Читать книгу Karma - Malwina Chojnacka - Страница 6

Оглавление

OLA

Nienawidzę swojego imienia, bo ma męski odpowiednik. Przedstawiam się więc zawsze jako Ola, nie Aleksandra. Nawet oficjalnie. Kiedyś zmienię sobie imię i będzie święty spokój. Siedzę na mojej klatce schodowej i płaczę. Jest noc. Gdy co pięć minut automatycznie gaśnie światło, automatycznie wstaję i zapalam. I ryczę dalej. Czy ktoś mnie szuka? Nie. Patryk poszedł spać albo ogląda telewizję. Żyjemy w dwóch różnych pokojach. On ma większy, a ja mniejszy, ale ładniejszy i z balkonem.

– Dlaczego pani płacze? – Z letargu budzi mnie bełkotliwy szept. Pani K. Sąsiadka. Nie założyła sztucznej szczęki, więc trudno ją zrozumieć. – I dlaczego tu? – Pani K. klepie mnie po ramieniu. Ma chyba ze sto lat. – Pani często płacze. Słyszę, bo ściany cienkie. Ale dlaczego teraz tu?

– A dlaczego nie?! – Zachłystuję się własnym szlochem. – Obudziłam panią? Przepraszam.

– Ja już prawie nie sypiam. – Pani K. pochyla się nade mną i czuję zapach spalonego mleka. – Dziecko, chodź do mnie i pogadamy... Na korytarzu wieje.

– Jakie dziecko?! – przerywam jej. – Mam prawie czterdzieści lat!

Ale idę. Drugi raz w jej mieszkaniu, chociaż widuję ją od lat. Zaprasza mnie do kuchni. Szykuje herbatę. Wszędzie pełno doniczek z kwiatami. Jej jamnik nie wydaje żadnego dźwięku. Wącha moje łydki. Liże kolano i wraca do przedpokoju.

– Czemu płakałaś, dziecko? – Stawia przed mną herbatę w szklance. Dodaje dwie łyżeczki cukru i miesza. Zapominam powiedzieć, że nie słodzę.

– Ze smutku.

– Jasne. – Gładzi moją rękę. – Często was słyszę. Krzyczycie na siebie, a dzieci nie macie.

Nie wiem, co powiedzieć. Piję herbatę i parzę sobie usta.

– Nie wolno tak do siebie mówić. Nie wolno używać takich słów – zwraca się do mnie powoli, jak do dziecka. – Kochacie się, więc się słowami nie zabijajcie.

Po tym znowu płaczę. Łzy płyną po prostu po policzkach i giną w słodkiej, parującej herbacie.

Nie wiem, dlaczego jestem taka płaczliwa. Kiedyś byłam radosna, spontaniczna. Z nas trzech, jak trzy żywioły czy trzy pory roku, ja byłam latem. Ciepła, gorąca, żywiołowa, seksowna. Szalona.

– Zazdroszczę ci, Ola! Boże, jak ci zazdroszczę! – krzyczała Justyna, która była według nas wiosną. Ponad dziesięć lat młodsza. Małpująca mnie we wszystkim. Ruda, chorowita, zakatarzona. Poznałam ją w metrze. Dawno temu. Czytałam jakiś krwawy kryminał. Bałam się, że przejadę swoją stację. Podnosiłam więc co jakiś czas wzrok. Ona na wprost mnie. Ruda dziewczyna z nagimi, białymi ramionami, pod skórą błękitne żyłki. Zielony top bez ramiączek. Spódnica w stylu boho do kostek. Zamiast czytać zaczęłam gapić się na jej włosy. Gęste, niedbale splątane na karku. Też zaczytana. Nagle pomyślałam, że mam halucynacje. Wagon lekko zakołysał. Włosy rudej zafalowały. Pomiędzy puklami na jej białym ramieniu dostrzegłam pyszczek. Chryste Panie! Ruda, nie przerywając czytania, lekko przesunęła szczurka, który zaplątał się w jej włosy. Pogłaskała go. Myślałam, że zemdleję!

– Czy to...? Przepraszam... – wyszeptałam.

Ruda zamrugała. Poklepała zwierzątko.

– Lorek. – Uśmiechnęła się.

Tak się poznałyśmy.

