Читать книгу Przez Stany POPświadomości - Jakub Ćwiek - Страница 14

KIERUNEK: BERLIN

Оглавление

Zima, śnieg i mróz. Tata robi sobie kawę do termosu, mama szykuje kanapki. Na dole pod blokiem zdezelowany poldek i odpalony z trudem silnik.

Nie mamy swojego samochodu, ten polonez to pierwszy wóz, którym tata jeździ od paru lat. Choć nie, jeździ to za dużo powiedziane. Przejechał się nim dotąd parę razy i za chwilę ma ruszać do Katowic po gazety. Ślisko jak diabli, szaro, wirujące płatki w powietrzu, więc trochę się boję, ale ojciec bierze mnie na bok i mówi, że wróci raz-dwa. To prawda, ale nie mówi nic o tym, że wróci, ale tylko na chwilę, bo zaraz potem rusza zawieźć gazety do Berlina. To pierwszy raz, gdy w ogóle będzie w Niemczech.

Trochę się stresuje, jasna sprawa, ale nie jakoś szczególnie. Trasa do Katowic będzie rozgrzewką, a na potem ma przecież kartkę z notatkami. Zjeżdżasz z autostrady tym i tym zjazdem, potem ulicą taką do skrzyżowania z taką, w lewo, w prawo, rondo, dwa przysiady i jesteś. Nic prostszego.

No to jedzie. Śnieg i ślizgawica to wyzwanie dla łysych opon, ale przecież podoła. Z każdym kolejnym kilometrem jedzie mu się lepiej, a gdy wraca do Głuchołaz, by chwilę się przespać, stary Ppoldek nie ma już przed nim żadnych tajemnic.

Nad ranem raz jeszcze kawa, kanapki i tym razem podróż właściwa.

Nie będę pisał o tym, jak jechał autostradą, bo na litość, co jest ciekawego w autostradzie? Ważne jest jednak, że… tak, dobrze się domyślacie, tata przegapia zjazd. Jest trochę zmęczony, bo złe warunki, bo w tym śniegu dwa razy lepi tego rzęchowatego poldka na gumę do żucia i dwa spinacze. W końcu się gdzieś się zagapia, zamyśla, a może zjazd nazywa się minimalnie inaczej? W każdym razie orientuje się, że miał skręcać, gdy jest już za późno. No ale przecież nie ma tragedii. Tata nigdy nie wpada w panikę, a z tabliczki odczytuje, że następny zjazd za jakieś pięć kilometrów.

Problem w tym, że notatki na karteczce, którą ma w kieszonce na piersi, przestały się liczyć. A nowy zjazd, zamiast prowadzić na obrzeża, prowadzi do samiutkiego centrum… nie tego Berlina. Znaczy, tego, ale pamiętacie jeszcze, że to miasto podzielono kiedyś na dwa. Teraz, po latach, obie połówki wyglądały tak, jakby spotkali się dwaj bliźniacy jednojajowi, których rozdzielono w dzieciństwie, a potem jednemu zafundowano wychowanie we wzorowej rodzince, a drugiemu – raz dziennie działkę metamfetaminy. Tata i jego zdezelowany poldek są w tym naćpanym, bezzębnym Berlinie. A nie powinni. W dodatku ruch taki, że nigdzie stanąć, by choć spróbować spojrzeć na mapę.

W końcu tata zatrzymuje się na awaryjnych na jakimś przystanku. Kombinuje, że w najgorszym przypadku przyjedzie policja, zabierze go stamtąd i pozwoli zadzwonić. A jak nie, to jakoś dotrze. Wyciąga mapę ze schowka. Chowa mapę, bo nieaktualna. Wysiada.

Na karteczce wciąż ma przecież adres, więc zaczepia kogoś. Daje do zrozumienia, że klasyczna komunikacja to przeżytek, i gestami pyta o drogę. Nikt nie ma pojęcia co, jak i gdzie.

