Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 12

3

Оглавление

Stanisław Berg był klientem niezwykle wymagającym. Zawsze doskonale wiedział, czego chce. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestię ubioru, bo już w innych dziedzinach życia, no cóż…

Do salonu krawieckiego Hansa Liskego, mieszczącego się w mieście Łodzi przy ulicy Pańskiej pod piątym, przychodził Stach zawsze z konceptem. Wiedział, co sprawić sobie na nadchodzącą porę roku, i mało co (i kto!) było go w stanie od tego odwieść. Choć, owszem, zdarzało się, że przyjmował tę czy inną sugestię pana Liskego. Cenił go bowiem i odkąd zamieszkał w tym mieście, zamawiał ubrania tylko u niego.

– Kieszenie mają być z nakrywkami, panie Stanisławie? – chciał upewnić się krawiec, spoglądając na stojącego sztywno na środku pracowni mężczyznę.

– Zgadza się, Herr Liske – potwierdził Stach, starając się przy tym nie poruszyć, krawiec przez cały czas operował bowiem szpileczkami, które wyjmował z niewielkiej poduszeczki z czerwonego aksamitu, umieszczonej na lewym nadgarstku.

Berg po raz kolejny rzucił okiem na swoje odbicie w wiszącym na jednej ze ścian wysokim i wąskim lustrze. Żakiet, który właśnie miał na sobie, był wykonany z ciemnoszarej, pierwszorzędnej tkaniny vigogne gris foncé. Wcięcie w stanie i trzy guziki doskonale podkreślały piękną sylwetkę detektywa. Podobnie jak spodnie wykonane z tego samego materiału, wąskie, zaprasowane na kant.

Gorzej było z tym, co znajdowało się powyżej białego, wysokiego kołnierzyka koszuli i fantazyjnie zawiązanego krawata w kolorze czerwonego wina. Mimo że Stanisław Berg, pracujący w Łodzi od przeszło półtora roku, ceniony w wielu kręgach prywatny detektyw, lat miał ledwie trzydzieści, z przeciwnej strony spoglądały oczy człowieka, który w życiu swoim niejedno już przeszedł. I nie były to wyłącznie rzeczy dobre.

Owszem, jak każde doświadczenie wzbogacały życiowo, ale i niosły cierpienie. I ból. A ten Stanisław Berg zwykł uśmierzać na różne sposoby. Jednym z nich były właśnie wizyty w pracowni krawieckiej przy Pańskiej. Prócz tego odwiedzał sklepy galanteryjne w Warszawie, Krakowie i Poznaniu, gdzie nabywał coraz to nowe krawaty, fulary, szale, kapelusze i rękawiczki, a wszystko zawsze zgodne z najnowszymi trendami męskiej mody.

– Będzie się mógł pan żenić, panie Stanisławie! – rzekł Liske, zacierając z zadowoleniem dłonie, po czym jął zdejmować z detektywa żakiet.

Stach przełknął ślinę. Z lustra przez kolejną krótką chwilę spoglądał na niego osobnik, którego z pewnością nikt nie chciałby spotkać wieczorną porą w ciemnym zaułku. Czoło orały poziome bruzdy, a cień wokół oczu jakby się pogłębił. Dobrze, że Stach znów golił się codziennie, bo broda niechybnie dodałaby mu lat…

Słowa krawca poruszyły bowiem czułą strunę w duszy Berga.

Tak, to już rok z okładem, gdy stracił osobę bliską sercu. Aktorka Weronika Krenz, podstępnie uprowadzona w święto Wniebowzięcia Marii Panny 1892 roku przez mordercę kobiet i sutenera Agenora Szulca, nie została odnaleziona.

Raz na jakiś czas do Stacha dochodziły pogłoski o tym, że widziano ją w jakimś dalekim zagranicznym mieście. Albo na statku płynącym przez ocean do Ameryki Północnej albo Południowej. Ktoś zarzekał się, że oglądał Weronikę Krenz na scenie jednego z nowojorskich teatrów i nawet chciał to sprawdzić, ale po zakończeniu spektaklu nie wpuszczono go za kulisy.

Zastanawiał się też Stach, czy nie powinien aby wrócić do Londynu, gdzie spędził wiele lat i gdzie przecie mieszkała jego matka. Byłoby to całkiem niezłe wyjście, wszak w Łodzi czy Warszawie wszystko przypominało mu o stracie. Nie starczyło mu jednak odwagi, by wyjechać. By znów rzucić ojczyznę, mimo że formalnie nie istniała…

Zatem jak oszalały rzucił się w wir pracy. Zagłuszał się nią. Na szczęście zajęcia dla prywatnego detektywa w takim mieście jak Łódź nigdy nie brakowało. Wkrótce też zaczął pracować na własny rachunek. Ze sprawy na sprawę szło mu coraz lepiej. Zmienił mieszkanie na większe i wygodniejsze od tego, które wynajmował w kamienicy pani Tennenbaum, powoli je urządzał.

