Читать книгу Wchodzisz do gry - Milena Wybraniec - Страница 11

21 września 2012 roku, piątek, g. 11:00

Оглавление

Wchodzę do oszklonego holu. Szukam tabliczki. Jest. Odra-Trade na trzecim piętrze. Wpis do księgi, weryfikacja danych, plakietka. Czekam na windę.

Do holu wchodzą dwaj mężczyźni. Szpakowaty, może pięćdziesięcioletni przystojniak w beżowym golfie, pikowanej krótkiej kurtce i szarych spodniach, w ręku trzyma niewielką teczkę. Tuż za nim widzę barczystego mężczyznę w ciemnym garniturze. Wąskimi oczami wnikliwie lustruje przestrzeń. Idzie zaraz za szpakowatym. Podchodzą do recepcji i już po chwili stają obok. Obracam lekko głowę i uśmiecham się do nich. Odpowiada mi znudzone spojrzenie jasnych oczu i bębnienie palców o sztywną tekturę. Metalowe drzwi windy rozsuwają się powoli. Praktycznie wybiega z nich ciemnowłosa kobieta w perfekcyjnie leżącej granatowej garsonce i szpiczastych czarnych szpilkach. Dłonie mocno zaciska na uchwycie skórzanej teczki. Muszę się odsunąć, bo mnie staranuje. Robię dwa kroki w tył i wpadam na szpakowatego przystojniaka.

– Przepraszam najmocniej. Naprawdę nie chciałam – tłumaczę się, ale jego twarz zastyga w dziwnym grymasie zaskoczenia. Zdeptany czarny but nosi odcisk podeszwy moich oficerek. To musiało boleć, ale po nim nie widzę nawet cienia niechęci.

– Nic się nie stało – mówi przyjaźnie i przepuszcza mnie w drzwiach do windy.

Ledwo zauważalnym gestem każe zostać temu drugiemu mężczyźnie w holu. W środku jesteśmy tylko my dwoje. Drzwi zasuwają się, a ja odruchowo sięgam do przycisku trzeciego piętra. Mężczyzna wykonuje ten sam manewr. Śmiejemy się. On przyciska.

– Odra-Trade? – pyta, gdy winda rusza w górę.

– Tak – odpowiadam niepewnie, przyglądając się jego wyrazistym i atrakcyjnym rysom twarzy.

– Spotkanie biznesowe czy towarzysko? – dopytuje z niesłabnącym uśmiechem. Chyba żartuje. Prawą dłonią ociera drugi nadgarstek tuż nad srebrną bransoletą zegarka.

– Nie – odpowiadam, kręcąc głową. – Ja tylko na moment. Muszę coś oddać – unoszę lekko papierową torbę z marynarką w środku.

– Pożyczka? – pyta prześmiewczo, jakby w tej dość sporej torbie były stosy banknotów.

– Coś w tym rodzaju – uciekam wzrokiem na elektroniczny wyświetlacz.

W milczeniu wymieniamy spojrzenia, ale czuję się trochę nieswojo. Mężczyzna wyraźnie mnie ocenia. Ratuje mnie sygnał windy. Drzwi otwierają się na trzecim piętrze, ruszam do jasnego korytarza, ale szpakowaty przystojniak nie wysiada. Obracam głowę w jego kierunku i patrzę pytająco, ale on sięga przycisku zero. W tak krótkim czasie zmienił plany.

– Zapomniałem jednego dokumentu – tłumaczy się. – Zaraz wracam. Powodzenia – dodaje na pożegnanie.

Robi mi się lżej, gdy znika za zasuwającymi się wolno drzwiami windy. A na końcu korytarza widzę kolejną nienagannie ubraną sekretarkę. Gładka fryzura, pełen makijaż. Sztuczny uśmiech.

– Proszę zaczekać – mówi do mnie.

Siadam na skórzanej sofie. Papierowa torba ląduje na podłodze przy nogach. Trochę czuję się nie na miejscu. Zbyt luźno ubrana. Oficerki, rurki, ciemnobrązowy top i sportowa kurtka zwężana lekko w pasie. Włosy w szaleńczym nieładzie znów pokręciły się w końcówkach. Nawet ich nie rozczesałam. Make up to tylko rzęsy. Kurczę, nie myślałam, że to taka duża firma, a on jest prezesem. Przynajmniej jego dłonie nie wskazywały na to.