Budzę się u pani K. na kanapie. Słońce świeci mi prosto w twarz. Czuję, jak powyginane sprężyny wbijają mi się w tyłek.

– W ogóle cię nie szukał! – Pani K. stawia kawę na stole. Przebrała się. Bardzo elegancko wygląda. – Wyszłaś z mieszkania w szlafroku. W nocy. – Pani K. kręci głową. – Powinien biegać po klatce. Szukać cię po sąsiadach. Pytać!

Podnoszę się i trochę kręci mi się w głowie.

– Może powinien, ale wie, że w kapciach daleko nie dojdę. – Sięgam po kawę. I rogaliki są! – Pani była w piekarni? – pytam z lekkim wyrzutem sumienia.

– O szóstej. – Pani K. drepcze w stronę fotela.

– Bardzo przepraszam za to zamieszanie! – Zrywam się z kanapy. – Nie powinnam u pani nocować! Tak mi głupio! – Upijam łyk kawy. Słodka jak diabli.

– Niepotrzebnie. Do pracy nie poszłaś, a dziś wtorek.

Przerywam żucie rogalika.

– We wtorki już o siódmej pędzisz jak szalona po schodach. – Pani K. chrząka. – Miałam nie mówić, ale strasznie trzaskasz drzwiami windy.

No więc jest wtorek. Ósma. Słyszę bicie zegara w kuchni. Krztuszę się kawą. Zwolnią mnie! Zwolnią mnie na sto procent!

– Muszę wracać! Nie zabrałam telefonu! – Podrywam się nerwowo.

Pani K. wzdycha. Kręci głową.

– A klucze masz? Twój mąż wyszedł o szóstej trzydzieści. Myślałam, że tu zapuka, ale nie...

Siadam z powrotem na krześle. Mam ochotę płakać.

Pani K. drepcze nerwowo po pokoju.

– Nic z tego nie rozumiem. Zadzwoń do niego. Z mojego telefonu. Przecież znasz numer.

Nie zadzwonię. Ma mnie w dupie. Obejrzał mecz i poszedł spać. A może nawet nie zauważył, że mnie nie ma.

– Nie śpimy już razem – szepczę.

Pani K. zamiera.

– Kochanie, nie słyszę, powtórz.

– Nic ważnego.

Dlaczego mam zwierzać się sąsiadce, która nic o mnie nie wie? Podnoszę się ciężko. Biorę telefon ze stołu. Dzwonię do Justyny. Do Rudej. Odbiera natychmiast i nie zadaje zbędnych pytań. Chce tylko wiedzieć, jak się czuję i gdzie jestem. Będzie za kwadrans.

Justyna lubi się spóźniać. Wiem, co powie. Słowo ROZWÓD powtarza z taką pasją. Co ona może o tym wiedzieć? Nigdy nie była w długim związku. Nigdy nie miała męża!

Wczoraj pękało mi serce, a dziś zachwyca mnie skąpana w słońcu brzoza za oknem. Jestem nienormalna. Mój mąż ma rację i chyba powinnam być mu wdzięczna za diagnozę. Patryk ciężko pracuje, co podkreśla w codziennych monologach. Jest prawnikiem. Dobrym. Skutecznym. Sprytnym. I uczciwym, jak dodaje. I dobrym mężem. Bo ciężko pracującym i oszczędzającym. Niepijącym. To znaczy rzadko. Tylko whiskey i tylko w dobrym towarzystwie. I nie zdradza. Co podkreśla. Bo wielu jego kolegów ma romanse. Więc jestem nienormalna. Nie ma pojęcia, o co mi chodzi. Tak wczoraj powiedział i nalał sobie whiskey. Przeze mnie. Bo się lekko zdenerwował. On nie wrzeszczy. Używa racjonalnych argumentów. Krytykuje mnie codziennie. „Nie zapłaciłaś za prąd w terminie, ktoś musi umyć okna, dlaczego znowu mielone? Trzy dni temu także były mielone! Powtarzasz się!” Albo się nie odzywa w ogóle.

Justyna przywozi mi swoje ciuchy. Pomaga wsiąść do taksówki. Nie pyta o nic.

W jej kawalerce pachnie rosołem i mokrym psem, bo Kajtek, jej pupilek, wrócił niedawno ze spaceru. Skacze po kanapie, witając mnie radosnym skowytem.

