Читать книгу Puklerz Mohorta - Krzysztof Masłoń - Страница 3
WSTĘP
ОглавлениеKiedy pierwszy raz pojechałem do Wilna, już po paru godzinach byłem pewny jednego, że wszystko może mi się tutaj przytrafić, ale na pewno w zaułkach Antokolu, na Łukiszkach czy Zarzeczu — się nie zgubię. Nie byłem odosobniony w tym przekonaniu; o swoich identycznych odczuciach opowiadała mi żona naszego wybitnego prozaika — Teresa Orłosiowa, a inny pisarz — Eustachy Rylski, z którym rozmawiałem o jego Warunku, twierdził: „Nie musiałem zastanawiać się, jak padało światło podczas sceny pojedynku w Arancewie, ani jak wyglądała twarz Rangułta przy ognisku, we wrześniu 1812 roku pod Moskwą, bo ją widziałem. Bo to pamiętam i mówię zupełnie serio"*. „Wierzę — mówił autor Stankiewicza — że istnieje coś takiego jak pamięć genetyczna".
No dobrze, ale cóż ja mam wspólnego z Wilnem? To, że ojciec studiował prawo na Uniwersytecie im. Stefana Batorego, że żył nad Wilią w latach trzydziestych, że uczył się tam, pracował, spędzał czas z kolegami korporacyjnymi z „Conradii", pewnie przeżywał swoje pierwsze romanse — to jakby przymało. Zwłaszcza że nie mówił wiele o tym mieście, nie interesowało go, co się tam działo, nigdy też tam po wojnie nie pojechał. Może więc „swojego" Wilna nauczyłem się inaczej? Od Mickiewicza i braci Mackiewiczów, od Słowackiego, a pewnie i od Miłosza czy Konwickiego.
Ale jest coś jeszcze, ta nuta kresowa, bo nie tylko wileńska, odzywająca się w różnych sytuacjach, bywało, że nieoczekiwanie. Nuta pozwalająca bezproblemowo podziwiać uroki i zabytki Wrocławia, we Lwowie za to wywołująca palpitację serca, nakazująca zaciskać pięści i co rusz ocierać łzy. Nie inaczej w Stanisławowie, Czortkowie, Drohobyczu... W Wilnie trafiłem kiedyś na lekcję języka polskiego w liceum, na której uczeń recytował Świteź. Ledwie zaczął: „Ktokolwiek będziesz w nowogrodzkiej stronie...", już ryczałem jak bóbr. A w końcu co mi do Nowogródka, w którym nawet nigdy nie byłem.
A drugi, po Wilnie, biegun utraconego świata — Lwów? Wiesław Budzyński kwituje sprawę krótko: „Wszyscy jesteśmy lwowianami". I choć to zbyt piękne, by było prawdziwe, jest coś na rzeczy w zdaniu, że „każdy ma coś ze Lwowa, skąd jest piękno, honor i duma". Ale skoro nie mamy już Lwowa, to znaczy, że wyzbyliśmy się za jednym zamachem i piękna, i honoru, i dumy? Byłoby to zbyt okrutne, choć przyznać należy, że po wojnie jakby nam tego wszystkiego ubyło.
Na Puklerz Mohorta w większości złożyły się artykuły pisane do kresowego dodatku „Rzeczpospolitej", ukazujące się tam w latach 2010–2011, co tydzień pod winietami: „Lektury kresowe" i „Ta joj". Ich pierwszym czytelnikiem był redaktor owych dodatków — Maciej Rosalak, któremu w tym miejscu chciałbym najserdeczniej podziękować, po pierwsze — za zaproszenie mnie na łamy, po drugie — za żmudną adiustację tekstów.
Książkę uzupełniają materiały o pisarzach, których niewymienienie w podobnej publikacji graniczyłoby z grzechem śmiertelnym, np. Stanisława Lema czy Zbigniewa Herberta. Nie znaczy to, bym nie był świadomy wielu innych, znaczących nieobecności. Zatrzymałem się jednak na stu sylwetkach twórców kresowych. W końcu kiedyś tę ostatnią kropkę należało postawić.
Winny jestem jeszcze wyjaśnienia odnośnie do tytułu, zaczerpniętego — oczywiście — od Wincentego Pola. Skąd ten ewidentny archaizm, ostentacyjnie wręcz podkreślony? Jacek Kaczmarski śpiewał w trudnych latach:
Choć krwią zachłysnął się nasz czas,
Choć myśli toną w paranojach,
Jak zawsze chronić będzie nas —
Zbroja!
Nie inną funkcję pełni puklerz Mohorta. Wprawdzie „dla ciała — żadna z niego ostoja", bo stworzony został ze słów zaledwie, ale słów najświętszych.
* We fragmentach cytowanych zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję (przyp. red.).