Читать книгу Karma - Malwina Chojnacka - Страница 8

Оглавление

WIKTORIA

Dzisiejszy dzień określiłabym jednym wyrazem: katastrofa. Leje. W pawilonie, gdzie mieści się moja osobista szkoła tanga, przecieka dach tak, że co pół godziny zmieniamy miednice pełne wody. Nie stać mnie na remont dachu. To kosmiczne pieniądze, a pawilon po dawnym spożywczaku nie jest mój. Ja go tylko wynajmuję od urzędu gminy. Wystarczy, że zrobiłam generalny remont. Nikt mi nie mówił, że dach jest dziurawy, a jak przyjechałam tu na rekonesans, to była przecudna pogoda. Czerwiec. Upał. Ten umazany graffiti budynek nie zachwycił mnie specjalnie, ale miał potencjał. Wszystko potrafiłam sobie zwizualizować i przekonałam od razu Guida, który początkowo był tak wystraszony okolicą, tymi blokowiskami, ciucholandami i monopolowymi, że chciał natychmiast stamtąd uciekać. Nadal jest trochę wystraszony naszą rzeczywistością, chociaż sam pochodzi z Noto na Sycylii.

Ale mój włoski mąż uwierzył w końcu w to przedsięwzięcie i zabrał się do roboty! Malował ściany, instruował robotników swoją prześmieszną polszczyzną, był codziennie na placu boju. Ja biegałam po urzędach, ZUS-ach, skarbówkach. Ale nie dałam sobie wybić z głowy tego pomysłu! Nie pomyślałam jednak o dachu. Nadszedł listopad i nasze parkiety spływają wodą. Nawet nie chcę myśleć o zimie, bo robi mi się słabo.

Właśnie wpadły do mnie moje przyjaciółki. Dziewczyny wiedzą, że wzięłam kredyt pod zastaw mieszkania. Guido wyłożył swoje oszczędności. A teraz? Nie wiadomo, co będzie.

– Trzeba rozważyć kilka rozwiązań. – Ola podsuwa mi herbatniki. – Naprawa dachu. Zmiana lokalu. Zamknięcie szkoły.

– Zamknięcie szkoły! Nie ma mowy. A deszcz właśnie przestał padać – dodaję po chwili. – Jedyna dobra rzecz dziś, oprócz waszej wizyty oczywiście. Ale co, tak wpadłyście bez powodu?

– No... Jest powód. – Justyna wstaje. I siada. – Chciałyśmy się poradzić. Mam pomysł na biznes, ale nie wiem, czy to ma ręce i nogi?

Znam Justynę wiele lat. Rudowłosa ekolożka, piękność z głową w chmurach, która twierdzi, że drzewa czują i że zwierzęta mają niezwykłą energię.

– Jestem ostatnią osobą, która może wam cokolwiek poradzić. – Wzdycham z goryczą. – Nie radzę sobie nawet z cieknącym dachem. To mnie dziś dołuje.

– Radzisz sobie ze wszystkim, Wiktoria! – Ola zaczyna machać rękami. To twoje imię to cała ty! Pokonałaś raka! Masz trzeciego męża, i to Włocha! Masz szkołę tanga! Własną!

– I jesteś mądra i seksowna! – Justyna obejmuje mnie. – I masz fajnego syna! Jesteś jak torpeda!

Wzruszam się na sekundę, a potem wybucham śmiechem.

– Od razu czuję się lepiej. Dzięki, dziewczyny! Ten dach to w sumie żaden problem! Będziemy tańczyć przy miskach z wodą. W sumie niejedno tu przeszliśmy.

Justynka opowiada mi o swoim pomyśle. Słucham uważnie. Nie przerywam.