Nadal bez paniki wraca więc do mapy, sprawdza jakąś główną ulicę po tej właściwej stronie miasta i pyta już o nią. Zapamiętuje tylko kawałek, kilka skrętów do przodu, potem znowu staje i pyta. Gdy już dociera do głównej ulicy, zaczyna pytać o tę właściwą. Równocześnie zapamiętuje charakterystyczne punkty, koduje detale, upewnia się, że nie jeździ w kółko. Porównuje z nieaktualną mapą. Przystaje, by podręcznym zestawem narzędzi naprawić nienadążające wycieraczki.

W końcu dociera na miejsce, gdzie je ciepły posiłek i odpowiada na pytanie, jak sobie poradził po tym pomyleniu zjazdów, skoro nawet lokalsi mają teraz problem z jeżdżeniem po Berlinie.

– Jak jesteś daleko od domu, zmysły się wyostrzają – mówi tata. – No i co miałem zrobić, siąść i płakać?

Następnego dnia wraca do Polski, a zapytany przez mamę, jak było, stwierdza, że spoko. Ale mówi to jakoś niewyraźnie, dziwnie. Nerwowy szczękościsk ustąpi dopiero po paru dniach.

Tata to twardziel, choć zupełnie niepodobny do tych, których znam z filmów. W zasadzie nigdy nie stosuje przemocy i niemal nigdy nie używa słów: „Nie da się”. Gdy je od niego usłyszysz, to znaczy, że naprawdę się nie da.

Dużo częściej powie ci: „Nie ma sprawy”. A gdy zapytasz, jak poradził sobie w trzy minuty z problemem, nad którym ty głowisz się od trzech godzin, uśmiechnie się i słowami kasiarza Kwinty z Vabank Machulskiego odpowie: „Trzeba było uważać”. Gdy kogoś naprawdę nie lubi, a zdarza się to nad wyraz rzadko, nie klnie na niego, a stwierdza, tym razem cytatem Gajosa z Ekstradycji, że ów ktoś „nie jest jego faworytem”. Tata jest fanem Gajosa i skutecznie zaszczepił mi słabość do niego.

Piszę o tym wszystkim, żebyście mieli świadomość, że choć tata nie do końca jest z naszej bajki, choć nie mówi po angielsku i właściwie nie łapie większości nawiązań, jakimi się przerzucamy z ekipą, to zabranie go

z nami nie jest tylko miłym gestem ze strony syna wobec ojca. Znając siebie, znając kreskę_ i wiedząc co nieco o reszcie ekipy, uważam, że rozsądnym jest mieć na pokładzie człowieka, którego ulubioną frazą jest „nie ma sprawy” i który czynem potrafi udowodnić, że faktycznie jej nie ma.

A teraz wróćmy już do grupy i programu, bo przyszedł Bartek.

***

A nie, jeszcze nie. Jeszcze zanim pojawi się kolega Czartoryski, chwila o tym, co mamy na liście bez niego. Trochę się tu powtórzę względem tego, co już napisałem, ale lepiej wspomnieć dwa razy niż wcale. Może jedna czy druga miejscowość, nazwisko czy tytuł lepiej osadzą się w głowie.

Na szczycie mapy i listy oczywiście Bangor w stanie Maine i rezydencja Kinga. Na to wyrwaliśmy Radzia, a wspólnie z kreską_ i tatą liczymy po cichu, że tym razem uda się nam spotkać pisarza. Może w sklepie, może na ganku, gdziekolwiek. Po drodze z Nowego Jorku do stolicy Maine leżą natomiast: rodzinne miasto Lovecrafta, czyli Providence, Salem owiane złą sławą, słynące ze swych wiedźm i procesów, oraz na wskroś irlandzki Boston. Za tym ostatnim piszczy kreska_, bo Święci z Bostonu to jeden z jej ukochanych filmów. Piszczę też ja, a później i Bartek, bo to przecież miasto Dennisa Lehane’a, którego Rzeka tajemnic, Gdzie jesteś, Amando i inne książki – a także oparte na nich filmy w doborowych obsadach – każdorazowo chwytają za serce. Wreszcie piszczy cała reszta, bo irlandzkie puby i ziemiste piwo. Więc tak, Boston obowiązkowo!

Następnie chcemy jechać w dół mapy, a tam oczywiście Filadelfia. Mówię kresce_, że tam się rozdzielimy i ona nie idzie z nami śladami Rocky’ego.

