem w McDrive w Chorzowie i podjeżdżam do mikrofonu.

– Co podać? – pyta znudzonym głosem ekspedientka.

– Coś słodkiego – rzucam bezmyślnie.

– Proszę pana, konkretnie.

– Big maca i frytki – uzupełniam.

– To będzie…

– Tak, tak…

Żegnam się z Przemkiem, upewniwszy się jeszcze raz, czy na pewno. Przemek mówi, że odpowiedział mi też w tym samym temacie na maila. I że tak, na bank. Z odebranym zamówieniem na kolanach dzwonię więc do człowieka, do którego chciałem zadzwonić na samym początku. Do Patryka Jurka.

Nie odbiera, ale nim zdążę wyjąć burgera z pudełka, oddzwania.

– Co tam?

– Chcesz polecieć do Stanów, pozwiedzać święte miejsca popu?

– Pewnie. Kiedy? I za ile?

Podaję znane mi na tę chwilę szczegóły: ekipa, kamper, miasta takie i takie.

– Atlanta? – przerywa moją wyliczankę, gdy pada nazwa miasta, które dopisałem do listy po rozmowie z Bartkiem. – To tam, gdzie kręcą Żywe trupy?

– Dokładnie – odpowiadam, wiedząc, że cokolwiek się stanie, mamy i jego.

Jezu Chryste, ale my, nerdy, jesteśmy łatwi!

***

Gdzieś po drodze w całym tym zamieszaniu mam kilka luźniejszych wieczorów. Jeden z nich poświęcam na spotkanie z Agatą Kozłowską w uroczej knajpce na Saskiej Kępie. Z Agatą poznaliśmy się lata wcześniej, gdy kompletnie pijani pokłóciliśmy się o książki Jacka Dukaja. Serio, w jakiś sposób mi wtedy zaimponowała, bo choć w życiu tłukłem się nie raz, nie dwa i obrywałem za miłość, przyjaźń, nieporozumienia, Lecha, Gieksę, gejów, Jezusa czy pieniądze, to nigdy za odmienne poglądy literackie. W sumie tu też się nie udało, ale brakowało naprawdę niewiele. Oto laska prawdziwie zaangażowana w dyskurs o sztuce, pomyślałem wtedy.

Gdy się teraz widzimy, Agata jest korpoludkiem. Ale z tych wysokopiennych. Niemal u szczytu na drabinie sukcesu, z nogą przełożoną przez jej szczeble tak, by w jednej wolnej ręce móc trzymać kieliszek wina, a w drugiej wachlarz z dolarówek.

Uśmiecha się i pyta:

– Co tam?

No to jej mówię.

Agata lubi podróże. Kilka lat wcześniej ze swoim ówczesnym partnerem Łukaszem Orbitowskim zaliczyła solidny trip po Stanach. Opowiada mi o tym wrażeniu, kiedy jedziesz przez pustynię i mila po mili odechciewa ci się wszystkiego – najpierw rozglądać, potem rozmawiać, potem słuchać muzyki. Zostaje jazda w stanie czystym. Esencja Kerouacowej drogi. Odczuwałem coś podobnego, gdy przemierzałem Amerykę autobusem. Cztery doby w fotelu legendarnego greyhounda i nie ma siły, żebyś pod koniec nie gapił się bezmyślnie w okno.

Mówię jej o książce, jaka z tego docelowo powstanie, ale tego też już doświadczyła podczas innej podróży z Łukaszem. Zapiski Nosorożca są swego rodzaju pamiętnikiem z ich czasu spędzonego w Afryce. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale w sumie to, że SQN je wydał, był jednym z powodów, dla których odważyłem się zaproponować ten projekt właśnie temu wydawnictwu.

– Czy to będzie ta książka, która mi się spodoba? – pyta.

– Nie mam pojęcia – odpowiadam.

Wiem, do czego pije. Wtedy, kilka lat wcześniej, Agata zarzuciła mi, że piszę książki pod publikę, że rozmieniam się na drobne i nie mam w tym prawdziwego celu. A mógłbym. Powiedziałem jej wtedy, że kiedyś napiszę książkę, która jej się spodoba[3], a na razie niech odpuści sobie lekturę kolejnych moich pozycji, bo po co się mamy denerwować?