Może one rzeczywiście mają rację? Jestem jak torpeda? W wieku trzydziestu pięciu lat rak piersi wykryty w smutnym okresie rozpraw rozwodowych. Potworny strach. Operacja. Chemioterapia. Tabuny moich przyjaciół zajęły się moim wtedy dziesięcioletnim Jankiem, dwoma kotami i mną także, bo odwiedzali mnie w szpitalu z taką częstotliwością, że pielęgniarki zaczęły zwracać im uwagę. Mnóstwo czasu spędzałam w Internecie, na Skypie odrabiałam z Jankiem lekcje i z nudów surfowałam po stronach randkowych. I zupełnie niespodziewanie nawiązałam kontakt z pewnym bardzo sympatycznym Sycylijczykiem. Rano zawsze wysyłał mi słodkie emotikony, znał się na literaturze, sztuce, filmach. Także rozwodnik. Nauczyciel muzyki w Rzymie. Pięknie śpiewający i grający na pianinie. Porzucony przez żonę Niemkę. Początkowo nie traktowałam go poważnie. Rozśmieszał mnie, komplementował zdjęcia, oczywiście te sprzed choroby. Nie chciałam z nim gadać na Skypie. No jak, w szpitalu? Bez włosów? W chustce na głowie? Tylko chat. Czasem SMS-y. Mówiłam, że jak się lepiej poznamy, to może potem Skype. Nie wspominałam o chorobie. O rozwodzie tak. O Janku też. Guido był cierpliwy. Dawał mi czas. Nie narzucał się, ale był codziennie. Gdy cierpiałam po chemii, czytałam jego maile. Piękna angielszczyzna. Anegdoty o włoskich artystach, o kuchni włoskiej, jodze i tańcu. Bardzo chciał się spotkać. Obiecałam, że na wiosnę, może latem. W końcu przyznałam się, że jestem ciężko chora. To był bardzo długi mail. Napisałam, że nasza znajomość nie ma sensu, bo nie mam pewności, czy do wiosny dożyję. Zadzwonił natychmiast. Płakał. Nie za bardzo mógł mówić, ale prosił o jedno spotkanie. W realu. Dziwiłam się, że tak się zaangażował, że tak mi ufa, że nie odpuszcza. Kilka dni później, w ten dzień, gdy wiedziałam, że rzygania nie będzie, że mam trochę więcej sił, wymknęłam się z laptopem do kafejki na wprost szpitala. Z kolorową chustką na głowie, z makijażem, aby kompletnie zamalować chorobę.

Kawiarnia była pusta. Zamówiłam espresso. Wiedziałam, że nawet go nie tknę. Odpaliłam laptop. Skype. Kamerka. Guido był. Czekał. Wziął wolny dzień w pracy. Uśmiechał się. Bałam się, że się wystraszy. Chuda, umęczona kobieta. Bez włosów. Ale nie. Mówił dużo. Bardzo ciepło. Dziwił się, że łzy płyną mi po policzkach. Powiedział, że za dwa tygodnie przyleci do Polski. Żebym dała mu znać, kiedy i gdzie możemy się spotkać. Jeżeli będę się źle czuła, to poczeka albo spotkamy się na kwadrans. Ale musi mnie zobaczyć. I tak urodziła się ta miłość. W najgorszym czasie, zupełnie niespodziewana.

Dostałam skrzydeł, fruwałam. Wyniki się polepszyły. Wypuścili mnie do domu.

I nadszedł ten moment. Lotnisko Okęcie. Deszczowy poranek. Trzęsłam się ze stresu. Od razu go poznałam. Wyższy, niż myślałam. Przystojniejszy. I ten uśmiech. Gest ręką. Wbiłam się w sukienkę, w którą nie mieściłam się od lat. Kupiłam cudne kozaki. Poszliśmy na obiad. Nie jadłam prawie nic. Tylko słuchałam. Zapewniał, że będzie dobrze, że wyglądam zjawiskowo, że choroba to tylko przejściowy kryzys zmęczonego organizmu.

„Masz siłę. Masz dużo sił w sobie”. Powtarzał to bez końca. I uwierzyłam. Nie wiem, jak mógł zakochać się w babce bez włosów i cycków, ale tak właśnie się stało. Potem zrobiłam rekonstrukcję piersi. Przetrwałam trudne rozprawy rozwodowe i ustalenia dotyczące opieki nad Jankiem. Guido pisał z Rzymu. Codziennie. Wreszcie przyjechał.

