Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 11

2

Оглавление

Tłum przed domem sądowym w Świnicach wzbierał z każdą chwilą. Parę minut po ósmej był już tak duży i głośny, że ze znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie sklepików, zakładów krawieckich i szewskich powychodzili zaciekawieni Żydzi.

– A co to takiego, panie Rosenbaum? – zapytał właściciela sklepiku z wszelaką tekstylną tandetą wysoki i chudy aptekarz, powoli zapinając na sobie wyświecony chałat.

Rosenbaum, nim odpowiedział na pytanie średnio lubianego sąsiada, równie niespiesznym ruchem wyjął z kieszeni chustkę z białego (kiedyś) perkalu i głośno smarknął.

– Nie wiem, Jakubie. – Wzruszył ramionami. – Ale dawno czegoś takiego w naszych Świnicach nie widziałem. W Turku czy w samym Sieradzu, to i owszem, zdarzało się.

Ciżbę, która kłębiła się przed domem sądowym, można by było śmiało przyrównać do tej, którą widziało się zazwyczaj w okolicach miejscowego kościoła świętego Kazimierza w czas odpustu. Ludzie rozprawiali o czymś z zapałem w większych i mniejszych grupkach, nad którymi dym tytoniowy mieszał się z parą wydychaną z ust, ranek był bowiem chłodny.

Wytłumaczenie tego stanu rzeczy mogło być tylko jedno: jakąś bliską wielu ludziom sprawę miał tego dnia rozstrzygnąć miejscowy sąd, skoro nazjeżdżało się do Świnic tylu mieszkańców okolicznych wsi, tak mężczyzn, jak i kobiet w kolorowych zapaskach. Tych ostatnich było na oko więcej, a ich jazgot niósł się coraz dalej i był coraz bardziej natarczywy.

– Poślę chłopaka, może się czego wywie – zdecydował Rosenbaum.

I już miał się cofnąć w głąb zakładu, kiedy nagle w ciżbie doszło do zmian. Ludzie zaczęli się odwracać w kierunku wschodniego wylotu uliczki, pokazując coś sobie palcami. Jakaś kobieta wyciągnęła ręce ku niebu, inna złapała się za głowę i dalej nią kołysać mocno na boki ze zbolałą miną, jakby nad świeżym grobem stała.

Kilka chwil później rozległ się stukot końskich kopyt i kół powozu. Kto jeszcze nie znał powodu obecności tłumu przed domem sądowym, teraz dostawał wreszcie odpowiedź: uliczką nadjeżdżała kibitka, którą eskortował patrol złożony z trzech kozaków. Pamiętano tu jeszcze bardzo dobrze ów pojazd okryty złą sławą. To w nich przed trzydziestoma laty znikali najwięksi synowie nieistniejącego państwa, którym zamarzyła się wolność od carskiego knuta…

– Aj waj, to mocna sprawa – zapalił się właściciel kantoru, drobiąc w miejscu jak przed zajętym wychodkiem; rzecz to była bowiem niesłychana w niewielkich Świnicach, leżących niecałe pięćdziesiąt wiorst od miasta Łodzi, w Świnicach, gdzie znakomita większość ludzi żyła spokojnie, cicho i bogobojnie.

Po czym zamknął drzwi na klucz i podążył w kierunku domu sądowego. To samo po krótkiej chwili uczynił krawiec Rosenbaum, a także kilku innych sąsiadów, z rozwianymi brodami, nie mniej przejętych, rozgestykulowanych.

Tymczasem kibitka zatrzymała się z krótkim skrzypnięciem. Kozacy, nie schodząc z koni, zaczęli robić w tłumie szpaler, przez który do gmachu sądu miał się dostać najważniejszy pasażer lub pasażerowie pojazdu. Tłuszcza z łatwością dała się urabiać, choć nie obyło się bez gniewnych pomruków. Czasem ten czy ów z chłopów zaklął siarczyście, jednak nic ponadto. Ludzie, choć niespokojni, czuli, i słusznie, respekt przed kozackimi szablami.

Wkrótce droga została utorowana. Z kozła zeskoczył policjant. Założył pas karabinu na ramię, po czym, nie patrząc na boki, zbliżył się do drzwi kibitki. Chwilę majstrował przy zamku. Uderzył kilka razy otwartą dłonią w drzwi. Te otworzyły się i zgromadzeni ujrzeli najpierw niebieski płaszcz policyjny, potem dopiero bury przyodziewek aresztanta: liche spodnie, zbyt obszerna kurta, czapka z naddartym do połowy daszkiem. Buty nie miały sznurówek.

Był to młodziutki, może piętnastoletni chłopak z gęstą, płową czupryną. Spoglądały spod niej oczy duże, pełne przerażenia. Ręce i nogi krępował mu łańcuch, solidny, że krowę by utrzymał.

