Читать книгу Jeszcze się kiedyś spotkamy - Magdalena Witkiewicz - Страница 14
ROZDZIAŁ III
4
Оглавление* * *
Sabina Neumann z zazdrością patrzyła na Joachima, który właśnie wychodził z domu Racheli. Podobno w życiu nie ma przypadków, więc co sprawiło, że dokładnie o tej porze stała po drugiej stronie ulicy? Przecież to niesprawiedliwe, że ta Żydówka tak zawładnęła jego sercem!
Sabina, Rachela i Adela chodziły do tej samej szkoły, Szkoły Zawodowej i Gospodarczej przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej, czyli obecnej Trinkenstrasse. Mieszkały również niedaleko siebie i nawet przez pewien czas wydawało się, że się zaprzyjaźnią, ale coś nie wyszło. Nie chodziło nawet o to, że Sabina żywiła jakąś specjalną niechęć wobec Żydów. W zasadzie nie zależało jej zupełnie na innych, bez względu na ich pochodzenie. Dbała tylko o siebie i ludzie byli jej potrzebni tylko do tego, by zaspokajać jej zachcianki. Zawsze osiągała to, co sobie zaplanowała i dlatego też zupełnie nie mogła pogodzić się z tym, że Joachim, który spodobał jej się od pierwszego spotkania, robił maślane oczy do tej małej Żydóweczki.
Joachima poznała, gdy Szkoła Budowy Maszyn zaprosiła dziewczyny ze Szkoły Zawodowej i Gospodarczej na bal. Było to wielkie coroczne wydarzenie. Każda z nich stroiła się cały dzień, by zabłysnąć. Sabina wiedziała, że od tego balu mogło wiele zależeć. Na przykład jej przyszłość, bo przecież jest różnica, czy wyjdzie się za mąż dobrze, czy źle. Wszyscy wiedzieli, że do Szkoły Budowy Maszyn nie chodził byle kto, jednak matka zwróciła jej uwagę na niepewne czasy i obie ustaliły, że lepszy będzie Niemiec niż Polak. A już absolutnie żaden Żyd. W to, że uda się jej omotać każdego, kogo omotać będzie chciała, i to już pierwszego wieczora, obie nie wątpiły. Jej bujne kształty, wąska talia i długie blond loki zawsze zwracały uwagę mężczyzn. A Sabina chętnie to wykorzystywała. Jaka matka, taka córka. Ojciec, bogaty przedsiębiorca, sympatyzujący zawsze z tymi, którzy akurat byli u władzy, niezbyt wiele miał do gadania. Przynosił pieniądze, dawał względne poczucie bezpieczeństwa w tych trudnych czasach, do niczego więcej nie był potrzebny.
Niestety z planów pań Neumann nic nie wyszło. Joachim zainteresował się Rachelą, a Franciszek Adelą. Został jeszcze Janek, ale kimże on był? Synem nie wiadomo kogo, urodzonym we wsi pod Grudziądzem. Mieszkał gdzieś nad piekarnią, w wynajmowanym pokoju, bo jego matka uparła się, by się kształcił. Zresztą on też robił maślane oczy do wybranki Franciszka. Co oni w niej widzieli?
Sabina jednak nie traciła nadziei. Wiedziała, że sytuacja Żydów jest więcej niż niepewna, i zdawała sobie sprawę, że w tym przypadku bardzo łatwo będzie pozbyć się rywalki. Jednak gdy zobaczyła Joachima, który wychodził od Racheli i uśmiechał się do całego świata, zastanawiała się, czy nie jest już za późno. Chociaż w sumie… na co za późno? To, że się kochali ten jeden raz, nic przecież nie zmieniało. Niejeden mężczyzna musi sobie poszaleć przed ślubem. Zresztą kobieta też…
Oczywiście zazdrość powodowała ucisk w żołądku, jednak Sabina postanowiła być cierpliwa. Nie będzie pokazywać pannie Goldblum, kto teraz ma władzę. Pokaże jej tylko to, że Żydzi, a w szczególności Rachela, tej władzy nie mają. Postanowiła też nie zaczepiać Joachima. Nie teraz. Nie miała ochoty oglądać jego nieprzytomnych z miłości oczu i wyobrażać sobie ust całujących ciało innej kobiety. Natomiast miała ogromną ochotę popsuć Racheli ten dzień. Marzyła o tym, by teraz powiedzieć jej coś strasznego. Rozejrzała się wokół w poszukiwaniu inspiracji. W tych czasach nietrudno było o przyniesienie złej nowiny. Na słupie wisiała ulotka nawołująca do przeciwstawienia się Niemcom. Sabina podeszła do niej i zerwała ją. Może jeszcze Rachela nie wie o masowych egzekucjach. To chyba dobry czas, by jej o tym opowiedzieć, ze szczegółami.