Przede mną dostrzegam obraz i nawet nie ukrywam, że mi się to modernistyczne nie-wiadomo-co nie podoba. Zbieranina plam układająca się w drogi bohomaz. Wolę klasyczny marinizm. Przecież każdy okręt ma duszę, a nie tylko żagle i miedź na kadłubie. Malował to ktoś, kto nigdy nie pływał. Ktoś, kto nigdy nie przeżył sztormu ani siły wgniatającej w piach fali. Kolejny portowy ignorant.

Jestem tak pochłonięta negacją odstających z płótna plam, że nawet nie zauważam, gdy Tomasz Raczyński, prezes Odra-Trade, staje za mną i dobrą chwilę wpatruje się w moje pochmurniejące oblicze. Oczywiście jest w szarym garniturze i nienagannie czystej błękitnej koszuli. Jego jasne oczy płoną w tych kolorach, tak jak moje z niechęci do poszarpanego widoku sztucznych fal.

– Mnie się to też nie podoba – śmieje się, odrywając mnie od wpatrywaniu się w drogie mazaje, których układ na pewno nie przypominał dwumasztowego okrętu, jakim jest Fryderyk Chopin, chociaż tak zatytułowano ten obraz. I gdzie na tym nie-morzu szkwał?

– Dzień dobry – zawstydziłam się od razu, bo chyba dla wszystkich moje emocje były nazbyt czytelne.

– Kupiłem go z jakiejś fundacji i wypadało go gdzieś powiesić. – Gestem zaprasza mnie do gabinetu. – Był cholernie drogi. W grudniu mam nadzieję, że zniknie... – nie ukrywał, że podziela moją niechęć do modernizmu.

– To już niedługo. – Jakieś trzy miesiące, dodałam w myślach.

Weszliśmy do jego gabinetu, a ja od razu poczułam się lepiej.

– Ładnie – nie mogłam się powstrzymać i zaraz ugryzłam się w język, ale wnętrze robiło wrażenie i to chyba nie tylko na mnie.

– Akurat i tu się muszę zgodzić – zaśmiał się, zapraszając mnie, bym weszła głębiej.

– Coś do picia, kawa, herbata, woda?

– Nie, dziękuję.

– Pani Sylwio, kawa – zamyka drzwi.

Od razu uderza mnie świeży zapach. Dostrzegam kontrast oszklonej ściany z widokiem na stary Wrocław i port z ciemnym surowym drewnem dębowej podłogi. Atmosfera dosłownie jak w kajucie starych okrętów. Są mapy i duży stół. Ciemna boazeria ścian, kapitański mosiężny dzwonek przy drewnianych drzwiach, cała ściana książek. Boże, jaki ten facet ma gust.

Ewidentnie jest rozbawiony moją reakcją. Nawet nie czekałam i już byłam przy modelu trójmasztowca, który stał przy jego masywnym biurku. Kątem oka w rogu dobrze oświetlonego gabinetu dostrzegłam starodawny globus. Lekko spłowiał od słońca z jednej strony, chyba dość rzadko był obracany. Atrapa. Ale proporcjonalny model okrętu zachwycał precyzją wykonania. Nabrzmiałe nie-wiatrem żagle poruszały tylko moją wyobraźnię, a opuszki same musiały sprawdzić gładkość drewna kadłuba i grubość użytych farby. Elementy na pewno nie były łączona pakułami, które skazany marynarz za grzechy „bez honoru” wyciągał mozolnie nitka po nitce ze starych lin. Nie wyczułam smoły drzewnej i siarki, ale i tak diabelski duch unosił się w powietrzu, niczym obietnica niezapowiedzianej przygody życia. Przeznaczony morzu. Tylko że stąd było tam tak daleko. Westchnęłam trochę zbyt głośno.

– Prezent od przyjaciela – uprzedził mnie i odpowiedział na pytanie. – Skleja je gdzieś w piwnicy na Kozanowie.

– Chyba nawet wiem gdzie – rzucam te słowa bez namysłu.

W bramie moich dziadków mieściła się słynna modelarnia. Nieraz widziałam wynoszone stamtąd modele okrętów. Onieśmielające kunsztem włożonej pracy i serca. To na pewno był jeden z nich. Ożywiał dziwne ludzkie tęsknoty i namawiał do nierozsądku.

