Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 6

1

Оглавление

Pory roku nie miały wpływu na życie towarzyskie w domu Klimienta Siergiejewicza Komarowa. W lipcu tak samo grało się w preferansa, jak w grudniu, a jesień nie ustępowała w liczbie przyjęć wiośnie. Piwniczka zawsze była wypełniona najprzedniejszymi trunkami.

Zresztą powiedzieć „dom” o miejscu, w którym Klimient Siergiejewicz mieszkał wraz z rodziną, czyli żoną Maszą i trzema córkami, było co najmniej niestosowne.

Błogie Szlacheckie, bo tak nazywał się majątek, leżały mniej więcej w połowie drogi między Opocznem a Piotrkowem. Obszerny dwór drewniany, ale na wysokiej podmurówce kamiennej, z gankiem krytym daszkiem, wspartym na kolumienkach, pamiętał stare dobre czasy. Prowadziła do niego szeroka aleja wysadzana klonami i wiązami. Z przeciwnej strony znajdował się przepiękny ogród w stylu angielskim, jeszcze dalej zaś zarybiony staw. Dwór otaczały czworaki, w których mieszkała służba, oraz budynki gospodarcze: wozownia, stajnia, obora, spichlerz i stodółka.

Folwark należał do Komarowa dopiero od roku, ale cała rodzina czuła się tak, jakby mieszkała tutaj od zawsze. Dzieci lubiły bawić się w ogrodzie i nad stawem, pan natomiast chętnie wypuszczał się z dwururką na polowania do pobliskich lasów.

Zarządzanie majątkiem powierzył miejscowemu agronomowi nazwiskiem Śrutwa, co nigdy kija nie żałował, dzięki czemu był skuteczny. Sam Klimient Siergiejewicz nie miał do tego głowy, gdyż na co dzień pracował jako sędzia sądu okręgowego w Opocznie. Szanowano go tam i poważano, bo miał opinię sprawiedliwego arbitra.

Jesień 1893 roku była piękna i bogata. Na stole w jadalni dworu, gdzie skupiało się życie rodzinne, centralne miejsce zajmowała ogromna rzeźbiona misa wypełniona dojrzałymi jabłkami. Wieczorem 12 września, a był to wtorek, żona Komarowa, Masza, kazała pokojówce przestawić misę, aby zrobić miejsce dla graczy. Gośćmi w Błogich mieli być tego dnia dobrzy znajomi rodziny, w większości koledzy Klimienta z pracy, jak on czynownicy. Specjalnie dla nich upieczono ciasta i przyniesiono z piwniczki nalewkę wiśniową.

– Przetrzyj jeszcze raz wszystkie kieliszki – poleciła gospodyni pokojówce, przyglądając się bacznie szkłu pod światło; jej polszczyzna była łamana, ale coraz lepsza. – Znów zostały smugi.

Powóz z pierwszymi gośćmi, a byli to państwo Kropotkinowie, zatrzymał się przed dworkiem punktualnie o szóstej po południu. Potem w alei wiązów i klonów pojawiały się kolejne. Wkrótce pokój stołowy wypełniły śmiech, gwar rozmów, a także dym z fajek i cygar.

– Znakomita ta nalewka! – chwalono.

– I ciasto nie gorsze. Palce lizać, naprawdę! – Ktoś już na lekkim rauszu złożył na dłoni pani domu siarczysty pocałunek.

– Bardzo się cieszę, że smakowało – ucieszyła się żona sędziego, by po chwili się skrzywić. – Niestety, muszę już państwa zostawić. Dziewczynki idą spać. Rano do szkoły, obowiązki…

Choć temu ostatniemu zdaniu towarzyszyły protesty bezpośrednio zainteresowanych, czyli córek, matka w ciągu kilku chwil wypędziła je z salonu.

– Dobranoc państwu, miłego wieczoru – rzuciła jeszcze przez ramię.

Goście zostali sami z gospodarzem. Wyciągnięto wreszcie karty. Kto akurat nie miał ochoty na preferansa, umilał sobie czas pogawędką, siedząc przy inkrustowanym stoliczku pod przepiękną kołtryną, która została tu po poprzednich właścicielach majątku. Za oknami już dawno zapadł zmrok, ale nikomu nie spieszyło się do domu.

Dochodziła pierwsza w nocy, gdy odprowadził wzrokiem ostatni powóz z gośćmi, który odjechał wzdłuż szpaleru drzew w stronę miasta. Blada latarnia uwieszona na lewej burcie chwilę się kołysała, by wreszcie utonąć w mroku. Nastała cisza. Nawet wiatr, który przez cały wieczór pracowicie mierzwił korony wiązów i klonów, ucichł.

On na to właśnie czekał. Potrafił poruszać się niemal bezszelestnie. Nieraz udawało mu się przechytrzyć nie tylko służbę, ale i wyczulone na najcichszy nawet szelest psy. Lubił ciszę. To, co miało się wydarzyć, wymagało należytego skupienia. Nabożnego! Sprawiedliwość, którą wymierzał, zasługiwała na taką oprawę. Na milczenie.

Wychynął z kryjówki, gdzie siedział od zmroku. W kilkunastu krokach zbliżył się do dworu, wdrapał się po wcześniej przygotowanej drabinie na dach i zniknął za kominem.