Sabina zwichrzyła nieco włosy, zrobiła zbolałą minę i szybkim krokiem ruszyła w stronę domu Racheli.
– Dzień dobry, Sabinko, co ty tu robisz? – Usłyszała głos pani Goldblum.
– O Boże, jak się przestraszyłam! Teraz to przecież nie wiadomo, kto stoi za twoimi plecami – powiedziała szybko, machając ulotką. – Bo ja, proszę pani, idę właśnie do was! Zobaczyłam tę ulotkę i aż mi się słabo zrobiło!
– A co to za papier? – zapytała Sara.
– Nawoływanie, by być przeciwko Niemcom. Wie pani, jakie są konsekwencje? Zdarłam to ze słupa, by nikt się nie dowiedział, moglibyście być w niebezpieczeństwie!
– Jesteśmy cały czas w niebezpieczeństwie. – Pani Goldblum pokręciła głową. – Jest wojna.
– Teraz to nic! Rozstrzeliwują po kolei! Za niesubordynację! Szczególnie Żydów… – dodała cicho. – I ja chciałam o tym opowiedzieć Racheli, by uważała! – Mówiła teatralnym szeptem.
Sara Goldblum spojrzała na dziewczynę, która wyglądała, jakby była przede wszystkim żądna sensacyjnych wiadomości. Przypomniała sobie łagodne oczy swojej córki i ten ważny dla niej dzień i uznała, że takie wiadomości mogą jej tylko zepsuć tę radosną chwilę. Niech dziewczyna zazna na moment normalności, jak najdłużej się da. Choćby miało to być tylko kilka minut.
– Racheli nie ma teraz w domu – skłamała. – Nie będę cię zapraszać do środka, bo nie wiem, kiedy wróci, a ja mam dość dużo pracy. – Nie patrzyła Sabinie w oczy.
– Ale… – Dziewczynie pociemniały oczy. Zrobiły się niemalże granatowe. Przez chwilę nawet miała ochotę wykrzyczeć, że pani Goldblum łże, że przecież widziała Joachima, jak wychodził od Racheli, ale to by zdradziło jej plan. – Aha… – powiedziała tylko. – To proszę jej koniecznie przekazać to, o czym mówiłam. I proszę nie wywieszać ulotek na słupach, bo to naprawdę może się dla was źle skończyć – stwierdziła, dumnie podnosząc głowę.
Sara Goldblum patrzyła za dziewczyną, gdy ta odchodziła. Coś jej się w niej nie podobało. Nie wiedziała tylko jeszcze co. Głośno weszła do domu, w razie gdyby Joachim jeszcze był u Racheli. Cóż, kiedyś też była młoda. Miała marzenia. Niektóre z nich się spełniły, a z tych najbardziej romantycznych wyrosła. Chciała, by jej córeczka jak najdłużej mogła jednak wierzyć w bajki i ona, Sara, nikomu nie pozwoli tego zmienić.
* * *
30 września 1939 r
Ostatni komunikat Polskiego Radia: Halo, halo. Czy nas słyszycie? To nasz ostatni komunikat. Dziś wojska niemieckie wkroczyły do Warszawy. Braterskie pozdrowienia przesyłamy żołnierzom walczącym na Helu i wszystkim walczącym, gdziekolwiek się jeszcze znajdują. Jeszcze Polska nie zginęła! Niech żyje Polska!
– Trzeba wyrzucić radio – stwierdziła Helena Kotlińska, odsuwając się od maszyny do szycia – Jak Niemcy je u nas zobaczą, nie będzie dobrze.
– Chyba schować radio – poprawił ją mąż.
– Znajdą i nas zabiją. – Pani Helena wróciła do pracy.
– Mamo! – zdenerwowała się Adela.
– Takie czasy. Nigdy nie wiesz, czy ten Niemiec na nas nie doniesie. – Zaczęła poruszać nogami, by uruchomić mechanizm starego singera.
