Читать книгу Dolina popiołów - Krzysztof Beśka - Страница 15
6
ОглавлениеGdy Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin z okna swojego powozu ujrzał stojącego na Piotrkowskiej Stanisława Berga, uczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. To nie to, że młody detektyw, który był mu bliski niczym rodzony syn, pracował na własny rachunek. Z tym już dawno się pogodził.
Widok Berga przypomniał mu o problemie, który starego detektywa gryzł od paru dni. Pojawił się wraz z listonoszem, który dostarczył przesyłkę. List zawierał prośbę o spotkanie.
Na owo spotkanie Riepin właśnie zmierzał. I pocił się, mimo że na zewnątrz było tylko kilka stopni. Wierzył jednak w to, że za kilka godzin wszystko będzie do końca wyjaśnione, a z niepewności, która w tej chwili mu towarzyszyła, będzie się można tylko śmiać. Najlepiej przy dobrym trunku.
W drodze powrotnej koniecznie trzeba będzie coś mocniejszego kupić. Może jaką dobrą starkę? Albo koniak – zdecydował w duchu stary, by po chwili powziąć kolejne postanowienie. Mianowicie żeby Stasia wyciągnąć w sobotę do sali koncertowej Vogla, gdzie mieli występować artyści z Warszawy i Wiednia.
Powóz skręcił z Piotrkowskiej w Przejazd i skierował się w stronę Lasu Miejskiego. Po kilku chwilach przeciął tory linii kolejowej do Koluszek i wjechał na teren kompleksu.
Riepin był coraz bardziej niespokojny: stukał laską w podłogę, co raz sięgał do kołnierzyka, bo wydawał mu się zbyt ciasny, za mocno nakrochmalony, choć był to jeden z tych kołnierzyków, których detektyw używał na co dzień.
Miejsce spotkania wyznaczono w znajdującej się na skraju lasku karczmie. Lokal działał od maja do końca września i był bardzo popularny wśród łodzian, którzy w ciepłe i bezdeszczowe dni niedzielne wypoczywali w okolicy na łonie natury.
Riepin nie był tu nigdy wcześniej, nie wiedział więc, czy traktiernia będzie jeszcze otwarta. Miał to sprawdzić, jak zwykle zapobiegliwy do przesady i praktyczny, wysłać w tym celu któregoś z małoletnich pomagierów, ale bieżące obowiązki tak go zajęły, że w końcu tego nie zrobił. Denerwował się więc jeszcze bardziej.
– Spokojnie, tylko spokojnie – mruczał pod nosem, podczas gdy powóz kołysał się coraz bardziej na nierównościach drogi.
Nie wytrzymał. Otworzył okienko. Jakieś pół wiorsty dalej stała karczma. Dym unoszący się z jej komina nieco ukoił nerwy Rosjanina, który wiedział już przynajmniej tyle, że nie wyjedzie stąd o suchym pysku.
Dojechali na miejsce. Riepin wysiadł z powozu, rozejrzał się dookoła. Żywego ducha.
– Mam poczekać na jaśnie pana? – zapytał stangret nazwiskiem Koza, człowiek sprawdzony i zaufany, z którego usług Riepin korzystał co jakiś czas.
– Pięć minut. Jeśli nie wyjdę po tym czasie, wracaj do Łodzi…
Już miał powiedzieć: „…i szukaj Berga!”, w ostatniej chwili jednak ugryzł się w język.
– Jak pan sobie życzy – mruknął Koza.
Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin poprawił melonik, mocniej zacisnął palce na gałce laski, po czym zdecydowanym krokiem podążył w kierunku drzwi karczmy.
– Poczekam lepiej dziesięć minut – dogonił go głos Kozy.
Detektyw nie odwrócił się, tylko skinął głową. Sekundę później nacisnął klamkę i naparł na drzwi. Uchyliły się z cichym piskiem. Nozdrza starego z miejsca pochwyciły zapach pieczonego mięsa. To wystarczyło, żeby poczuł się pewniej.
– Dzień dobry – rzucił od progu, usiłując dostrzec cokolwiek w półmroku.
W odpowiedzi rozległy się jakieś postukiwania. Ktoś przy tym stękał czy jęczał…
Ktoś kogoś napadł albo pobił – przemknęło mu przez głowę.
– Jest tu kto?! – zawołał, robiąc krok do przodu.
Znów coś zastukało, tym razem głośniej. Po chwili w niewielkich drzwiach na prawo od kontuaru pojawił się Żyd, prawdopodobnie właściciel karczmy.
Riepin już nabierał do płuc powietrza, ale karczmarz był szybszy.
– A zapraszam, zapraszam, jaśnie wielmożnego pana!
– Przepraszam. Nie wiedziałem, czy czynne…
– Co ma nie być czynne. U Pasamonika zawsze jest czynne! – zawołał karczmarz na powszechnie znaną modłę. – Coś podać? Zjeść? Wypić? Zapalić, a?
– Umówiłem się tutaj z kimś – odrzekł Jewgiennij Aleksandrowicz zgodnie z prawdą, podnosząc zegarek do oczu. – W samo południe.
Pasamonik zajął się przecieraniem szkła. Tymczasem Riepin usiadł za stołem, rozpiął górne guziki płaszcza. Ogień w pobliskim kominku buzował jak się patrzy, więc w karczmie było przyjemnie ciepło.
