Читать книгу Jak przetrwać w szkole i nie zwariować - Jan Wróbel - Страница 7

POCZĄTEK ROKU

Оглавление

Po raz pierwszy poczułem się staro wcale nie wtedy, kiedy stuknęła mi odpowiednia „estka” czy „ątka”, lecz wtedy, kiedy ostatnie moje dziecko poszło do szkoły. Dopóki dziecko nie jest oddane na współwychowanie instytucji stawiającej młodemu człowiekowi poważne wymagania, jest dzieckiem. Od chwili, w której znika w drzwiach szkoły podstawowej imienia..., staje się cząstką maszynerii, której rodzice nie są częścią. Może powinni być, ale w istocie najbardziej są szkole przydatni do regularnego przyprowadzania i odprowadzania przewidzianego na dany rok szkolny kontyngentu. Niby dalej jesteśmy rodzicami, ale, by użyć nowomodnego określenia – inaczej. Zanim szkoła nie rozdzieliła naszej rodziny, pełniliśmy dla dzieci rolę alfy i omegi. Teraz stajemy się dla nich jednym ze źródeł doświadczenia życiowego i jednym ze źródeł mądrości. Doświadczenie szkolne – wszechogarniające, bodźcujące strukturą formalną, nieformalną strukturą rówieśniczą oraz chytrym systemem kar i nagród nastawionym na przemianę – jest jednak takim źródłem jak Mississippi. Nasze domowe źródełko to w najlepszym razie Noteć.

Nie żebyśmy my, rodzice, byli zawziętymi wrogami tej przemiany. Niech to nasze maleństwo nauczy się siedzieć w ławce trzy kwadranse bez biegania po sali. Przyda się. Odróżnianie „ę” od „e” i zbioru matematycznego od zbioru jabłek też się przyda. Umiejętność zapamiętania, że na wtorek trzeba przynieść tuzin kasztanów, a na środę zeznania dziadka o tym, co robił w 1968 roku, jest bardzo cenna – i dom tego nie nauczy. Jest jednak coś głęboko dziwacznego w fakcie, że oddając beztroskiego malucha do szkoły, nie współuczestniczymy w kształtowaniu na nowo naszego najcenniejszego skarbu. Rodzicom wolno w Polsce więcej niż 20 lat temu (ojcom wolno nawet włazić na salę porodową) i chociaż wciąż straszy się nas Szwecją, w istocie o żadnej Szwecji mowy nie ma. Niemniej rodzicielska władza kończy się na progu szkoły. W szkole nie jesteśmy u siebie.

W szkole robią z naszych dzieci uczniów – i w domu ten proces przerabiania dalej trwa. Z biologii zielnik, z matmy dzielnik, z polskiego biernik; szkoła nie pozwala dzieciom zapomnieć o sobie, nie pozwala też zapomnieć nam. Życie naszych pociech jest regulowane dyrektywami płynącymi ze szkoły. Kiedy dzieci były małe, cieszyliśmy się monopolem wychowawczym. Oddając nasze małe dzieci do szkoły, nie tylko doprowadzamy do tego, że stają się duże, ale jeszcze dokonujemy autodetronizacji.

Trudno zatem frenetycznie świętować pierwszy dzień szkoły. Jeżeli odczuwamy ulgę, że wreszcie ktoś zajmie się tą rozbrykaną, samolubną i źle wychowaną cholerą, świadczy to ni mniej, ni więcej o tym, że jako rodzice zawiedliśmy. Jeżeli natomiast czujemy złość, że oto jakaś nieznana nam pani będzie wpajała naszej Zuzi postawy, jakie uzna za stosowne, a nie te, które za stosowne uznajemy my, tym bardziej nie ma powodów do radości.

Co więc robić? Nieszczerze cieszyć się: „Witaj, szkoło, bo tu wszystkim jest wesoło”, aby psychicznie wzmocnić dziecko? Czy też z zasmuconym obliczem stanąć nad dzieckiem i szepnąć mu: „Pamiętaj, cokolwiek spotka cię w tym obcym gmachu, cokolwiek tam usłyszysz, cokolwiek tam zobaczysz, pamiętaj: jesteś moje i tylko moje”?

W najlepszej sytuacji są fataliści: Kiepsko ci w szkole? A jak ma być? Dziecku w szkole zabronią wielu pysznych zabaw i na dodatek każą pisać w zeszycie (komputery, podobnie jak rodzice nie są w szkole u siebie) – no i bardzo dobrze, bo życie to nie zabawa. Po cichu niejeden rodzic przyjąłby z ulgą wiadomość, że edukacja wróciła do umiarkowanych kar cielesnych albo chociażby starej, poczciwej kozy.

W najlepszej sytuacji są fataliści…, ale tylko pozornie. Wysyłanie dziecka do szkoły pod sztandarami minimalizmu zaraża dziecko przekonaniem, że w życiu nie ma się co szarpać, i tak wyżej zadka nie podskoczysz. Otóż czasami, jasne, że nie każdemu, ale jednak wielu ta sztuczka z podskokiem się udaje. W szkole dziecko-nastolatek-młodziak przeżyje 12 – 13 lat. Nie może nasączyć się przekonaniem, że „nie przejmuj się rolą…”

Nadmierny entuzjazm rodzicielski wobec placówki oświaty wydaje mi się także nie wart praktykowania. Było, nie było, nikt się nas, rodziców nie pytał, jaka ma być szkoła naszych dzieci. Warto wspierać szkołę w tym, co robi dobrze, ale nie należy tworzyć iluzji, że stanowi ona przedłużenie domu. Zwłaszcza że czasem szkoła coś schrzani. Dzieci przyłażą wtedy do nas i każą tłumaczyć dziwactwo, którego były świadkiem, a my to dziwactwo mętnie usprawiedliwiamy.

Wrogość wobec szkoły – kusząca, ale niemądra alternatywa. Statystyczna szansa, że wasz/a chłopiec/dziewczynka poradzi sobie z funkcjonowaniem w instytucji uznanej za wroga, jest nieskończenie równa zeru. Nie każ malcowi odgrywać Clinta Eastwooda, nawet jeżeli sam nim jesteś (a jesteś?).

Czyli, jak zawsze. Uczymy dziecko oceniać świat dookoła, uczmy więc oceniać szkołę, widzieć, co robi dobrze, a co nie. Uczmy jednocześnie, by oceniało siebie, a także siebie wśród innych – w ten sposób zapobiegamy temu, by szkolne porażki nie okazywały się zawsze skutkiem obcych działań. Nie ukrywamy przed dzieckiem, że szkołę cenimy, ale jest to partner biznesowy, przy czym szkolne i domowe interesy bywają zbieżne, bywają też rozbieżne. Przypominamy, że nic na świecie nie jest doskonałe, co nie oznacza, żeby nie warto było szkoły doskonalić. Jesteśmy przezorni, dalekowzroczni, zharmonizowani i pewni siebie. 1 września idziemy z dzieckiem do szkoły, nie okazując strachu.

Łatwo powiedzieć.

Jak przetrwać w szkole i nie zwariować

Подняться наверх