– Jaki Niemiec? Joachim? – Adela próbowała przekrzyczeć hałas, jaki wydawała maszyna. – Jesteśmy przyjaciółmi. Mamo, znasz go przecież od dawna!
– Różnie to z tymi przyjaźniami bywało.
– Mamo! Czy możesz na chwilę przestać szyć? Możemy porozmawiać?
– O czym tu rozmawiać, moje dziecko? – westchnęła Helena. – Nikogo nie można być pewnym w tych czasach.
– A ja myślę inaczej… Dzięki temu, że on tu przychodzi, jesteśmy bezpieczniejsi.
– Może i masz rację… I tak z nas wszystkich Niemców zrobią.
– Co to, to nie! – krzyknął pan Hipolit. – Niemcem nie będę i nie będę też Niemcom żadnego radia oddawał! Mamy piwnicę, znajdzie się miejsce pod ziemniakami.
– Ziemniaków będzie ubywać – westchnęła jego żona.
– Zanim ubędzie ziemniaków, mamo, to skończy się ta wojna. – Adela wzruszyła ramionami.
Matka pokręciła głową.
– Chciałabym mieć twoją wiarę… Może to dobrze, będziesz miała siłę walczyć. – Uśmiechnęła się smutno.
– Trzeba mieć nadzieję – stwierdziła Adela. – Jak ją stracimy, to już naprawdę nie będzie po co żyć.
* * *
Państwo Kotlińscy mieszkali przy ulicy Paderewskiego (po wybuchu wojny – Bothstrasse), w niewielkim schludnym domku, otoczonym zwykle mnóstwem kwiatów. Matka Adeli miała do nich rękę. Sadziła je tak, że było pięknie niemalże przez cały rok.
Hipolit Kotliński, ojciec Adeli, był stolarzem. Jednym z lepszych i bardziej doświadczonych fachowców w mieście. Matka od zawsze szyła. Potrafiła wyczarować za pomocą maszyny dosłownie wszystko – pościel, wieczorową suknię z kawałka ładniejszej firanki czy ubranko dla niemowlaka. Może dlatego udawało im się przetrwać tę wojenną zawieruchę. Helena szyła dla Niemek wytworne stroje, przerabiała sukienki na zupełnie nowe kreacje i była niezastąpiona. Hipolit z kolei naprawiał meble i schody. Był typową złotą rączką i potrafił naprawić wszystko. Doceniali go i Niemcy, i Polacy. Dzięki temu zawsze było co włożyć do garnka. Czasem więcej, czasem mniej, ale nigdy nie chodzili głodni. Gdy mieli jakieś zapasy, dzielili się ze wszystkimi dookoła.
– Chcecie rosołu? – zapytała pewnego dnia Helena, gdy u Adeli siedzieli akurat jej przyjaciele: Franek, Jan, Rachela i Joachim. – Kurę dostałam od Weissów. Chudy będzie, bo dużo wody wlałam, ale pomyślałam, że zjecie z przyjemnością.
– Dawno nie jadłam rosołu. – Rachela rozmarzonym wzrokiem wpatrywała się w wielką wazę na stole.
– Kiedyś będziesz go gotować codziennie. Aż ci obrzydnie. – Joachim nalał Racheli pełen talerz.
Adela spojrzała na nich podejrzliwie.
– Czy ja o czymś nie wiem? – Uśmiechnęła się. – Czy my o czymś nie wiemy?
Franek i Jan nic z tego nie rozumieli.
– Nie mam pierścionka… Znaczy mam, ale jest za duży, za drogi, by go nosić teraz. Ale tak, Joachim mi się oświadczył.
– I nic nie mówicie?! To trzeba uczcić! – zawołała Adela.
– Czcimy przecież. – Rachela roześmiała się głośno. – Najlepszym rosołem pani Kotlińskiej.
– A zamierzacie się teraz pobrać? – zapytał poważnym tonem Franciszek.
– Nie. – Rachela pokręciła głową. – Po wojnie.
– Czyli już za chwilę – pogodnie stwierdziła pani Helena. – Adela twierdzi, że wojna się skończy, gdy zjemy wszystkie ziemniaki z piwnicy.
– To musimy je jeść bardzo szybko – parsknął Janek. – Gratulacje, kochani. Życzę wam szczęścia i długiego życia.
