Читать книгу Przez Stany POPświadomości - Jakub Ćwiek - Страница 9
AKT II: ROK 2010 (początek)
ОглавлениеChoć konto na Facebooku założyłem w 2009 roku, lista moich aktywności na samym początku sprowadza się wyłącznie do dowodów prokrastynacji. Pracowałem wówczas nad Krzyżem Południa – książką o alternatywnym przebiegu wojny secesyjnej, która miała się stać zalążkiem długiego cyklu prowadzącego czytelników przez wszystkie znane mi westernowe ścieżki. Nie wyszło. Do tej pory napisałem tylko jeden tom i wciąż bezskutecznie zbieram się do napisania drugiego.
Pod koniec 2009 roku siedziałem więc a to w materiałach źródłowych o tamtym konflikcie, a to w korespondencji z ludźmi z Gettysburga – wyjątkowo cierpliwymi i wyrozumiałymi, zważywszy mój słaby angielski, a to właśnie na Facebooku, grając w Mafia Wars, Zoo Kingdom i kilka innych zjadaczy czasu. Do dziś zdarza mi się przepraszać ludzi, którym wysyłałem głupie zaproszenia tylko po to, by dostać zdobioną matrioszkę do rosyjskiej kolekcji gangsterskiej.
W naszej opowieści jest już jednak rok 2010 i… się zaczyna.
Wydarzenia przez parę pierwszych miesięcy wydają się nie mieć związku ani z aktem pierwszym tego ciągu dygresji, ani ze sobą nawzajem, ale dajcie im chwilę, a ułożę je we właściwym porządku.
Zacznę od tego, że skończyłem książkę. Krzyż Południa poleciał do wydawcy, ja z piwem i czipsami siadam do nadrabiania seriali, a tu na Facebooku prywatna wiadomość. Zerkam na maleńką profilówkę. Nie znam człowieka. Zerkam jeszcze raz. Wielki jak dąb, łysy skurwiel we flyersie stoi na śniegu i mierzy do obiektywu ze spluwy. Rok czy dwa lata wcześniej od różnych skrajnie prawicowych grup oberwało mi się za książkę Gotuj z papieżem, więc się zastanawiam, czy to jakieś spóźnione echo tamtych wydarzeń, czy coś zupełnie nowego. Zerkam w wiadomość, a tam… pytanie, czy użyczę grafiki z Kłamcy na tatuaż.
Oddycham z ulgą i szybko piszę, że to raczej temat dla Piotrka Cieślińskiego, twórcy okładki, ale mogę szepnąć słowo czy dwa. Olbrzym ze spluwą, niejaki Marcin Juchniewicz, mówi, że super, a tak w ogóle to jestem spoko i jakby co, to żeby do niego jak w dym. Czyżbym właśnie zaskarbił sobie człowieka mafii? Szybkie wyszukiwanie i okazuje się, że Marcin, zwany powszechnie Juchasem, to trener personalny, ale też znany w środowisku hip-hopowiec, aktor charakterystyczny i kaskader. Przeglądam jego zdjęcia na różnych filmowych profilach. Myślę sobie, że fajnie i może się kiedyś odezwę.
Faktycznie to robię, gdy przychodzi mi pomysł, nigdy potem niezrealizowany, by zrobić filmową promocję Krzyża Południa. Dzwonię do Juchasa, przedstawiam się i po trzech godzinach rozmowy wiem już, że zostaniemy ziomami na długo. Motyw przewodni tej rozmowy to, a jakże, Bruce Willis, jego kreacje, jego wpływ na nasze życie. Juchas mówił, jak to, ponieważ nie miał taty, Bruce częściowo przejął tę rolę i słuchał, nieco rozmazany na stopklatce, co tam u Marcinka w szkole i że koledzy są tacy a nie inni. Ja opowiedziałem, jak na podwórku złamałem rękę, ale nie płakałem, bo John McClane ze Szklanej pułapki by nie płakał. Trzy godziny, ucho spocone jak po saunie, a rozłączyło nas, bo rozładował się telefon. Zanim jednak aparat wypikał swój zgon, Juchas nazwał mnie swoim „bratem w Brusie”. I tak zostało.
Kilka miesięcy później znajduję na Facebooku ogłoszenie: „Zostań legendą. Zagraj w reklamie z Bruce’em Willisem” i dosłownie tracę oddech. Okazuje się, że to reklama wódki. Trzeba nakręcić minutowy filmik, a potem wygrać głosowanie. Stoi za tym agencja o nazwie Lubię to oraz koncern produkujący wódkę Sobieski. Minutę później dzwonię do Juchasa podekscytowany i roztrzęsiony.
– Musimy to wygrać! Przyjeżdżam!
O tym, jak powstawał nasz filmik, a potem w ciągu jednego dnia na Facebooku zdeklasował konkurencję za sprawą blisko dwóch tysięcy zaangażowanych w akcję osób – rodziny, przyjaciół, fanów – można by pisać naprawdę długo. Podaruję sobie jednak. Może tego nie widać, ale naprawdę staram się trzymać tylko tego, co przyda nam się w głównej opowieści.
Dość powiedzieć, że wygraliśmy pierwszy etap konkursu. Choć potem przepadliśmy w castingu na reklamę, zagwarantowaliśmy sobie spotkanie z Bruce’em Willisem! Spędziliśmy z nim cały dzień. Towarzyszyliśmy mu, gdy zwiedzał gorzelnie, destylarnie i rozlewnie wódki Sobieski, której wówczas użyczał twarzy, a my snuliśmy się za nim, obserwowaliśmy wszystko z rozdziawionymi gębami lub zagadywaliśmy do jego ochrony. Raz nawet, gdy zaczęło się robić zbyt tłoczno, dwaj ochroniarze Bruce’a poprosili nas, byśmy pomogli go przeprowadzić do samochodu. W zasadzie mógłbym wpisać sobie do CV bycie ochroniarzem Willisa. Jako wielki finał czekał nas jeszcze obiad z Bruce’em w bardzo kameralnym gronie i kilka szotów wódki. Nie mogliśmy być szczęśliwsi!