Читать книгу Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów - Joanna Jax - Страница 15
13. Warszawa, 1956
ОглавлениеW zespole adwokackim, w którym Szymon Wielopolski odbywał praktykę aplikancką, wrzało. Od wielu dni nie mówiono o niczym innym, tylko o wydarzeniach, jakie miały miejsce kilka tygodni wcześniej w Poznaniu. To, w jaki sposób stłumiono ten robotniczy zryw, rozczarowało każdego. Jedni uważali, że powinno się wprowadzić stan wyjątkowy, inni uznali reakcję władz za zbyt drastyczną. Szymon nie wiedział, co ma myśleć. Z jednej strony, niemal codziennie wysłuchiwał podekscytowanego głosu żony, która analizowała prawie każde słowo Cyrankiewicza, a głównie zdanie: „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”. Z drugiej strony, szeptano o tym, jak bardzo propagandowe i kłamliwe informacje podają w prasie i radiu. Wiadomo było, iż gazety nie napiszą prawdy, ale plotki, jakie docierały z Poznania, brzmiały niewiarygodnie. Podobno zabito setkę ludzi, tysiące osadzono w aresztach, a znakiem firmowym tego wydarzenia były czołgi na ulicach. Faktem jednak było to, że demonstrantów zamykano i oskarżano nie tylko o „bandyckie napaści”, ale nawet o zdradę ojczyzny i współpracę z wrogimi, imperialistycznymi mocarstwami.
– Pogadaj z tymi ludźmi. – Mecenas Mierzejewski położył dłoń na ramieniu Szymka, a potem spojrzał na zegarek. – Za pół godziny mam rozprawę.
– Dobrze, panie mecenasie – odparł chłopak i spojrzał na przybyłą do kancelarii parę.
Kobieta, bardzo ładna zresztą, stała oparta o ścianę, z zaciśniętymi ustami, mężczyzna zaś nerwowo przemierzał korytarz. Szymek nie był zdziwiony, każdy, kto tutaj przychodził, był przygnębiony albo wściekły. Wyszedł do holu z uśmiechem, który, chociaż nie zawsze szczery, zazwyczaj uspokajał przybywających do kancelarii ludzi.
– Szymon Wielopolski. – Wyciągnął dłoń w kierunku kobiety. – Zapraszam państwa do środka.
Chwilę potem tuż obok niego zjawił się mężczyzna o nieco kędzierzawych włosach i zatroskanym wyrazie twarzy.
– Błażej Piotrowski – wysapał mężczyzna. – Moją żonę już pan poznał.
Usiedli we troje przy zdezelowanym stoliku w jednym z mikroskopijnych pokoi, jakie były przeznaczone do rozmów z klientami.
– Nasza córka została aresztowana – jęknęła kobieta.
Szymek popatrzył z niedowierzaniem najpierw na Gabrielę Piotrowską, a potem na jej męża. Oboje wyglądali, jakby niedawno przekroczyli trzydziestkę. Błażej chyba spostrzegł skonsternowanie młodego aplikanta, bo oznajmił:
– Przysposobiliśmy ją, bo straciła na wojnie rodziców. Jest dziennikarką w „Sztandarze Młodych”. Została zatrzymana podczas zamieszek w Poznaniu. Potem dostała zarzuty. Absurdalne! Czynnej napaści na funkcjonariusza milicji i podżeganie do niszczenia mienia państwowego. Chcą jej jeszcze dołożyć zarzuty o współpracę z obcym wywiadem, bo robiła zdjęcia zamieszek, ale jako że jest dziennikarką, może jej odpuszczą. Tak czy siak, grozi jej piętnaście lat więzienia. Dopóki jest aresztantką, nawet nie możemy zdobyć zgody na widzenie. Ona tyle przeszła w czasie wojny… – powiedział Błażej, niemal na jednym wdechu.
Ostatniego zdania Szymek uczepił się niczym tonący brzytwy. Bolesna przeszłość okupacyjna niekiedy bywała kluczem do sukcesu. Zwłaszcza jeśli oskarżony był na przymusowych robotach albo w obozie koncentracyjnym.
– Proszę opowiedzieć trochę o tej przeszłości – przerwał tyradę Błażeja Szymek.
