Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 10

1

Оглавление

Cukiernia na rogu Piotrkowskiej 76 i Pasażu Meyera, którą Aleksander Roszkowski kupił przed czterema laty od F.G. Reymonda, była w owym czasie jedną z najpopularniejszych w mieście. Upodobali ją sobie szczególnie łódzcy adwokaci, inżynierowie z licznych fabryk, artyści, ale też wszelakiej maści kombinatorzy.

Nie było tu stolika, nawet stojącego w najdalszym i najciemniejszym kącie, na parterze i na piętrze, który nie miałby swego stałego klienta. Mimo że nikt mebli ani ścian, przy których stały, nie oznaczył – szwabachą, cyrylicą czy jakkolwiek inaczej – zawsze szybko i bezbłędnie udawało się odnaleźć pożądaną osobę. Pomyłki zdarzały się rzadko, a i bywało, że ten czy ów lepiej na tym wychodził.

A zatem każdy, kto przekraczał próg cukierni Roszkowskiego, wiedział, dokąd skierować swe kroki, by zasięgnąć prawnej porady albo wywołać specjalistę od maszyn, bo jedna akurat się zepsuła – i to znów, do kroćset, u Grohmana!

Każdy wiedział też, dokąd pójść, by pożyczyć pieniądze na niski procent, a dokąd, by dostać ich więcej i na dłużej, choć sporo drożej. Tam, gdzie nie było okien, urzędowali zwykle pośrednicy, u których zgodzić można było osobę, co za kilkadziesiąt rubli… podpali przynoszącą straty, ale dobrze asekurowaną fabrykę. Z kolei bliżej szynkwasu można było spotkać osobników, którzy ułatwiali uzyskanie kredytu.

Jak zarobić szybko i bez problemu, komu żyrować, a komu za skarby świata, z kim i na jak długo wchodzić w układy, a od kogo trzymać się z daleka, bo nie ma szczęścia – na takie i podobne pytania szukano odpowiedzi przy kilkunastu stolikach cukierni. Inne problemy mieli tylko ci, którzy grali tu w szachy albo w bilard, choć może to tylko pozory.

Jedno zawsze było pewne: spryt i koncept szatański miały zawsze notowania najwyższe, sumienia zaś nikt nie chciał nawet darmo…

– Płacić! – krzyczał ktoś raz po raz, ale słowo to, choć krótkie i przez różne nacje łódzkie zrozumiałe, nie oznaczało zawsze tego samego.

Między stolikami krążyli młodzi, obrotni markerzy. Obrotni nie tylko dlatego, że szybko dostarczali klientowi zamówienie, ale i z tego powodu, że i u nich można było załatwić co nieco. Choćby nieprzyzwoite fotografie z kobietami. A jeśli była taka potrzeba, to i żywe modelki, które uświetniały raut lub szaleńczy kawalerski wieczór. Wszystko było kwestią ceny.

Był środowy poranek, 4 października, świętego Franciszka. Przed kamienicą przy Piotrkowskiej 76 zatrzymała się dorożka. Wyskoczył z niej jegomość w średnim wieku, blondyn, z bujnymi, ale dużo ciemniejszymi niż włosy faworytami. I od razu pośliznął się na mokrym bruku, deszcz bowiem padał w Łodzi przez całą noc.

Na szczęście udało mu się zachować równowagę. Zapłacił fiakrowi, spojrzał na drzwi cukierni.

– Ostatnia nadzieja – mruknął pod wąsem, po czym ruszył ku wejściu.

Ledwo przekroczył próg, uderzył go gwar rozmów i tytoniowy dym, tak gęsty i gryzący, że aż chwycił się za pierś. Przystanął, odruchowo szukając prawą ręką oparcia, ale dłoń nie trafiła na nic. Zamrugał. Przez zmrużone powieki usiłował cokolwiek dostrzec w głębi lokalu.

– Pan życzy stolik? – usłyszał głos, który wydał mu się podobny do rechotu żaby.

Sekundę później stanął przed nim marker.

– Stolik dla pana? – powtórzył na wypadek, gdyby tamten nie dosłyszał pytania, harmider nie cichł bowiem ani na chwilę.

– Tak – odparł gość, po czym dodał, ubiegając być może kolejne pytanie: – Dla jednej osoby.