– A to niby dlaczego?! – pyta oburzona.

– Robię wyliczenia. Wszystko wskazuje na to, że będziemy tam jeden dzień, a ktoś musi zrobić materiał o piosence Springsteena.

Chodziło mi rzecz jasna o oscarowy kawałek Bossa, Streets of Philadelphia, napisany na potrzeby filmu Filadelfia. Pamiętacie? Melodramat o procesie chorego na AIDS geja, którym Tom Hanks zaczął swoją drogę na prawdziwy szczyt szczytów? No właśnie. Jeżeli ktoś z naszej ekipy miał dość wrażliwości i słuchu muzycznego, by należycie zrealizować ten temat, by uchwycić to, co w nim najistotniejsze, to tylko…

– Dobra, dobra! – kreska_ bierze się pod boki, słysząc mniej więcej takie słowa. – A jeśli ja też lubię Rocky’ego?

– Niewystarczająco – stwierdzam kategorycznie.

– A jeśli jednak? – upiera się małpa przebrzydła.

No ale znamy się już trochę. Znamy swoje słabe punkty. Czasem, nawet w najlepszej przyjaźni, przychodzi moment, by ich użyć.

– Ale my tam zamierzamy biec śladami Rocky’ego! – mówię. – Zrobić jego treningową trasę! Biegiem!

– Wszyscy? – nie dowierza. – Radek też?

– Jeśli nie, zostanie na schodach i będzie czekał w słońcu.

kreska_ się waha, aż w końcu stwierdza:

– No dobra, zrobię Springsteena. Ale schody…

– Tak, kresku_, schody Rocky’ego robimy wszyscy razem.

– No!

Pogodzeni możemy planować dalej. Kolejne na liście Baltimore trochę nas przeraża, zwłaszcza po mających tam miejsce chwilę wcześniej zamieszkach rasowych, ale odpuścić nie możemy, bo dzieje się tam akcja jednego z najlepszych policyjnych seriali wszechczasów, czyli zrealizowanego przez HBO Prawa ulicy. Twórcy tej produkcji pokazali pracę zarówno policji, jak i stugłowej hydry, jaką jest zorganizowana przestępczość, tak dobrze, jak to się wcześniej ani później nie udało chyba nikomu innemu. Byliśmy strasznie ciekawi, co na temat tego serialu mają do powiedzenia policjanci i mieszkańcy Baltimore.

Potem oczywiście dopisaliśmy Waszyngton z całą listą kultowych miejsc z kultowych filmów i masą pomysłów, jak je fajnie ograć.

Na naszą grupę na fejsie wrzucam mapkę, gdzie widać kilka znajdujących się w pobliżu siebie miasteczek na pograniczu Karoliny Północnej i Południowej, znalezionych na stronie z lokacjami w portalu IMDb. Mówię, że tam to koniecznie, bo tam kręcono Banshee. O tym serialu zrealizowanym przez stację CINEMAX wspomniałem już wcześniej, a w stosownym momencie będzie o nim naprawdę sporo. W tym miejscu dość powiedzieć, że kocham tę produkcję miłością szczerą i oddaną, bo zawiera w sobie wszystko, co od zawsze kochałem w westernach i kinie lat osiemdziesiątych, a do tego prowadzone jest… Nie, dość! Miało być później. Jednocześnie ślę do Agnieszki z HBO zapytanie, czy nie wie, kiedy i gdzie dokładnie kręcony będzie finałowy sezon serialu. Obiecuje się dowiedzieć i w razie czego zapytać, czy nie moglibyśmy zawitać na planie. Gdy mówię o tym Radkowi, on znowu się uśmiecha i stwierdza ze spokojem:

– Plan Banshee, mówisz. Jeszcze w to wszystko plan Banshee… Ty chcesz, żebym zszedł na zawał, powiedz to. Po prostu chcesz, bym zwyczajnie padł trupem.

Tak, jak się już domyśliliście, Radek również jest fanem Banshee.

