Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 13

4

Оглавление

Wasąg trząsł niemiłosiernie na wybojach. Droga, którą najszybciej można się było dostać ze Świnic do Stawiszynka, okazała się wyjątkowo podła: namiękła po ostatnich deszczach, pełna polnych kamieni. Z drugiej strony należało się cieszyć nawet i z takiego środka transportu. Wsie dzieliły bowiem ponad dwie wiorsty.

– Za chwilę droga będzie lepsza, to i pójdą szybciej – uprzedził woźnica, zezując na pasażera, po czym cmoknął na parę koni.

– I tak mam już z głowy cały dzień – odrzekł z wymuszonym uśmiechem mężczyzna, który chwilę wcześniej schował do kieszeni kamizelki zegarek z dewizką. – Dobrze będzie, jak na kolację do Łodzi dotrę. A potem i tak nocka cała.

To powiedziawszy, ponownie wydobył z zanadrza notes. Przez chwilę czytał notatki, które poczynił pół godziny wcześniej na procesie Mańki. Nie, nigdy jeszcze nie widział takiego zakończenia sprawy. Chłopak, któremu zdjęto łańcuchy, z miejsca został porwany przez ludzi. I wyniesiony z domu sądowego na rękach. Był ich bohaterem. Przynajmniej, jak przewidywali niektórzy, tego dnia.

Człowiekiem, który wraz z sołtysem Wincentym Bąkiem z ostatniego rzędu ław przypatrywał się procesowi, był reporter „Dziennika Łódzkiego” Franciszek Lenz. Wysłany przez redaktora naczelnego do Świnic, gdzie dotarł poprzedniego wieczoru, miał za sobą nieprzespaną noc, którą spędził kątem u rzeczonego sołtysa.

Teraz wraz z jednym z tych, którzy obserwowali proces (był to chyba ten sam chłop, który przed budynkiem sądu gardłował: „wypuśćta go, wypuśćta!”), zmierzał do Stawiszynka (miał po prostu po drodze), gdzie, jak się okazało, tej nocy spłonął kolejny majątek.

Wiadomo było jedno: sprawcą ostatniego podpalenia nie jest Mańka. Kto zatem nim był? Czy zostawił jakieś ślady? Co nim powodowało? Tego należało się dowiedzieć. A następnie przekazać czytelnikom.

Gospodarz miał rację: rychło droga polepszyła się na tyle, że mogli przyspieszyć.

Był kwadrans na jedenastą, gdy dotarli do Stawiszynka. W całej wsi panowało nerwowe poruszenie. Charakterystyczną woń gnojówki i gnijącej słomy wyparł wyraźny swąd spalenizny.

– Gdzie jest ten dwór? – zapytał Lenz.

– Zawiozę pana – odparł gospodarz z czerwoną twarzą, po czym cmoknął na konie. – Ja sam bardzo ciekaw, jak to piekło wygląda.

Dwór stał pół wiorsty za wsią w kierunku południowo-wschodnim. Kiedy jechali na miejsce, znów bardzo powoli, mijali wracających z miejsca tragedii ludzi. Ktoś pochlipywał, ktoś inny mocniej tulił dzieci, kolejny żywo gestykulował w rozmowie.

– Kto był właścicielem majątku w Stawiszynku? – Reporter wyjął notes i ołówek, nie zamierzał bowiem tracić czasu.

– Kiedyś hrabia Jan Nepomucen Byszewski. Ale po powstaniu majątek mu zabrali. Oni. Od pięciu lat mieszkał tam Mamajew.

– Rosjanin – stwierdził bardziej, niż zapytał, Lenz.

– Carski strapczy. My go tu mało znali, bo się z Polakami nie zadawał. Nawet z sąsiadami. Ale w mieście mówili, że to wyjątkowa kanalia.

– Myśli pan, że to była zemsta?

Woźnica tylko wzruszył ramionami. Ołówek w dłoni Lenza postawił dużą kropkę na końcu zdania. A po chwili wyrysował nad nią gruby zakrętas. Nie trzeba było być szczególnie bystrym obserwatorem ludzi i zdarzeń, by dojść do wniosku, że wszystkie te pożary coś łączy.

– Prrr! – Gospodarz ściągnął cugle.

Lenz zamknął notes i spojrzał przed siebie. To, co ujrzał, sprawiło, że ścisnęło mu się serce. W Łodzi po kilka razy dziennie dochodziło do pożarów fabryk. Straż ogniowa gasiła je bez większego przekonania, choć oficerowie krzyczeli, a dzwonki biły za każdym razem tak samo głośno. Również dlatego, że do zdarzeń dochodziło zwykle w nocy, kiedy zakłady były puste i nie trzeba było nikogo ratować.

Co innego dom mieszkalny, gdzie nocą przebywali ludzie. Śpiący i bezbronni. Dopalające się wciąż zgliszcza takiego domu miał oto przed oczami Franciszek Lenz.

– Czy ktoś się uratował z tej apokalipsy? – rzucił bezwiednie; odchrząknął i zapytał znów, ale już głośniej: – Gdzie są ci ludzie?