Siadam ciężko w fotelu. Z trudem zdejmuję za małe kozaki.

– Czemu nie pytasz, co się stało? – chrypię.

– Jak będziesz chciała, to sama powiesz! – Stawia przede mną kubek z herbatą. – Rosół jest gotowy. Są świeże rogaliki. Rób, co chcesz, czuj się jak u siebie, ja muszę lecieć.

Zakłada płaszcz, szuka parasolki.

– Nie będzie mnie ze cztery godziny. A potem zobaczymy... Będzie dobrze!

Zostawia mi klucze. Jest mi głupio. Nie mam pojęcia, czy nie straciła przeze mnie jakiegoś zlecenia. Jest najlepszą, jaką znam, wyprowadzaczką psów. Biega z nimi, spaceruje, chodzi do weterynarza, odchudza spasione jamniki, dwadzieścia złotych za godzinny spacer.

Moim zdaniem marnuje swoje liczne talenty, ale ona to uwielbia. Jest wolontariuszką w schronisku. Deszcz nie deszcz, codziennie maszeruje z psami na spacery. Gdyby mogła, zabrałaby je wszystkie do siebie. Wraca utytłana w błocie, z rękawiczkami pogryzionymi przez bezdomne szczeniaki. Robi im zdjęcia, szuka chętnych, którzy adoptują puchate kulki albo psich staruszków.

Kręcę się po jej małym mieszkanku. Zdjęcia w ramkach. Same psie piękności. Kwiaty w doniczkach decoupage, haftowane poduszki. Nagle słyszę dźwięk klucza w zamku. Zaskoczona, owijam się szlafrokiem. Wysoki, chudy blondyn zagląda do środka. Kajtek szaleje z radości.

– O, przepraszam... myślałem, że nie ma nikogo. – Blondyn jąka się, a z jego pikowanej, czerwonej kurtki kapie woda. – Justyna dała mi klucze tydzień temu i powiedziała... Nie ma jej?

– Nie ma. – Obserwuję, jak blondyn kładzie swój plecak na podłodze.

– Jestem Kamil. – Podaje mi rękę.

– Ola – odpowiadam szybko. – Justyna będzie dopiero za trzy godziny, więc...

Okropnie chce mi się spać. Kawa nie pomogła. Kamil wzdycha.

– Wróciłbym za trzy godziny, ale nie za bardzo mam gdzie pójść. – Przytula Kajtka, który popiskuje z radości. – To znaczy, mogę pójść do tej knajpy na rogu, na kawę. To może tylko zostawię plecak, co?

– Ja ci zrobię kawę. Poczekamy na Justynę razem.

– Nie przeszkadzam ci? – Kamil spogląda na mój szlafrok.

– Mały kryzys małżeński. – Wzruszam ramionami i udaję, że to nic takiego. – Przyszłam do Justyny się wypłakać. Zdejmij kurtkę. Siadaj, zrobię kanapki.

– Kryzys? To witaj w klubie. Właśnie dziś rano musiałem się wyprowadzić... taka sytuacja.

Nalewam mu kawy.

– Dziewczyna cię rzuciła?

– Chłopak... – Kamil bierze Kajtka na ręce. – Długa historia i bolesna. Jeszcze takiego doła nie miałem w życiu. – Kręci głową. – Wszystko się wali. Czekam na przelew, ale chyba będę musiał iść do sądu.

– Do sądu?

– Pracuję jako fotograf. Czasem są zlecenia, czasem nie. Ostatnio raczej mniej. Ale ten przelew uratowałby mi tyłek. Mógłbym coś wynająć. Oszczędności dawno się skończyły. Ciągle mnie zwodzili, no i teraz mam dwadzieścia złotych w portfelu. Nie mówię o tym, żeby pożyczyć od ciebie kasę. Moi znajomi otwierają za miesiąc knajpę. Będę kelnerem. Justyna wspominała, że zawsze mogę u niej przenocować... więc spakowałem swoje rzeczy i jestem. Długo się znacie?

Robię kanapki i opowiadam mu o Justynce, o naszej szalonej paczce. Słucha uważnie, widzę, że poprawia mu się humor.