Stary zapatrzył się w tańczące płomienie. Kilka chwil starczyło, by w jego pamięci, niczym w cudownym fotoplastykonie, wróciła podobna bardzo sytuacja. Karczma, w której wtedy zasiadł, była nawet podobna do tej, może trochę większa. Stała przy drodze prowadzącej z Siedlec do Warszawy. Ogień, jak to ogień, tak samo palił się w kominku, trzaskały smolne szczapy…
***
– Butelkę starki! – rzucił do karczmarza młody praporszczik, otrzepując płaszcz ze śniegu. – Cholerna zima – burknął ciszej, choć niekoniecznie spokojniej, idąc sprężystym krokiem w kierunku upatrzonego stołu.
Chwilę później rudowłosa dziewczyna niosła na tacy zamówiony napitek wraz z dwiema szklankami i talerzykiem z chlebem. Przybysz podziękował skinieniem głowy. Ledwo jednak Esterka czy Rebeka zrobiła dwa kroki w kierunku powrotnym, zatrzymał ją.
– Co macie dziś do jedzenia?
Coś mamrotała, przekrzywiwszy głowę. Nawet z odległości dwóch kroków niepodobna było ją zrozumieć. Musiała być ułomna, w dodatku posługiwała się mieszaniną języka polskiego i jidysz, mocno okraszoną rusycyzmami.
Oficer po chwili skinął przyzwalająco głową, a dziewczyna odeszła. Musiał być tu stałym gościem, skoro zrozumiał, co tamta mówi, bez większego trudu odróżnił „pierogi z kapustą” od „tłustej golonki”.
Praporszczik nalał sobie wódki. Wypił, sapnął, sięgnął po kromkę chleba, którą podniósł do ust, i wciągnął przez nią powietrze. Dopiero potem jął odpinać guziki grubego szynela, z którego już unosiła się para. Koniec roku 1862 był szczególnie mroźny, nawet w Priwislinskim kraju.
Po niespełna minucie drzwi karczmy znów się otworzyły i wiatr zaczął wwiewać do środka płatki śniegu. Na progu stanął drugi wojskowy. Epolety informowały, iż jest starszym stopniem podporucznikiem. Znalazłszy się w środku, przez chwilę wodził wzrokiem po wnętrzu. Gdy ujrzał taki sam szynel, skierował się w stronę kominka.
– Można, Jewgienniju Aleksandrowiczu? – zapytał, stanąwszy nad praporszczikiem.
Siedzący przy stole podniósł roztargniony wzrok.
– Priwiet, Konczałowski. Siadaj. Miejsca, jak widzisz, dosyć. Diabeł tu chyba nie zajrzy, a carski oficer zawsze. Ech, tęsknię za domem. – Sięgnął po butelkę, nalał wódkę do szklanek.
– Byle do wiosny! – Konczałowski zasalutował szkłem.
Wypili kolejkę, sięgnęli po chleb.
– Diabeł wie, co będzie wiosną – fuknął Riepin. – Może będę już leżał w ziemi z poderżniętym gardłem.
Konczałowski uniósł wysoko brwi.
– Czyżbyś miał długi karciane, przyjacielu?
Riepin aż prychnął. Spojrzał bykiem na kamrata, choć nie było w tym spojrzeniu złości. Obaj się bowiem przyjaźnili. Poznali się pół roku temu, gdy Ostap Josipowicz przyjechał do garnizonu siedleckiego z głębi Rosji; Riepin służył tu od szeregowca i niedawno otrzymał upragnione szlify chorążego.
– Wiesz przecie, że stronię od hazardu – powiedział.
– Co w takim razie masz na myśli?
– Jak to co? Brankę!
Ostatnie słowo, które wypowiedział, a raczej wykrzyczał, zwróciło uwagę dwóch mężczyzn siedzących w ciemnym kącie. Mogli być kupcami, którzy zatrzymali się tu w drodze z Brześcia do Warszawy. I czas ich najwyraźniej gonił, bo mimo ciepła nie zdjęli kożuchów. Nachylali się nisko nad stołem, coś szeptali.
Tymczasem Jewgiennij Aleksandrowicz rozlał następną kolejkę.
– Tak, mam na myśli brankę – powtórzył, kiwając głową. – Jaśnie pan margrabia Wielopolski wyda sobie dekret, w myśl którego tysiące młodych Polaków pójdą w sołdaty. Pięknie! Tylko że teraz, drogi przyjacielu, za to, czy Jaś czy Henryś przywdzieją mundur znienawidzonej armii, nie będzie odpowiadać ślepy los, jak kiedyś.
– Prawda. Są listy – mruknął. – Ale dobrze wiesz dlaczego…
– Wiem, wiem. I wiem też, że jaśnie pan margrabia Wielopolski nie będzie się osobiście zajmował plutonem Jasiów czy Henrysiów, tylko zostawi to takim jak ja i ty. Oficerom piechoty. Ciekawym, jakby się czuł, gdyby stał naprzeciw kilkunastu chłopa, z których każdy chciałby zatopić w jego ciele zimną stal w imię Najświętszej Panienki. Ciekawym bardzo…
Tymczasem Żydówka przyniosła zamówione danie. Chorąży zaczął jeść z zapałem. Uspokoił się. Konczałowski zamówił to samo. Dalszą rozmowę prowadzili półgłosem.
Mimo to parze młodych oficerów siedleckiego garnizonu nadal przypatrywali się siedzący w kącie mężczyźni. Jakby chcieli zapamiętać ich twarze na dłużej.