Читать книгу Puklerz Mohorta - Krzysztof Masłoń - Страница 6
Szept ziemi
ОглавлениеNATALKA BABINA
Natalka Babina, której brawurowo napisana książka Miasto ryb ukazała się w polskim przekładzie (Rebis, Poznań 2010), urodziła się w roku 1966 we wsi Zakazanka na Białorusi. A przecież, choć akcja powieści rozgrywa się nawet nie współcześnie, a w nieodległej przyszłości, bo w 2012 roku, gdy w Mińsku rządzić będzie już nie Łukaszenka, a — zdaje się — jakiś jeszcze bardziej koszmarny Tarasienka, w swojej istocie osadzona jest cała w przestrzeni Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeczypospolitej Obojga Narodów i II RP. W czasach, gdy nie było po jednej stronie granicy Polski, a po drugiej Rosji, ale być może dzieci śpiewały tę samą piosenkę:
Kotyłasia torba
S wełykoho horba.
A w tij torbi
Żyto, pszanycia,
Chlib — palianycia.
„Jest w tym szepcie — pisze Babina — jakieś upomnienie. A może kpina albo pobłażliwa wdzięczność. Może wszystko naraz. Tak szepce ziemia, nasycony deszczem czarny ił, przez wieki nanoszony tutaj nurtem Bugu. Stłumiony, ale potężny i wszechobecny głos ziemi".
„Uwielbiam kopać nory w czasie — wyznaje narratorka powieści. — Kiedy wgryzam się w przejrzyste plastry czwartego wymiaru, niekiedy jeszcze słyszę szept ziemi. Ale rzadko".
To nieprawda, bo całkiem często. W przeciwnym razie nie byłoby w Mieście ryb wspomnień o wioskach, nazywających się inaczej niż dzisiaj, takich jak Stradcze, Lubcze, Dobracicze (wymawiane z miękkim „cze"). Tych wiosek albo już nie ma, albo dogorywają w niezmiennie słonecznych lasach, w których sosny — na które mówi się barjaki — przypominają ludzi.
I nie słyszałoby się w trakcie lektury echa wielogłosowych chórów, których echa rozbrzmiewają niekiedy i w nowych wierszach. Takich na przykład:
Szelepaje witer, szczaś szepcze — nie czuty,
Pid boky łuskocze zamierłu kałynu...
Zżowtiłoho łystia letiat' paraszuty
Szczebecze, jak płacze, bezczasna ptaszyna...
Ale tylko w snach i halucynacjach pojawiają się ludzie mówiący w języku, który się świetnie rozumie. „W języku ludzi z Dobratycz. Tak mówiła babcia, tak mówiłam ja. I tylko od czasu do czasu przewijały się jakieś nieznane mi słowa. Ale również wtedy, podobnie jak dzisiaj, w naszych okolicach mówiono wite zamiast wy. Stary język dopełnił naszą polifonię".
Nie jest jednak źle, dopóki można ominąć podłe czasy wojen, pożarów i głodu, i siłą imaginacji wejść np. w świat kalwinistów, zbierających się w starej cerkwi św. Mikołaja, zajrzeć do knajpy, prowadzonej przez smagłą dziewczynę o imieniu Esterka, na rynku porozmawiać o podatkach, których tak wiele, bo to i dziakło, i szelężne, podymne i pogłówne, i solne, i od śledzi, i od dorszy, a jeszcze czopowe, myto i szos...
Tylko z tamtego świata i z tych nielicznych współczesnych elementów, o których myśleć można bez odrazy, powstać może coś, co będzie miało sens. Bo, co prawda, Dobratycze umierają albo już umarły, ale ludzie żyją.