– Musisz poznać Wiktorię. Zna mnóstwo osób. Na pewno znajdzie ci pracę. Ma szkołę tanga. Na Bródnie – rozpoczynam opowieść. – Jest po mastektomii, za trzy miesiące minie pięć lat. Zrobimy wielką imprezę... musisz wpaść.

– A ty? Czym się zajmujesz?

– Ja? – Dekoruję bułeczki kawałkami rzodkiewki. – Uczę w szkole. Plastyki. Mam mało godzin. Mąż dobrze zarabia, więc... – Nie chcę mówić, że nienawidzę swojej pracy i chodzę tam tylko ze względu na ZUS. Ważne, gdy ma się w planach zajście w ciążę. A ciąża, gdy twoje małżeństwo się wali, to idiotyzm. – Moje małżeństwo się wali – wyrzucam z siebie i przestaję kroić rzodkiewkę.

Kamil wyjmuje mi z rąk nożyk. Zaparza herbatę.

– Jeżeli nie chcesz, to nie mów, a jeżeli chcesz, to posłucham. Miłość... po co nam miłość, skoro potem tylko...

Opowiadam mu, jak przeraża mnie wizja czterdziestych urodzin. Szanse na ciążę maleją, zwłaszcza że seks prawie nie istnieje. Wspominam nawet, jak bardzo robię się czarująca w dni płodne. Wino, pyszne obiady. Czekanie do późnego wieczora, aż mąż wróci z pracy i nie będzie miał ochoty na nic...

– A on? Nie chce mieć dzieci?

– Raczej nie. Jest młodszy ode mnie o cztery lata. Uważa, że ma czas. Robi karierę... podejrzewam, że ma kogoś. Trudno uwierzyć, że przez dwadzieścia cztery godziny żyje tylko pracą. Prawnik w korporacji... Raz w tygodniu gra w golfa, bo tak wypada. Ale wiem, że tego nienawidzi. Nie chodzimy do kina ani do teatru, a na kolacje tylko do jego znajomych.

– Rozmawiacie trochę ze sobą? – Kamil kręci głową współczująco. – Ja z moim partnerem prowadziłem niekończące się dyskusje o naszym związku. I zawsze awantura, obrażanie się.

– My się nie awanturujemy. – Przełykam łzę. – On po prostu twierdzi, że jestem niezrównoważona i że się czepiam. Przecież on ciężko pracuje, zarabia świetnie, płaci wszystkie rachunki. Ma pretensje, gdy płaczę, albo udaje, że nie widzi, tak jak wczoraj...

Opowiadam mu o wczorajszym wieczorze. Otwieram chianti, które znalazłam na jednej z półek w kuchni. Kamil, najpierw lekko stremowany, po chwili znajduje kieliszki.

– Justynka nas zabije – stwierdza z szelmowskim uśmiechem. – W lodówce już nic nie ma i wino zaraz zniknie.

– Wybaczy...

– To za Justynę! – Trącamy się kieliszkami.

Kamil opowiada, jak osiem lat temu przyjechał po maturze do Warszawy. Typowy słoik. Studiował zaocznie, zarabiał jako barman, ochroniarz, robił sesje ślubne na weselach.

– No, było ciężko... Ale myślałem, że w końcu wszystko się ułoży. A gdy się ułożyło, to się rozpierdoliło.

Dostaję takiego ataku śmiechu, że nie słyszę, jak Justyna otwiera drzwi. Kajtek szaleje.

– No proszę! – Justyna robi groźną minę i lustruje bajzel na stoliku. – Widzę, że się już zaprzyjaźniliście. – Kręci głową. – Ola, jesteś starsza od Kamila, powinnaś dawać przykład!

Kamil próbuje coś powiedzieć. Justyna siada pomiędzy nami z wyrywającym się Kajtkiem w ramionach.

– No! – Mruga do Kamila. – Mi też nalej, jeżeli cokolwiek zostało.

Unosimy kieliszki. Justyna oblizuje usta.

– Muszę wam coś powiedzieć. Może mi doradzicie, a może będziemy wspólnikami.

– Wspólnikami? – Kamil jest wyraźnie zainteresowany. – Jestem w takim momencie życia, że każdy pomysł na coś nowego jest genialny... ale kasy nie mam.

– Ja nie mam nic, ty nie masz nic... Pamiętacie Ziemię obiecaną? – zaczyna swoją przemowę Justyna.

Karma

Подняться наверх