– Mieszkaliśmy na Wileńszczyźnie. W czterdziestym wywieziono nas do Kazachstanu, a potem opuściliśmy Związek Sowiecki z armią Andersa.
Iskierka nadziei na tę linię obrony właśnie zgasła. Gdyby to była armia Berlinga, sprawa wydawałaby się prostsza, jednak na tych, którzy walczyli pod dowództwem Brytyjczyków, patrzono podejrzliwie. Nawet teraz, mimo że od śmierci Stalina minęły już trzy lata.
– Proszę państwa, pojadę do Poznania. Może mnie się uda spotkać z państwa podopieczną. Jak się nazywa?
– Pan? – zdziwiła się Gabriela. – Myślałam, że zajmie się tą sprawą mecenas Mierzejewski. Słyszeliśmy, iż jest najlepszy… A pan, proszę wybaczyć, jest tylko aplikantem.
– Oczywiście, pełnomocnictwo otrzyma mecenas Mierzejewski. Jednak pewne czynności procesowe wykonuję ja. Co zrozumiałe, pod jego ścisłym nadzorem. Szanowni państwo nie mają się zatem czym martwić – wygłosił formułkę, bo takie sytuacje dosyć często mu się zdarzały.
Niekiedy uśmiechał się pod nosem, gdy przypominał sobie, jak mówił kiedyś. Gwarowo, z błędami i pociągając wiecznie zapchanym nosem. Niemal od razu wyczuł pewną solidarność z nowym klientem, Błażejem, który sprawiał wrażenie, jakby i jego wyrwano ze środowiska, gdzie noszono przykrótkie spodnie, bawiło się zdechłymi szczurami i kradło na potęgę. Być może stało się to za sprawą małżonki Piotrowskiego, która choć pracowała w sklepie, sprawiała wrażenie dystyngowanej damy. To wyczuwało się niemal od razu. Coś takiego miała w sobie jego macocha, Adrianna Daleszyńska, i ta niedoszła, Maria Walewska. Jego ojciec pochodził ze społecznych nizin i lgnął do wytwornych kobiet. I może to właśnie dzięki nim z obszarpanego chłopaka wyrósł na szarmanckiego eleganta. Szymon pomyślał, że zapewne stolarzowi Piotrowskiemu przyświecał podobny cel. I nie ma co ukrywać – został prawie osiągnięty.
Porozmawiali jeszcze przez godzinę, po czym nieco uspokojona para opuściła kancelarię. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby zdobył jej zaufanie, natomiast mężczyzna ani przez chwilę nie przestawał patrzyć na niego spode łba, jakby Szymon był chłystkiem, który nie ma o prawie zielonego pojęcia. W jednym miał rację – Wielopolski wcale nie był pewny, czy sprawa zakończy się tak dobrze, jak obiecywał. Procesy po zamieszkach w Poznaniu były głośne i pokazowe, i nikt nie dociekał winy czy niewinności oskarżonych. Statystyki musiały dobrze wyglądać.
– Telefon do ciebie – głos sekretarki wyrwał go z zamyślenia o linii obrony niejakiej Neli Domosławskiej.
Podszedł do aparatu i bez żadnych złych przeczuć powiedział do słuchawki:
– Szymon Wielopolski.
– Szymek, to ja…
Nie była to jego żona. Zresztą bardzo rzadko do niego dzwoniła. Nie miał pojęcia, do kogo należał głos w słuchawce.
– To znaczy kto? – zapytał niezbyt uprzejmie.
– Beata.
Szymkowi wydawało się, że jego twarz oblał rumieniec, odwrócił się więc plecami do sekretarki, by ta nie mogła tego zobaczyć.
– Błagam, przyjedź do mnie. – Usłyszał kolejny raz głos Beaty.
– Coś się stało? – zapytał, nieco wystraszony.
Nie znał Beaty Santorskiej zbyt dobrze. Widywali się w ich ulubionym miejscu nad Wisłą i nawet ze sobą flirtowali, ale pewne granice ani razu nie zostały przekroczone. Nie zastanawiał się, skąd wzięła telefon. W końcu wiedziała, jak się nazywa i gdzie praktykuje, więc nie było to trudne. Zdziwił się jednak, że zadzwoniła.