Poszli. – Konwojent pchnął go w plecy.

Szli szpalerem. Nie było w tej chwili pary oczy wśród ludzi zgromadzonych przed domem sądowym, która nie spoczywałaby na zakutym w łańcuchy młodzieńcu. Lekko utykał; widać w areszcie, gdzie spędził dwie noce, zdążyli go oćwiczyć. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Żadnego prychnięcia ani nawet westchnienia.

Dopiero gdy policjanci i więzień zniknęli w drzwiach budynku, w tłumie, a liczył on w tej chwili może nawet z pół setki ludzi, na nowo się zagotowało.

– On przecie niewinny! – ryknęła jakaś kobieta.

– Rychtyk, niewinny…! – zawtórowała jej inna.

– Wypuśćta go, wypuśćta! – zawołał gospodarz z twarzą pokraśniałą od słońca, a może od gniewu.

I dalej wyrzekać, coraz głośniej, coraz bardziej zajadle, ale i bezradnie, wygrażać dłońmi żylastymi z zaciśniętymi w kułak palcami, na których krągłe linie na zawsze odznaczyła matka ziemia. Choć sensu to nie miało większego, bo sąd jest sądem, a władza, choć szczerze znienawidzona, władzą.

Drzwi sądu znów się otworzyły i pojawił się w nich woźny.

– Wejdą wszyscy, tylko spokój ma być! – zawołał.

Ktoś widać z przodu odpowiedział mu, że tak właśnie będzie, bo po chwili woźny otworzył drzwi na oścież i tłum zaczął powoli znikać w budynku.

Rosenbaum ze sklepu z tekstylną tandetą postanowił zapytać, o co chodzi. Wybór padł na chłopaka dość młodego, któremu jednak mądrze patrzyło z oczu.

– To Klemens Mańka z Wyganowa – odpowiedział młodzian szybko i z powagą. – Oskarżają go o podpalenie dworu.

– Mówisz o tym pożarze w zeszłym tygodniu? – chciał się upewnić Jakub, który nie wiadomo kiedy znalazł się przy Rosenbaumie.

– Dwudziestego szóstego septembra? – sprecyzował właściciel składu.

– O tym samym – potwierdził przypuszczenia obu Żydów chłopak.

Owszem, słyszeli o tym. Cała okolica słyszała o tej strasznej historii. Wystarczyła chwila, a stary dwór Rembieskich, w którym od pięciu czy sześciu lat mieszkała rodzina rosyjskiego urzędnika państwowego, zmienił się w płonącą pochodnię. Stało się to w nocy i nikt nie miał wątpliwości, że do zaprószenia ognia nie doszło przypadkowo. Zginęli wtedy urzędnik, jego żona i matka, natomiast uratowały się dzieci, syn i córka, z których żadne nie miało nawet dziesięciu lat.

– I co? Mówią, że to ten Mańka? – drążył zaciekawiony Rosenbaum.

Chłopak, któremu mądrze patrzyło z oczu, nie odpowiedział, bo ktoś pociągnął go w stronę drzwi sądu.

– Idźcie lepiej kupczyć dalej w spokoju, Żydkowie – poradził bez gniewu chłop zamykający smutną procesję.

Jednak oni nie mieli zamiaru posłuchać rady. Weszli do środka chwilę po tym, jak za wysokim zamknęły się drzwi. Nie przeszkadzał im zaduch, który w ciągu kilku chwil wypełnił niedużą przecież salę rozpraw, ani tumult, bo dopiero w zamkniętym pomieszczeniu można było poczuć, co znaczy pół setki narodu, gdzie każdy ma coś do powiedzenia i każdy ma rację, jak to wśród Polaków.

– Sąd idzie! – ogłosił w pewnej chwili woźny.

Uciszyło się, ale tylko trochę.

– Cisza, chamy, bo powyrzucam na zbitą mordę! – zawołał już dużo głośniej, wspomagany złością, bo zazwyczaj słuchano tego, co mówi.

To już odniosło skutek: rozmowy ucichły, jak nożem uciął. Po chwili przez boczne drzwi wszedł na salę rozpraw sędzia, którego można było rozpoznać po wielkim złotym łańcuchu, a także po tym, że kroczył pierwszy. Za nim drobili dwaj ławnicy.

Usiedli za stołem nakrytym zielonym suknem. Sekretarz, niemłody i nieduży człowieczek w okrągłych niklowych okularach, położył przed nimi jakąś księgę i plik zapisanych kartek.