O szczęściu osobistym, a więc także i o ślubie, nie myślał jednak. I nie miał za złe krawcowi, że użył takiego a nie innego porównania. Pewnie mówił to każdemu klientowi, który do niego przychodził na obstalunek.

– A co nowego w pracy? – zapytał w pewnej chwili Liske.

– Źle, czyli… dobrze – odrzekł przewrotnie Stach. – Jak długo ludzie będą się zabijać, zdradzać, oszukiwać, tak długo będzie zajęcie dla ludzi mojej profesji. Choć czasami, powiem panu szczerze, najchętniej rzuciłbym to wszystko i zajął się czym innym. Może uprawianiem ziemi…

– …co skończyłoby się najpewniej po miesiącu – dokończył krawiec.

Stach nic na to nie powiedział. Wiedział bowiem, że człowiek ten miał całkowitą rację.

– Kiedy może pan przyjść do następnej przymiarki, panie Stanisławie? – Liske pochylił się nad otwartym zeszytem i poślinił ołówek.

Berg westchnął. Nie była to jednak, broń Boże, oznaka zakłopotania, właściwa osobnikowi bardzo zajętemu. Owszem, takich ludzi w Łodzi, gdzie goniło się za pieniądzem jak w żadnym innym mieście w guberni, były tysiące.

Nie dotyczyło to jednak tego egzemplarza. Berg był jedyny w swoim rodzaju. Oryginał, tu i ówdzie mający opinię fircyka, którego jednak w dobrym tonie było zaprosić na raut czy prywatne przyjęcie. Inna sprawa, że z takich zaproszeń Berg korzystał rzadko. Wiedziano bardzo dobrze, że swoich klientów przyjmuje on najczęściej w cukierni Roszkowskiego. Ale kto bardzo chciał, ten sam znajdował detektywa pośród gęstej kratownicy łódzkich ulic. Poza tym w jego mieszkaniu od niedawna działał system Bella, co ułatwiało życie.

– Kiedy mam przyjść, to będę – odparł z uśmiechem Berg, by dodać: – Przecież pan wie.

Zaśmiał się i krawiec.

– Wolę zapytać. A nuż nagle zmienił pan swoje zapatrywania na życie?

– O to niech się pan nie martwi, Herr Liske. Jak powtarzał pewien mój londyński znajomy, czas to strata pieniędzy. I miał go zawsze. On też zwykł mawiać, że jedynym grzechem, jakiego może dopuścić się współczesny człowiek, jest głupota.

– Czuję, że miałbym w nim wiernego klienta.

– To z pewnością byłoby dla pana wielkie wyzwanie, ale kto wie, kto wie. – Berg włożył lewe ramię w rękaw surduta z granatowego szewiotu, podanego mu przez wiecznie milczącego pomocnika krawca, zezowatego Willego. – Choć muszę panu powiedzieć, że to najbardziej wymagający użytkownik męskiej garderoby, jakiego spotkałem. I jednocześnie najbardziej szalony i nieprzewidywalny. Prawdziwy dandy!

– Artysta?

– Bez reszty.

– Najpewniej malarz. Albo lepiej: aktor!

– Nie zgadł pan. To pisarz.

– Pisarz?

– Choć, przyznaję, do niedawna zajmował się dziennikarstwem. Nazywa się Oscar Wilde…

Krawiec podrapał się z zakłopotaniem po głowie. Stach poczuł się w obowiązku szybko zmienić temat.

– A ten pański Willy to tak zawsze? – zapytał.

– Chodzi panu o zeza czy o to, że gęby nie otwiera?

Zaśmiali się, po czym krawiec westchnął:

– Wolę, jak nic nie mówi. Uważasz pan, lat temu dziesięć, gdy pracowałem w Radomsku, miałem czeladnika. Reymont się nazywał…

Nie dokończył, gdyż z głębi mieszkania, które zajmowała pracownia, dobiegło pukanie do drzwi. Po chwili usłyszeli męski głos.

– Pewnie kolejny klient. – Hans Liske spojrzał zmrużonymi oczami na ścienny zegar z kukułką. – Jest chyba trochę za wcześnie.

Ledwo wypowiedział te słowa, zadzwoniły kółka podtrzymujące kotarę w drzwiach i na progu stanął blondyn w średnim wieku z bujnymi faworytami, które ciemniejsze były niż jego włosy.

– Dzień dobry – sapnął.

Jego oczy mówiły jednak co innego: Pomocy!

– Coś mi się widzi, drogi panie Stanisławie, że to kolejny klient, tylko że pański… – mruknął niegłośno Liske, ponownie śliniąc ołówek.

Dolina popiołów

Подняться наверх