Nawet mój nastoletni, zbuntowany synek polubił go natychmiast. O takich ludziach jak Guido mówi się, że mają serce na dłoni. Z zapałem zabrał się za naukę polskiego, błyskawicznie znalazł pracę w Warszawie jako lektor języka włoskiego w renomowanej szkole. Jego kursanci pokochali go natychmiast. Oczywiście ja także uczyłam się włoskiego. Moje znękane chemią i operacjami ciało nagle odżyło, wypiękniało. Nigdy nie miałam takiego kochanka.

Błyskawicznie zadomowił się w moim małym żoliborskim mieszkanku. Pomalował wszystkie ściany na żywe, soczyste kolory. Zadbał o kwiaty na balkonie, kupił dwa razy większą lodówkę i oczarował moich przyjaciół i znajomych.

Jak to jest mieć męża Włocha? To mieć faceta, który śpiewa serenady, gotując obiad, faceta, który wiecznie gubi się w przejściach podziemnych przy Dworcu Centralnym, amatora zakupów, którzy może odwiedzić dwadzieścia sklepów z ciuchami w galerii handlowej i nigdy nie będzie zmęczony, faceta, który gubi czapki, szaliki, rękawiczki podczas mroźnych, polskich zim, który rozkochuje w sobie wszystkie kursantki i uczennice, który czasem nie pojmuje polskiej rzeczywistości, a jego polszczyzna jest tak śmieszna, że rozbraja nią nawet najbardziej surowe i poważne panie w bankach i urzędach skarbowych.

Na każdy mój pomysł reagował entuzjazmem i non stop nalegał na ślub. No i wzięliśmy ślub, gdy włosy trochę mi odrosły. A potem podróż poślubna. Sycylia i Kalabria w czerwcu. Poznałam jego fantastyczną starszą, zwariowaną siostrę, która nie mogła przyjechać na nasz ślub, bo właśnie jej ukochana córka, śliczna dwudziestolatka, rodziła dziecko w klinice w Palermo. Guido szalał z radości, że został wujkiem. I trochę mi to dało do myślenia, trochę nawet zasmuciło.

– Guido... – wyszeptałam, gdy leżeliśmy przytuleni w pokoju gościnnym w domu jego siostry. – Ty na pewno chcesz mieć dzieci, a ja mam trzydzieści dziewięć lat, i ta choroba.

– Wiem, ile masz lat. Wiem, na co byłaś chora. Chcę tylko, żebyś była zdrowa. Nic więcej. – Pocałował mnie w czoło. – Masz syna i teraz ja mam syna. I jestem wujkiem. Ta mała Gina jest słodka.

Potem całą noc opowiadał mi o swoich rodzicach. O ojcu chirurgu. O mamie, która nigdy nie pracowała i gotowała najpyszniejsze obiady, jakie można sobie wyobrazić. O dzieciństwie w domu pełnym wujków, cioć, kuzynów, bratanków. Z Guidem łamałam wszystkie zasady. Codziennie piłam sycylijskie wino, nie chowałam się przed słońcem, tylko z radością obserwowałam, jak moje ciało pokrywa się seksowną, brązową opalenizną. Nowe piersi wyglądały obłędnie w jaskrawożółtym bikini. Patrzyłam na siebie w lustrze i nie wierzyłam. Pamiętałam moje ciało i moją twarz sprzed ponad roku. I czasami bałam się cieszyć... bałam się smakować każdą chwilę, bałam się, że to się zaraz skończy. A potem, gdy Guido przytulał mnie w nocy i pochrapywał, nie wypuszczając mnie z rąk, gdy czułam, jak spokojnie, równo bije jego serce, uspokajałam się. Strach znikał. I wciąż jesteśmy razem.

Karma

Подняться наверх