Następnie Atlanta, ale tam to i chcemy, i nie jesteśmy pewni. Owszem, jest tam siedziba Coca-Coli, ale poza oficjalnym zwiedzaniem, podczas którego pewnie nie można nic nagrywać, nic nie wskóramy. Jest nowe studio Disneya, gdzie kręcą filmy Marvela, ale wszystkie mapy i zdjęcia Google pokazują, że to tylko baraki, w dodatku otoczone lasem, pasem zieleni, kolejnym lasem, stadem wściekłych krów, namiotowym obozowiskiem pilnujących ich chłopów, kolejnym lasem, fosą z krokodylami, płotem pod napięciem, lasem i ogrodzeniem. Równie dobrze moglibyśmy się zatrzymać pod dowolnym płotem, na dowolnym parkingu – byle tylko za tymże płotem były drzewa w liczbie mnogiej – i cyknąć foteczkę, że to tu. I wcale nie bylibyśmy pewni, czy to ściema.

Gdybyśmy minęli Atlantę bokiem, to oszczędzilibyśmy jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście mil. Mielibyśmy co najmniej jeden dzień ekstra, który moglibyśmy poświęcić na kolejną pozycję na liście, co było naprawdę kuszące.

Dopiero wtedy Radek przypomniał sobie, że przecież w Atlancie jest C.D.C., czyli Centrum Badań nad Chorobami Zakaźnymi. I jakoś tak nagle wszyscy uznaliśmy, że zatrzymać się tam i stanąć sobie na ulicy, pod którą ciągną się tunele laboratoriów ze szczepami najbardziej śmiertelnych wirusów znanych człowiekowi… Tak, to jest coś, co marzy się każdemu z nas.

– Zdecydowanie stańmy w miejscu, gdzie pewnego dnia rozpocznie się koniec ludzkości – mówi Radek.

kreska_ wtóruje mu jakimiś kawałkami z YouTube’a pod temat, a Patryk, którego chwilę nie było, a teraz przyszedł, przypomina, że ej, zaraz, Atlantę to on ma u mnie obiecaną, bo tam kręcą The Walking Dead. Z Comic-Conu w San Diego wiem, że ten serial oparty na komiksie Roberta Kirkmana, u nas znany jako tako – SQN wydał nawet kilka powieści ze świata – w Stanach stał się prawdziwym fenomenem. Słowem, szala przeważa i mamy dość argumentów, by dopisać Atlantę do listy.

Ową wspomnianą już następną pozycją na liście jest Nowy Orlean, na który każdy z nas ma chrapkę z innego powodu. Albo inaczej, z powodów tych samych, ale w innych proporcjach. Jest genialny, diaboliczny czarny kryminał Harry Angel, są seriale Detektyw (mroczny noir), Treme (gorzki obyczaj od twórców Prawa ulicy doprawiony świetną muzyką) czy wreszcie wampirza Czysta krew. Są kryminały Burke’a, niezliczone filmy kręcone na Bourbon Street i w zabytkowej francuskiej dzielnicy, Café du Monde, jazz, voodoo… Mnóstwo tego! Niekwestionowany punkt na trasie, więc nie ma tu o czym dyskutować!

Choć stolica Luizjany miała być naszym punktem zwrotnym, to i na powrót planujemy parę atrakcji. Nade wszystko Floryda, gdzie jest zarówno zimowa rezydencja Kinga – gdyby nie udało się go spotkać w Bangor – jak i Miami, a tam wiadomo: policjanci, psychopata Dexter i Al Pacino z blizną.

Tyle by nam wystarczyło, ale że wrócić jakoś trzeba, a kilometrów do Nowego Jorku sporo, dorzucamy parę rzeczy, które wykluły się nam po drodze. Radek sprawdza dla nas szlak opuszczonych lunaparków, a przy okazji wynajduje najbardziej uśmiechnięte miasto na świecie, którego nazwy nie pamiętam. Ja grzebię się w miastach znanych z historii wojny secesyjnej, bo myślę też o prywacie i materiale do drugiej części Krzyża Południa.