Agata upija łyk wina.

– W sumie może bym pojechała do Stanów? – zastanawia się. – Wynajęłabym mustanga, zdjęła dach. Radzio byłby Luisą do mojej Thelmy… Znajdzie się tam u was kawałek podłogi jakby co?

– Myślę, że nawet z dywanikiem – odpowiadam.

Zerka na mnie, waży coś w myślach, upija kolejny łyk.

– Zobaczymy – stwierdza w końcu.

***

W lipcu do wycieczki dołącza jeszcze jedna osoba. Lambert, o którym wspomniałem już przy okazji Rock & Read, pyta, czy gdyby zorganizował sobie kasę na bilet, to znalazłoby się dla niego miejsce w kamperze. Mówię, że to żaden problem, najwyżej weźmiemy nieco większy. Nie może być przecież dużo drożej.

Potem okaże się, że jednak może, a oprócz tego znalezienie kampera siedmioosobowego, wolnego i sprawnego tuż po sezonie graniczy niemal z cudem. Wraz z Lambertem przegrzebujemy blisko sto stron w Google’u, nim udaje nam się wreszcie trafić na wypożyczalnię pod Nowym Jorkiem. Prowadzi ją William a.k.a. Wladimir, Amerykanin rosyjskiego pochodzenia. Miły, wyluzowany facet, który w mailach sprawia wrażenie, jakby nic nie było go w stanie ruszyć, zdziwić czy zaskoczyć. Oczywiście wyobraźnia posuwa mi natychmiast obraz członka rosyjskiej mafii pracującego w przykrywkowej firmie. Nie da się ukryć, że dla popowej podróży byłby to niezły start. Ale na początek sam gość z rosyjskim akcentem zupełnie mi wystarcza.

Przy okazji dowiadujemy się o wypożyczaniu kamperów (RV) w Stanach kilku rzeczy, które mogą was zainteresować, ot tak, na przyszłość. Bo czy wiedzieliście na przykład, że oprócz opłaty za samo wynajęcie pojazdu uiszcza się też opłatę za… każdą przejechaną milę? Można te mile kupić w specjalnych pakietach po dwieście dolców za każde pięćset albo płacić detalicznie za każdą nawiniętą na licznik. Gdy piszę Wladimirowi, że chcemy przejechać jakieś cztery tysiące mil, jest mocno zaskoczony. Najwyraźniej Amerykanie nie biorą kamperów po to, by nimi jeździć.

Druga ciekawostka dotyczy spalinowego generatora. Nie dość, że pobiera paliwo, to jeszcze ma specjalny licznik i płaci się ekstra za każdą godzinę używania. Trzeba jednak przyznać, że dla ekipy non stop mającej w użyciu cztery komputery (w tym dwa do obróbki zdjęć i filmów) oraz niezliczone ładowarki taki generator to wybawienie warte każdych pieniędzy.

Wreszcie trzecia rzecz, o jakiej warto pamiętać, to święta zasada mówiąca o tym, że nie wolno kamperem wjeżdżać do centrów wielkich miast. Znaczy można, ale wtedy nie obowiązuje ubezpieczenie i wszelkie usterki są na koszt wypożyczającego. Możecie mieć to w pamięci już teraz, choć potem i tak przypomnę ten zapis, by opowiedzieć anegdotę o tym, jak złamaliśmy ten zakaz i nagle zrobiło się straszno-śmiesznie.

Ale to później, bo na razie przesyłamy Wladimirowi pięć stów zaliczki, a on odsyła nam umowę i mówi, że będzie na nas czekał w ustalonym terminie. Ogłaszam na naszej zamkniętej grupie fecebookowej, że oto jest. Wrzucam zdjęcie modelu. Radek komentuje: „Nasz domek na kółkach”.

Minęło osiem miesięcy od powstania pomysłu, który miał być na kiedyś tam. Mamy miesiąc do wyruszenia w wymarzoną trasę śladami opowieści kryjących się za popowymi historiami, jakie nas ukształtowały. Mamy wszystko, czego trzeba, by ruszać. Jesteśmy gotowi…

Jeżeli słyszycie właśnie upiorny śmiech… to kreska_ śmieje się z tego „gotowi”.

Śmieje się jak opętana.

Przez Stany POPświadomości

Подняться наверх