– Nie wiem jeszcze. Może panikuję, ale musimy porozmawiać…
– Dobrze, przyjadę za dwie godziny. Urwę się z pracy, jeśli to ważne. Mój patron jest w sądzie, pewnie już nie wróci do biura.
– Będę czekać.
Szymek rozłączył się i ogarnęło go dziwne uczucie. Póki spotykał Beatę w publicznym miejscu i w dodatku przeważnie towarzyszył mu Krzyś, czuł się bezpiecznie. Teraz jednak miał udać się do jej domu, gdzie najpewniej będą sami. Bez wścibskich spojrzeń i bez absorbującego uwagę malca. Nigdy nie zdradził Zosi, nawet nie pomyślał o tym, mimo że od czasu do czasu wpadła mu w oko jakaś piękna kobieta. Nie chciał być jak Emil Lewin, który zmieniał partnerki życiowe jak rękawiczki. A może w ogóle chciał wszystko robić inaczej niż on, traktując zachowania Lewina jak memento. Niekiedy Szymek zastanawiał się, kiedy wyrwie się z tej obsesji na punkcie swojego opiekuna. Przecież był w wieku, gdy powinno się podejmować własne decyzje, wsłuchując się w głos serca i rozumu. Odkąd pod swoje skrzydła wzięła go Magdalena Walewska, starał się zawsze postępować właściwie. Żeniąc się z Zosią, wcale nie był pewien, czy to właśnie ona jest miłością jego życia, ale łączyła ich przyjaźń, młodzieńcze zauroczenie, a Zosia za nim szalała. Pogrążona we własnych kompleksach, wszystko brała do siebie i uważała, że jeśli Szymek ogląda się za innymi, to zapewne z powodu szpecącej ją blizny. Zosia jednak przeszła szereg operacji i jej twarz już nie wyglądała jak kiedyś. Właściwie trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby owe blizny spostrzec i niekiedy wydawało mu się, że jedynie ona je widzi. Ożenił się więc z Zosią, bo tak nakazywał mu honor. W końcu był jej pierwszym mężczyzną i pozbawił ją wianka. A potem okazało się, że oboje nieco męczą się w tym związku i jedyne, co ich łączy, to syn. Jednak żony zdradzać nie należało, tak samo, jak nie wypadało bumelować na studiach, nie wstąpić do ZMP i kupować jedzenia od spekulantów.
Niekiedy, gdy spotykał się ze starym znajomym Emila Lewina, Frankiem „Diamentową Rączką”, ten pukał się w głowę i mawiał:
– Ty, Szymcio, sfrajerzyłeś się, i tyle. Przed wojną, to i owszem, jako papuga mogłeś trochę szmalu przytulić, ale tera to lipa jak chuj. Ja może i z paragrafami jestem na bakier, ale krzywdy nikomu nie robię, jak nielegalnie jaką świnkę komuś opchnę. Co komu do domu, jak chałupa nie jego.
– Teoretycznie nie. – Roześmiał się. – Ale przez spekulantów panuje nierówność.
Szymek sam nie wierzył w to, co mówił.
– Tak, oni by chcieli po równo… Dla władzy wszystko, dla reszty gówno. Już oni mnie na te plewy nie nabiorą.
– Może kiedyś się to zmieni – westchnął Szymek.
– Taaa… Oni będą mieli więcej dobrobytu, a my więcej gówna. Jak już ludzie zaczynają wychodzić na ulicę, to już amen w pacierzu. Nawijają, że to imperialiści. A na jakie sranie im się w takie rzeczy mieszać?
– Jeśli wszyscy wyszliby na ulicę, mogłoby coś drgnąć. Wszystkich nie zamkną ani nie zastrzelą.
– Wybierasz się? Dupa cię swędzi? Ja tam wolę na żadne parady nie łazić, tylko swojego małego interesiku pilnować. Jak za Niemca. Przeżyłem ich, komunistów też przeżyję. Trzeba o własną rzyć zadbać, bo nikt tego za ciebie nie zrobi.