Z prawdziwie interesujących nas punktów zostają jeszcze dwa, celowo zostawione na powrót. Chodzi mianowicie o Atlantic City i Red Bank. Pierwsze to miasto kasyn i swego czasu jedno z najważniejszych centrów przestępczego półświatka, o czym z rozmachem opowiada serial Zakazane imperium. W drugim Kevin Smith, nerd z prawdziwym filmowym talentem, zrealizował swoje pierwsze, kultowe dzisiaj filmy: Sprzedawcy i W pogoni za Amy. Stamtąd dwie godziny drogi do Nowego Jorku, lotnisko, lot i powrót do Polski w glorii i chwale.

To tyle. Jeśli się pogubiliście, przytłoczyły Was nazwy, tytuły, nazwiska, nie przejmujcie się zupełnie. Wszystkiemu, co udało się nam zrealizować, poświęciłem jeden rozdział, w którym wyjaśniam, co i jak. A czego się zrobić się nie udało… nie będzie więcej częścią tej historii.

A tymczasem Bartek.

Jak wspomniałem, wciągnąłem go do grupy pod wpływem impulsu, ale jeszcze zanim wyruszyliśmy w trasę, jeszcze zanim zaczął na dobre angażować się w działania grupy, mogłem się przekonać, jak świetny z niego kompan. Nie tylko spec od popu i dobry dziennikarz, ale właśnie kompan w zabawie.

Z nikim innym tak dobrze nie śpiewało mi się po pijaku Sokołów, jak z Bartkiem. Wracaliśmy wspólnie z przyjęcia zorganizowanego dla dziennikarzy przez studio Fox z okazji promocji jego najnowszej produkcji – serialu Outcast: Opętanie. Impreza pełna gwiazd, świetnego żarcia i darmowych drinków, więc daliśmy się ponieść atmosferze. Przyszła trzecia w nocy, a my darliśmy się w niebogłosy, idąc przez centrum San Diego. Próbowaliśmy tym donośnym: „Hej! Hej!” przekrzyczeć innych pijanych nerdów, w tym naszych amerykańskich kompanów Mike’a i Dona, równie głośno śpiewających Sweet Caroline. Atmosfera była taka, że ostatecznie zatrzymała nas policja, ale tylko po to, by się dowiedzieć, co śpiewamy i po jakiemu. I czy na pewno trafimy do hotelu.

Bartek trafia na listę i już wkrótce można dostrzec kolejną z jego cech. Skrupulatność. Przyjrzawszy się naszej mapie pełnej białych plam i ogólnikowych rozmyć, zaraz zabrał się do uzupełniania luk.

– Ej, a pisał ktoś do Domu Pomysłów Marvela? Nie? To ja napiszę!

– Ej, ale wiecie, że w Nowym Jorku to Jack Ketchum rządzi Manhattanem? Może nas ustawię? (Tu Radek znowu prawie schodzi na zawał, ale tym razem to zdecydowanie nie moja wina!)

– Ej, mam listę miejsc, gdzie żył i tworzył Poe. Jedno jest niby na Bronksie, ale przecież nie dygamy, nie?

– Ej, a myślał ktoś o studiu Troma? Bo może by nas wpuścili…

I tak dalej, i tak dalej. Tych „ejów” było naprawdę sporo i – choć nie zawsze się tak zaczynały – wszystkie były ciekawe. To Bartek skorygował naszą wiedzę na temat miejsc, gdzie kręcono Żywe trupy (był wcześniej na planie, więc informacje miał z pierwszej ręki). To on, jeszcze przed wyjazdem, prawie załatwił spotkanie z synem Stephena Kinga, również znakomitym pisarzem Joem Hillem, nie zgraliśmy się jednak terminami. Był także o włos od zorganizowania spotkania z… mamą Sylvestra Stallone’a. Możecie się śmiać, ale czy jest tu ktoś, komu nie w smak byłoby posłuchać słodkich anegdot z czasów, gdy John Rambo był bobasem?

W tym czasie niemal każda rozmowa z Bartkiem wyglądała mniej więcej tak:

„Godzina______ (dowolna, na pewno pasuje do którejś rozmowy).

Bartek: Hej, jesteś?

Ja: Jestem.

Bartek: A myślałeś może o napisaniu do___________ (Tu nazwisko sławy, kultowe miejsce, dyrekcja instytucji, która powinna przyjść nam do głów od razu, dawno temu, ale jakoś nie przyszła).