Pół minuty później był z powrotem na dole. Na powrót zniknął na stronie, skąd po chwili wrócił, niosąc w ręku pięciosztofowy cebrzyk. Przełożył pałąk z lewej ręki do prawej, podniósł naczynie i palcami drugiej ręki ujął za dolną krawędź.

– „…by nikt nie przeprowadzał swego syna ani swej córki przez ogień dla Molocha…” – wyszeptał.

Przechylił cebrzyk. Nieco płynu, które wylało się wprost pod drzwi dworu, zaszeptało coś niezrozumiale, cicho i krótko.

Potem owo krótkie zaklęcie, bo człowiek z wiadrem wyglądał trochę jak ktoś, kto odprawia jakieś dziwne czary, powtarzało się jeszcze kilkanaście razy. Przemieszczał się niczym sprawny ogrodnik podlewający kwiaty wzdłuż ściany dworu, by wreszcie zniknąć za węgłem…

Wrócił po krótkiej chwili. Już bez wiadra, za to z dwiema płonącymi pochodniami, które oświetlały z dwóch stron jego twarz; ta jednak trudna była do rozpoznania za sprawą gęstej brody, a także futrzanej czapy naciśniętej mocno na głowę i kryjącej oczy. Osobnik ten nosił też krótką kurtkę wojskowego kroju.

Znalazłszy się znów przed drzwiami dworku, przyłożył jedną pochodnię do miejsca, gdzie rozpoczął wylewanie płynu z wiadra. Ogień łakomie polizał ścianę. Następnie czynność ta została powtórzona w jeszcze kilku miejscach, za każdym razem z identycznym skutkiem.

Podpalacz przyłożył ogień do grubej wiązki słomy, z której zamierzano wykonać chochoły. Gdy się zajęła, rzucił do środka przez otwarte okno, skąd po minucie, dwóch już ulatywał gęsty dym.

Rychło zaczęły szczekać psy. Zaraz też odezwały się głosy ludzkie.

– Gore! Gore! – krzyczał wysoki mężczyzna sadzący wielkie kroki od strony czworaków.

Także i ze środka dworu dobiegły głosy domowników, płacz dzieci i nawoływania. Ktoś usiłował otworzyć drzwi od wewnątrz, skutecznie blokował je jednak wetknięty pod klamkę gruby trzonek łopaty. Rozległo się walenie i coraz głośniejsze wołanie o pomoc.

– Wody! Dajta, ludzie, wody! – krzyczał już ów wielki chłop do tych, którzy nadbiegali jego śladem ku płonącemu dworowi, podczas gdy podpalacz, przyczajony już za żywopłotem, podziwiał swoje dzieło.

Wtem trzasnęło otwierane okno i pojawiła się w nim mała przerażona dziewczynka.

– Pomóżcie! – krzyknęła rozpaczliwie Masza Komarowa.

Jednak nikt z ludzi, którzy nadbiegli ze czworaków, nie słyszał wołania dziedziczki. Mała zaczęła płakać, w tej samej chwili w głębi dworu coś głucho huknęło. Być może pękł siestrzan.

– Niech pan zabierze dziecko!

Mężczyzna w kurtce wojskowego kroju, który tymczasem wyszedł ze swojej kryjówki, w kilku susach podbiegł do okna, w którym stała kobieta. Zwinnie pochwycił dziewczynkę. Ważyła tyle co nic.

Odskoczył i postawił ją na ziemi, ledwo trzy sążnie od ściany płonącego budynku. W tym samym momencie w oknie pojawiła się kolejna dziewczynka, większa. I ją człowiek ten wziął na ręce, a gdy dołączyła do pierwszej, ujrzał jeszcze jedną. Nie było już jednak za nią jej matki…

– Gasić, do kroćset! Więcej wiader! Ruszajcie się, gnidy, bo poprzetrącam! – wykrzykiwał do ludzi z czworaków jakiś mężczyzna w długim płaszczu; prawdopodobnie był to gnębiący ich na co dzień agronom.

Oni poruszali się jednak coraz wolniej, ryzykując kopniaka lub cios kijem przez plecy. Ich trud był już bowiem daremny. Odsuwali się coraz dalej.

– Zamknij pysk, Śrutwa! – rzucił ktoś odważniejszy, a może po prostu obojętny na to, co go może za to spotkać; nie dziś, to jutro. – Nie widzisz, że to koniec?

Tak było. Dwór w Błogich Szlacheckich płonął jak zapałka i nie można go już było ugasić. Nie pierwszy pożar widzieli ci ludzie i pewnie nie ostatni. Wiedzieli, że kiedy dym opadnie, trudno będzie odróżnić kredens od almarii, a sepst od kantoru. Nic nie wyczytają z alegorii na ścianach. Kilkanaście par oczu patrzyło na to niepodobne do niczego innego misterium.

Dopiero płacz dziewczynek ściągnął uwagę ludzi z czworaków. Gdy do nich podbiegli i jęli odciągać, od dworu bił bowiem nieznośny żar, małe wskazywały rączkami na okno, gdzie po raz ostatni widziały swoją matkę i skąd teraz buchał czarny gęsty dym.

Tylko jedna z nich, najmniejsza, w pewnej chwili wskazała kierunek przeciwny. Prawdopodobnie chciała pokazać tego, który wyniósł ją i jej siostry z pożogi. Nikt się jednak tym nie zainteresował.

Zresztą nieznajomego człowieka w wojskowej kurtce już tam nie było.

Dolina popiołów

Подняться наверх