Przypominając sobie słowa Franka, zaczął się zastanawiać nad swoim życiem. Kiedyś był taki jak Franek i Emil. Dbał o siebie bardziej niż o innych. Nawet gdy czasami opowiadał o swoim bohaterstwie w czasie wojny, by wzbudzić podziw u innych, dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że trochę zmyślał. Jeśli w istocie udawało mu się zrobić coś dobrego, to niejako przypadkiem. A teraz jak gdyby w ogóle zapomniał o sobie i swoich pragnieniach. W pracy nastawiony był na pomoc innym, w domu zaś miał kobietę, od której coraz bardziej się oddalał.
***
Beata Santorska mieszkała w jednym z nowych bloków, które masowo wyrastały z gruzów Warszawy. Wchodząc do klatki schodowej, od razu jej takiego lokum pozazdrościł. Było czysto, jasno i pachniało nowością. Zupełnie inaczej niż w jego kamienicy, gdzie roznosiła się woń stęchlizny, przeplatana niekiedy zapachem gotowanej kapusty. Wszedł na drugie piętro i nacisnął dzwonek. Chwilę potem w drzwiach ukazała się Beata. Miała na sobie jasną, kwiecistą sukienkę, mocno ściśniętą w pasie. Zaskoczył go pogodny wyraz jej twarzy, bo przez telefon wydawała się zdenerwowana. Wszedł bez słowa do środka. Nawet nie zdążył się rozejrzeć po mieszkaniu, gdy Beata podeszła do niego, położyła dłonie na jego ramionach, a potem zaczęła delikatnie muskać wargami jego usta. Zgłupiał kompletnie, jednak żadna siła w tym momencie nie byłaby w stanie odciągnąć go od tej kobiety. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz poczuł tak silne podniecenie. Jęknął i zaczął oddawać pocałunki. A potem wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Nie potrafił powiedzieć, kiedy i jak znaleźli się na tapczanie w pokoju ani jak pozbył się ubrania. Chyba w tym momencie o niczym nie myślał, a najmniej o żonie, która zapewne niedługo wróci z pracy i będzie przygotowywała dla niego obiad. Beata Santorska robiła z nim rzeczy, o jakich jedynie marzył w skrytości, a których nigdy nie odważył się zaproponować swojej żonie. Było doskonale.
Kiedy skończyli ten pierwszy, szalony akt miłosny, zapanowała między nimi niezręczna cisza. Jakby nie mieli sobie nic do powiedzenia, a wszystkie rozmowy, jakie prowadzili do tej pory, miały tylko jeden cel – łóżko.
Beata odezwała się pierwsza.
– Przepraszam, po prostu nie mogłam już wytrzymać – powiedziała słodko.
– Za co? – zdziwił się. – Było cudownie.
– Za ten telefon. Na pewno zdenerwowałeś się.
– To prawda. Myślałem, że coś ci się stało. – Szymon powinien być trochę rozzłoszczony na Beatę, ale było mu tak dobrze, że nie był w stanie się na nią pogniewać.
– Bałam się, że inaczej byś nie przyszedł.
Miała rację. Zrobiłby wszystko, byle nie znaleźć się z Beatą w podobnej sytuacji. Jak to kiedyś mówiły mu w sierocińcu siostry zakonne, najlepszym sposobem na niepopełnianie grzechów jest unikanie pokus. Nie był szczególnie religijny, odkąd zginęli rodzice w ogóle nie zaglądał do kościoła, ale stwierdzenie wygłaszane przez siostry sprawdzało się także w jego bezbożnym życiu. Nie żałował jednak, że dał się ponieść namiętności. W końcu, po tak długim czasie, pomyślał tylko o sobie i swojej przyjemności. Nie był zakochany w Beacie, to pewne, ale podobała mu się niesamowicie. Zresztą nie wierzył w miłość od pierwszego czy też drugiego wejrzenia. Coś, o czym mówili inni, jakieś gromy z jasnego nieba, to było mu obce. On potrzebował czasu, by kogoś polubić, a co dopiero pokochać. Jego przyjaciel z sierocińca, Antek, napisał mu kiedyś, że pewnego dnia, jak go „sieknie”, to straci rozum. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a namiętność i pożądanie, jakie poczuł do Beaty, nie miały nic wspólnego z miłością.