Ja: Nie.

Bartek: To ja napiszę. Może się uda.

Ja: Pisz”.

Emotikonka na zakończenie i obaj wracamy do rozgrzebanej roboty do chwili, gdy Bartek otrzymuje odpowiedź albo wpada na następny pomysł. Przerwy nie trwają dłużej niż siedem–osiem godzin. Mówię Wam, jak przecinak!

Jakoś wtedy w grupie pojawia się też Lambert, którego najzwyczajniej w świecie zapomniałem tam dodać, a potem się dziwiłem, że ani nie komentuje, ani nawet lajka nikomu nie da. Z nim szukamy najpierw tanich biletów lotniczych, a potem kampera. To drugie zadanie, jak już wspomniałem, nie jest tak łatwe, jak się pierwotnie wydawało, ale w końcu dajemy radę.

Przy okazji jeszcze jedna ciekawostka kamperowa. Najłatwiej i najtaniej znaleźć solidne RV nie przez sieciowe wypożyczalnie, lecz przez serwisy ogłoszeniowe dla prywatnych właścicieli takich wozów. Ogłaszają się w nich zarówno mniejsze wypożyczalnie – takie jak ta, na którą ostatecznie trafiliśmy – jak i prywatni właściciele, u których wóz po prostu przez większość roku stoi za płotem. I jedni, i drudzy już w pierwszej chwili zaproponują wam najpewniej ominięcie serwisu, który kasuje ich na procent, i załatwienie sprawy samemu. O ile z wypożyczalniami można się jeszcze na to zgodzić i zaoszczędzić parę dolarów, to z prywatnymi właścicielami, choć kuszą ceną, nie warto. Ich strach o samochody odbija się w paranoicznych wręcz zapisach w umowach, które zakazują niemalże wszystkiego i pełne są potencjalnych kar, na przykład za zużycie klocków hamulcowych. Serio! Oszczędzając więc dwie stówy na ominięciu serwisu i tym samym standardowych umów, narażacie się na utratę kaucji sięgającej tysiąca pięciuset dolarów.

Tyle kamperowych dygresji i ciekawostek.

Agata dopytuje, czy z tego chaosu coś się nam kiedyś wyłoni i czy potrzebujemy, żeby nam to jakoś poukładać. Nawet jeśli to była kąśliwa uwaga, nie dostrzegam tego i oczywiście chętnie korzystam z okazji, dając Agacie do zaplanowania trzy pierwsze dni w Nowym Jorku. Zważywszy na to, że pewne są tylko dwa spotkania, a tych wszystkich „chcielibyśmy jeszcze zobaczyć…” cała masa, przypomina to układanie puzzli ze zdjęciem pluszowego misia na plaży z morzem w tle. Na razie ułożone jest oko misia i mewa pogardliwie obsrywająca rybacki kuter. Czas start!

kreska_ z Patrykiem dywagują, jaki sprzęt wideo ze sobą zabrać i jak go nam rozlokować po plecakach. Radek im pomaga, ale nie wiem jak, bo nie pytam. Ma to chyba coś wspólnego z tabelkami w Excelu, na których zna się Radek.

Cały czas mnożą się też pomysły, co zrobić, by uczynić to wszystko atrakcyjniejszym. Jednym z moich ukochanych, lecz niestety niezrealizowanych konceptów jest ten, na który pewnego razu wpadamy z tatą i kreską_. W każdym mieście w realizowanym materiale filmowym mieliśmy w finale mówić: „A o tym, jak się tutaj żyje, opowie nam przedstawiciel lokalnej Polonii”. Tym przedstawicielem miał się okazywać mój tata, za każdym razem inaczej ubrany i nieodmiennie udający zaskoczenie. Jest też koncept Patryka – mielibyśmy wysłać go na wycieczkę turystycznym helikopterem nad Nowym Jorkiem, żeby nam go ładnie skręcił. Idea podoba nam się bardzo, aż… Patryk pokazuje nam cenę takiego przelotu.