– I rosołu aż do znudzenia! – wykrzyknęła Adela.
– To zupełnie niemożliwe! – Rachela roześmiała się, po czym przytuliła się do niemieckiego munduru Joachima.
* * *
Nie spotkali się tamtego dnia tylko po to, by świętować zaręczyny. Joachim zasugerował, że jedynym rozwiązaniem, by móc zostać w Grudziądzu, a nie zostać wysłanym na front, jest praca w przemyśle, który był dla Niemców bardzo istotny.
– Mogę wam pomóc – zapewnił. – Pogadam z ojcem. Słyszałem, że jedynym wyjściem dla was, byście nie zostali wywiezieni na roboty do Niemiec, są znajomości. On je ma.
– Już z nim rozmawiasz? – zapytał Janek.
– Nie, ale w waszej sprawie pogadam – przyznał Joachim.
– Myślisz o czymś konkretnym? – Franek patrzył na przyjaciela badawczym wzrokiem.
– Herzfeld & Victorius albo w Unii, u Ventzkiego.
– Tam chyba jakieś wanny robią? – zdziwił się Franek.
– Nie myślicie chyba, że Niemcy w czasie wojny nadal będą w HV produkować wanny i piece? – Joachim pokręcił głową. – Na pewno niedługo zakłady będą podporządkowane potrzebom Wehrmachtu. Niemcy już nawet zmienili nazwę zakładu na Junker & Ruh Graudenz. Tak samo Unia – z pewnością produkcja maszyn rolniczych zostanie ograniczona albo i w ogóle zastąpiona na rzecz zaopatrzenia dla wojska.
– Poradzimy sobie tam? – zapytał niepewnie Jan.
– Wy? – Uśmiechnął się. – Wy sobie wszędzie poradzicie. Spadacie zawsze na cztery łapy!
* * *
Janek i Franciszek dostali pracę u Ventzkiego. Codziennie dojeżdżali do pracy tramwajem. Gdyby zamknąć oczy i wsłuchać się w stukot kół o szyny, można by sobie wyobrazić, że nic się nie zmieniło od czasu, gdy jechali do kina Gryf, beztrosko zastanawiając się, jaki film za chwilę będą tam oglądać.
W tramwaju zwykli ludzie, toczący swoją własną wojnę. By przetrwać, by mieć co do garnka włożyć i by zasypiać wieczorem w swoim domu, w towarzystwie tych samych osób, z którymi spędziło się poranek.
– A ja nie będę czekał na koniec wojny – powiedział nagle Franciszek.
– Z czym? – zapytał Janek.
– Ze ślubem.
– Nie boisz się?
– Boję się – przytaknął Franciszek. – Bardzo się boję i dlatego właśnie nie chcę czekać.
– Nie za bardzo rozumiem… – Janek zmrużył oczy.
– Co byś zrobił, gdybyś dowiedział się, że jutro masz wyjechać na front? A pojutrze umrzesz? Jak byś się zachował, wiedząc, że to ostatni dzień twojego w miarę normalnego życia?
Janek spoważniał.
– Nie wiem, co bym zrobił. Ale masz rację. Wiem, co ty powinieneś zrobić. Ja bym do niej biegł, choćby teraz.
– Smutny taki wojenny ślub, prawda? – zapytał cicho Franciszek.
– Po wojnie wyprawicie wesele. Prawdziwe wesele – rozmarzył się Janek. – Takie na sto osób.
Franek się roześmiał.
– Mnie na tym nie zależy, ale Adela pewnie by chciała. – Po chwili spojrzał na Janka. – Będziesz naszym świadkiem?
– Jasne. – Uśmiechnął się.
– I jeszcze jedno… Czy jakbym zginął na wojnie, zaopiekujesz się nią? Tak naprawdę? Postarasz się, by była szczęśliwa?
– Franek, co ty?! – Janek najwyraźniej nie chciał tego słuchać. – Będziemy się wszyscy bawić na waszym weselu. I Joachim z Rachelą, i ja. Nie mogę się doczekać. Wódka się będzie lała strumieniami. Albo piwo. Kupimy sobie sto butelek piwa z Browaru Kuntersztyn!
– Tylko potem rano nie wstaniemy.
– A kto by chciał wstawać? Będziemy balować kilka dni.
– Ale teraz poważnie, przyjacielu. Zaopiekujesz się nią, gdyby cokolwiek mi się stało?