Jego pytanie zwróciło uwagę policjanta, którego błękitny płaszcz odznaczał się wyraźnie na szarym tle pogorzeliska. Widząc człowieka ubranego z miejską elegancją, co stanowiło wyjątek wśród miejscowych, zbliżył się do wasąga. Spojrzał spod daszka, zasalutował trochę niezdarnie.

– Pupin – przedstawił się. – Tak, z pożaru uratowały się dzieci Mamajewów, panie…

– Lenz. „Dziennik Łódzki”. – Reporter machnął w powietrzu legitymacją, jednocześnie starając się zapanować nad sobą, by nie wybuchnąć śmiechem, a to z powodu nazwiska policjanta.

– Dziękuję. – Policjant Pupin znów zasalutował, tym razem dużo zgrabniej. – Dwaj chłopcy, osiem i dziesięć lat. Nie zostali nawet poparzeni. Odwieźliśmy ich do naszego cyrkułu. Tam czekają, aż zabierze ich dalsza rodzina, po którą posłano do Łęczycy…

Franciszek skwapliwie notował, raz po raz łypiąc na sprawozdawcę.

– Niestety, rodzice chłopców zginęli – dokończył mundurowy, wskazując ręką za siebie.

Dopiero teraz Lenz ujrzał biały wyjątek w szaroburym krajobrazie. Pod drzewami leżały prześcieradła, pod nimi zaś najprawdopodobniej wciąż niezabrane stąd zwłoki właścicieli majątku.

– Mogę się trochę rozejrzeć? – zapytał policjanta.

Gdy ten skinął przyzwalająco głową, Franciszek zeskoczył z kozła i podziękował gospodarzowi za podwiezienie ze Świnic. Starając się nie patrzeć w stronę ciał, skierował kroki tam, gdzie kiedyś, jak sądził, znajdowało się wejście do dworu. Trochę żałował, że nie zabrał fotografa. Gazeta jak dotąd nie opublikowała zdjęcia z żadnego z pożarów.

– Dalej niech pan nie idzie – usłyszał naraz.

Obejrzał się. Kilka kroków za sobą ujrzał około trzydziestoletniego mężczyznę w długim szarym płaszczu z wyłogami świadczącymi o przynależności do kasty carskich urzędników państwowych. Już miał na końcu języka, że właśnie otrzymał stosowne ustne pozwolenie, kiedy tamten znów się odezwał:

– Niech się pan nie gniewa, panie Lenz. – Nieznajomy uchylił uprzejmie melonika. – Tak, słyszałem, kim pan jest. Chodzi o to, że nie zebrałem jeszcze wszystkich śladów.

– Rozumiem, panie…

– Foma Pietrowicz Lisowski, sekretarz gubernialny z Piotrkowa. Zajmuję się tymi pożarami.

Dziennikarz również się przedstawił, mimo iż tamten stwierdził, że go zna. Na inne towarzyskie gesty czas i miejsce były niestosowne. Lenz zsunął kapelusz nieco ku przodowi i podrapał się po potylicy. Potem zaczął się rozglądać po ziemi.

Czego tu właściwie szukać?

– Pewnie zastanawia się pan, co można znaleźć w takim miejscu. – Lisowski spojrzał chytrze na nowego znajomego. – Otóż oświadczam panu, że wiele ciekawych śladów…

– Ma pan na myśli na przykład tę rozbitą donicę? – Franciszek Lenz lekceważąco trącił czubkiem buta jasnobrązową skorupę, jedną z kilku, na które rozpadło się gliniane naczynie.

Foma Pietrowicz Lisowski zbliżył się niespiesznym krokiem i również spojrzał pod nogi. Potem kucnął nad znaleziskiem, wziął do ręki kawałek rozbitej donicy.

– Środek nocy, pożar, panika. Wkrótce zupełna zagłada – zaczął mówić jakby do siebie. – Nikt nie działa racjonalnie. Co robić? Kogo najpierw ratować? To jasne, że dzieci. Tylko skoro udało się uratować chłopców, czemu ich śladem nie ruszają dorośli? A poza tym…

– Tak? – podchwycił zaciekawiony dziennikarz, dotykając końcem ołówka czystej kartki.

– Ta donica. Skoro pan ją zauważył, pewnie zastanawia się, skąd się tu wzięła?

– Może podmuch ognia wyrzucił ją z któregoś z okien? – wypalił bez namysłu Lenz.

– Tak, to całkiem prawdopodobne. – Sekretarz gubernialny wyprostował się, przez cały czas ważąc w dłoni niewielki kawałek gliny. – Bardziej podmuch ognia niż ktoś z domowników. Donica byłaby ostatnią rzeczą, jaką człowiek chciałby ocalić z pożogi. Kuferek z posagiem, kosztowności. O dzieciach już wspomniałem.

– Wspomniał pan.

– A zatem podmuch ognia. Tylko że nie widać na niej żadnych śladów ziemi.

– Nie była używana?

– Zgadza się. I nie jest nawet osmalona.

– Nie jest.

– Co więc pan o tym myśli, drogi panie?

Ledwo wybrzmiało pytanie, ołówek w dłoni Lenza znów wyrysował kropkę. Jednak nad nią, zamiast zakrętasa znaku zapytania, tym razem pojawiła się prosta, pionowa kreska.

Dolina popiołów

Подняться наверх