Trwa to i trwa, sierpień gorącym słońcem praży, a wrzesień ani myśli mu ustąpić. W pewnej chwili gremialnie i ze szczerym bólem decydujemy, że skoro musimy dokonać wyboru, czy Nowy Orlean, czy Floryda – a niestety musimy, bo na wszystko nie starczy czasu ani pieniędzy – wywalamy tę ostatnią. Wraz z Miami, jesiennym Kingiem i mamą Sylwestra. Mówimy sobie, że wrócimy tam następnym razem, że wtedy to już koniecznie, ale łzy kapią na klawiatury, pękają kolejne odłamane od tabliczek rządki czekolady, grzeje się na palnikach kakao pocieszenia…

Przedstawienie musi jednak trwać, więc dopełniam formalności mieszkaniowych, wynajmując nam tani hotel na pierwsze trzy dni w Nowym Jorku, a Agata zbiera się na swoje wakacje, które zaczyna tydzień wcześniej.

Bartek ustawia nas w studiu Troma i potwierdza spotkanie z Jackiem Ketchumem, choć okienko ciasne, bo możliwy jest jedynie dzień naszego przylotu, a potem Ketchum gdzieś znika. Mówimy, że damy radę, i patrzymy na Radka, co z tym zawałem. Ale dzielnie się chłop trzyma i tylko myśli, którą książkę zabrać, bo przecież wszystkich nie weźmie, wyłącznie tę najważniejszą… Tylko zaraz, która to właściwie?

Przychodzą do mnie nasze trasowe koszulki, a przy okazji ich prezentacji Ojczenasz ujawnia mi sekret, nad którym pracował. Pokazuje zrobionego z utwardzonej pianki Gumowego Kaczora z filmu Konwój zamocowanego na magnesie do anteny CB, którą to statuetkę zrobił dla niego kolega. Ma też dwa okrągłe magnesy na drzwi z logo trasy. Wyglądają jak winyle i wzbudzają mój absolutny zachwyt. Patrzymy obaj na te artefakty, ciesząc się jak dzieciaki. Tata pyta, czy wrzucić zdjęcia na grupę.

– Nie – mówię. – Zrobimy im wszystkim niespodziankę. Chcę zobaczyć ich miny, gdy to im to pokażemy.

***

Zbliża się dzień zero. Lot nad ranem, więc umawiamy się wszyscy, że kto z Warszawy, to na lotnisku, kto skądinąd, to w mieszkaniu u Patryka, gdzie jego superpartnerka Ara przygotuje coś do zjedzenia na drogę, utuli, uściska i pożegna łzą jako ten groch wielką. Lambert dociera do Warszawy z Gdyni, a my z tatą z Głuchołaz. Zahaczamy o Wrocław, skąd zgarniamy Bartka.

Kilka godzin później po raz pierwszy spotykamy się w kompletnym składzie. Co prawda nie ma z nami Agaty, która już jest w Stanach, ale i tak doceńcie ten wyjątkowy moment.

Zaraz część tej przeklętej bandy mi go zepsuje, olewając kompletnie naszego Kaczora i winyle, bo ważniejsze są dyskusje o cenie za karton fajek na wolnocłowym, a potem gderanie. „Ja pierdolę, nie zdążymy przez tę kolejkę. Za czym oni tu wszyscy stoją?! Mięso rzucili?!”. Ale to za chwilę. Na razie jesteśmy w komplecie, ekipa się poznaje – do tej pory wszystkich znałem tylko ja. Zaraz ruszamy.

Pytam Radka, kiedy tak naprawdę uwierzył, że się uda, a on na to:

– Wiesz, tak naprawdę to jeszcze nie widziałem swojego biletu.

Patrzę sobie na nich wszystkich. Trzy najbliższe tygodnie w jednym kamperze. Przeszło dwadzieścia dni spędzimy razem w małej, zamkniętej przestrzeni, zdani tylko na siebie. Liczę w głowie wszystkie horrory, w których od tego się właśnie zaczęło…

– Będzie dobrze – mówi kreska_, przytulając mnie.

Łatwo ci mówić, myślę, próbując nie wciągnąć nosem jej włosów pokręconych jak ona sama i nie kichnąć jej na głowę. Przecież w tych horrorach to zwykle wesołkowaty gaduła ginie pierwszy…

Przez Stany POPświadomości

Подняться наверх