Marker poprowadził nowo przybyłego w głąb cukierni. Po drodze mężczyzna nie mógł powstrzymać się przed rzucaniem na boki badawczych spojrzeń. Tu ktoś gestykulował tak żywo, że o mało nie zmiótł stojących przed sobą filiżanek i talerzyków z okruchami ciasta.

Gdzie indziej jacyś czterej młodzi mężczyźni o semickich rysach, widząc zbliżającego się intruza, zazdrośnie zakryli ciałami coś, co leżało na krytym perkalową serwetką blacie stolika. Może była to tylko gazeta, może umowa kupna-sprzedaży albo po prostu pieniądze, które za chwilę miały zmienić właściciela. Szeptali przy tym, ale niepodobna było zrozumieć choć słowo.

Nie cofnę się – postanowił w duchu przybysz, mimo że czuł się tu coraz gorzej.

Wreszcie dotarli do stolika. U Roszkowskiego bowiem, tak jak w każdej cukierni, można było zaspokoić po prostu głód i pragnienie. Lokal słynął z pysznego sernika i kawy po turecku. Lano tu także piwo z browaru Goetza w Brzesku.

– Proszę.

Marker odsunął jedno z krzeseł, nie spuszczając oka z gościa, ten zaś rzucił:

– Kawę.

– Coś do tego?

– Nie. To wszystko.

– Służę szanownemu panu.

Gdy marker się oddalił, przybysz przygładził faworyty i po raz kolejny rozejrzał się na boki. Z tej nowej perspektywy lokal wyglądał nieco inaczej. Tylko tumult był wciąż tak samo trudny do zniesienia.

Zapatrzony w jedną z wnęk, skąd co raz dobiegał tubalny śmiech, nie zauważył osobnika, który przystanął przy jego stoliku, by po chwili, jak gdyby nigdy nic, się przysiąść.

– Kredycik pan szanowny życzy? – zapytał półgębkiem.

– Kredycik? – Wąsacz cofnął nieco głowę, zamrugał powiekami jak przed chwilą; sprawiał wrażenie człowieka, który pierwszy raz słyszy podobne słowo.

– Niedrogo, szybko. Ja daję dobre warunki. Lepszego pan tu nie znajdziesz!

Był to szczupły, niepozorny człowieczek o ptasiej twarzy, rzadkich włosach i rozbieganych oczach. Jego niezbyt dokładnie wymyte dłonie lekko drżały. Uwagi nagabywanego, który najpewniej wzięty został za szlagona, nie uszedł nawet jego dawno niezmieniany kołnierzyk.

– Szukam kogoś. – Przybysz wyprostował się jeszcze bardziej.

– Ja czuję, że właśnie mnie pan szukasz.

– Pana?

– Ja czuję, że to pański szczęśliwy dzień. A w taki dzień wyjdzie każdy geszeft.

Tymczasem marker przyniósł kawę. Zamiast jednak ją podać, rzucił nagabującemu ciężkie spojrzenie.

– Ja tu jeszcze będę parę minut. – Sprzedawca kredytów energicznie wstał z miejsca. – Pan pytaj o Berlinera. Ja tu jeszcze będę… – Ostatnie słowa padły już z pewnej odległości.

Marker postawił spodeczek przed klientem.

– Kawa dla szanownego pana.

– Szukam kogoś – powtórzył ten to samo, co przed chwilą Berlinerowi, po czym położył pieniądze obok spodeczka; było to nieco więcej, niż kosztowała tu kawa.

– Tak?

– Berg. Prywatny detektyw.

– Berg?

– Stanisław Berg. Polak.

Chwila ciszy, jeśli można mówić o czymś takim w cukierni Roszkowskiego.

– Sala zielona. – Ręka markera zwinnie zgarnęła pieniądze.

– Dziękuję.

– Ale on urzęduje dopiero od trzeciej – dodał półgębkiem tamten. – Po południu.

Gość nie dał po sobie poznać złości. Powolnym gestem sięgnął po zegarek z dewizką i z roztargnieniem sprawdził godzinę. No tak, dopiero dochodziła ósma rano…

Po chwili ręka gościa ponownie zanurkowała w wewnętrznej kieszeni surduta.

– A wie pan może, gdzie mogę go znaleźć teraz?

Dolina popiołów

Подняться наверх