– Otwieram rozprawę – rzekł sędzia dostojnym głosem, który wielu obecnym musiał skojarzyć się z głosem księdza, bo ten czy ów uczynił znak krzyża. – Pierwszą i jedyną sprawą, którą dzisiaj w imieniu najjaśniejszego pana, cara Aleksandra III, sąd rozpatrzy, jest podpalenie…

Sędzia przerwał, podniósł do oczu pince-nez, chwilę wertował księgę. Następnie zajrzał do papierów. Widząc te działania, sekretarz sądowy zerwał się z miejsca, gotów nieść pomoc, sędzia jednak powstrzymał go ruchem ręki. Sytuacja została opanowana.

– Oskarżony Klemens Władysławowicz Mańka – czytał monotonnym głosem – urodzony trzynastego września 1878 roku we wsi Wyganów…

Na te słowa chłopak podniósł się z miejsca. Wzrokiem jeszcze bardziej przerażonym niż w chwili, gdy wysiadł z powozu, rozejrzał się po pomieszczeniu. Otworzył bezrozumnie usta. Cicho zadzwoniły poruszone ogniwa łańcucha.

– Powtarzam pytanie – zagrzmiał sędzia. – Czy oskarżony przyznaje się do winy?

– On niewinny! – zawołał ktoś z tłumu.

– Spokój, bo każę opróżnić salę! – zdenerwował się sędzia, a jego złoty łańcuch błysnął złowrogo w promieniu słońca, które zaczynało zaglądać do sali przez okna.

Woźny również wstał, spojrzał spod ściągniętych brwi na publiczność, ale tylko poruszył bezgłośnie wargami. Efekt został bowiem osiągnięty: na sali znów zrobiło się cicho jak w grobie.

– Oskarżony o to, że w nocy z dwudziestego szóstego na dwudziesty siódmy września 1893 roku podłożył ogień pod dwór i budynki gospodarcze będące własnością Denisa Denisowicza Kropotkina, asesora. Istnieje podejrzenie, że Klemens Mańka stoi za podobnym podpaleniem, do którego doszło na terenie guberni piotrkowskiej.

– Ja… ja tego nie zrobił – jęknął tylko Klemens.

– Nie udzieliłem oskarżonemu głosu. – Sędzia spojrzał na Mańkę znad pince-nez. – Widziany na miejscu przestępstwa przez… – Tu nastąpiła lista nazwisk, każde z otcziestwem i miejscem zamieszkania.

Stojący pod samą ścianą krawiec Rosenbaum przestał wysilać słuch po drugim nazwisku, za to jego uwaga skupiła się na siedzącym w ostatnim rzędzie sołtysie Świnic, Wincentym Bąku. Rozmawiał on z jakimś jegomościem, którego ubiór świadczył o tym, że przyjechał z miasta. Może nawet z samego Piotrkowa.

– Szukają kozła ofiarnego, jak zawsze – mruknął Bąk, a tamten słowa te od razu skwapliwie zapisał ołówkiem w grubym notesie. – Chłopak miał nieszczęście znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. A winny, jak pan wie, musi się znaleźć.

– Nie pierwszy raz – zgodził się mężczyzna z notesem.

– Najlepszy jest taki, co nie ma matki ani ojca i w domu rzadko bywa. Wiatr mu bratem, a ziemia siostrą. Znamy my jednak dobrze metody rosyjskich śledczych, którzy potrafią wymóc na każdym przyznanie się do winy. Pan słyszał, że chcą go wrobić we wszystkie te historie…

– Czy oskarżony przyznaje się do winy? – zapytał po raz trzeci sędzia.

Na sali zapanowała cisza wręcz przygniatająca.

Wtem otworzyły się drzwi boczne, przez które kilka chwil wcześniej wszedł sędzia, a za nim ławnicy. Stanął w nich mężczyzna w mundurze; nie był to jednak żaden z tych, którzy przywieźli na rozprawę młodego Polaka. Co więcej, żaden z ludzi zgromadzonych na sali sądowej nie widział go nigdy wcześniej. Jego mundur był starannie wyprasowany, a wysokie buty wyglancowane na wysoki połysk. No i był to oficerski mundur, ale nie policji, tylko żandarmerii.

– Co znowu? – prychnął sędzia, coraz bardziej poirytowany, że mu przeszkadzają w pracy.

Przybysz, a charakteryzował go, dodajmy, czarny, starannie przycięty wąs, zbliżył się do stołu, zasalutował, po czym położył przed urzędnikiem złożoną na dwoje kartkę. Sędzia przeczytał ją. Przez jego twarz przebiegł grymas.

– Wypuścić? – zapytał bezgłośnie, a gdy żandarm skinął głową, odchrząknął i zaczął czytać na głos, z wysiłkiem: – Dzisiaj nad ranem spalił się majątek ziemski w Stawiszynku…

Rosenbaum nie usłyszał ani słowa więcej, gdyż tłum zgromadzony w sali sądowej w Świnicach zaczął krzyczeć. Tym razem był to okrzyk radości.

Dolina popiołów

Подняться наверх