– Widzę, że trafiłem na koneserkę – trochę kpił, ale nie ukrywał zadowolenia. – Zaskakujesz mnie, Lidio. – Już chce przejść na „ty”.

Pukanie i sekretarka z kawą w drzwiach. Odstawia ją na biurku i obrzuca mnie dziwnie spłoszonym wzrokiem. Wychodzi, cicho domykając drzwi.

– Tak, jak ty mnie, Tomaszu – przynajmniej to mamy już z głowy.

– A co ty tam masz? – wskazuje na moją papierową torbę.

– Zapomniałabym! Po to tu przyszłam. Marynarka. Dziękuję. Chyba jest zbyt cenna, by tylko wisiała u mnie w szafie. – Wyciągam granatowe wełniane okrycie i podaję mu je z uśmiechem. – Aczkolwiek przydała się mi i to bardzo. Przykro tylko, że przy takiej okazji.

– Niestety – od razu spochmurniał. Odwiesza ją na najbliższym krześle.

– Chcę odwiedzić Darię, ale podobno nie ma jej już na Klinikach. Może wiesz, gdzie ją przenieśli?

– Nie, niestety – źle ukrył zmieszanie. – Sądziłem, że chciałaś się tylko ze mną spotkać – od razu zmienia temat. – A właściwie dałem ci pretekst, byś się tu zjawiła. – Rzeczywiście nie owijał w bawełnę.

– Nie podeszłam do tego w ten sposób.

– Nie? – dziwi się i to szczerze. – To po co tu przyszłaś?

– Oddać ci marynarkę. – Marynistyczny czar prysł. Trzeba się szybko ewakuować. – I właściwie już to zrobiłam. – Ruszam powoli do drzwi.

– Lidio – zastępuje mi drogę. – Nie chciałem cię wystraszyć. Nie mam dziś zbyt wiele czasu.

– Nie rób sobie kłopotu, ja tylko...

– Ale pójdziesz ze mną. – Nawet nie czekał na odpowiedź. – Mam spotkanie w porcie. Potrzebuję kobiecej opinii. A coś czuję, że twoja może być wyjątkowo trafna – śmiechnął się szeroko.

Praktycznie nie odezwał się słowem od opuszczenia gabinetu, a byliśmy już przy przystani na Moście Uniwersyteckim. Nikt nie powstrzymuje nas przed wejściem na pomost.

– Żegluga na Odrze? A ja myślałam, że to czasy zaprzeszłe... – zaczynam rozmowę trochę zadziornie, ale chciałam wyjaśnień.

– Sama zobaczysz.

Stojąca para, mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat i prawie czterdziestoletnia kobieta, odwraca się z radosnym uśmiechem na nasz widok. Ubrani jak z katalogu Tommy H. Tomasz wita się z nimi serdecznie. Ewidentnie są zaskoczeni moją obecnością. I niestety nie tylko oni. Rozmawiają po niemiecku, a moja znajomość tego języka ogranicza się do najprostszych słów: mieć i być. Trochę mało, by prowadzić chociażby najmniej zobowiązującą konwersację. Milczę z głupawym uśmiechem.

– Lidia – słyszę wreszcie swoje imię. – Przyjaźnimy się. Bardzo cenię jej zdanie. – Kłamca, i to zawodowy. – Sprawdziła dla mnie tę łódź. – Ich spojrzenia biegną na motorówkę i to naprawdę przyciągającą oko. – Mówi, że to kiepska inwestycja. Przyszła tu specjalnie na moją prośbę. Prosi, byście się państwo jeszcze zastanowili.

Cóż, pozostało mi się tylko nadal głupio uśmiechać.

– Dobrze, że nam to mówisz – przechodzą wreszcie na język Słowian.

Siwy mężczyzna kiwa w moim kierunku z szacunkiem. Odpowiadam grymasem, który mam nadzieję był wyrazem mojego profesjonalizmu i pełnego zaangażowania w poruszane kwestie, chociaż w głębi duszy miałam ochotę obnażyć kłamstwo Tomasza.

– Ale mam kilka innych propozycji. – Tomasz najwidoczniej był świetnie przygotowany.

Opuszczamy pomost i wchodzimy do najbliższej restauracji. Znów wraca język German. Daje mi to niepodważalny pretekst, by udać się do toalety „przypudrować nosek”. Robię to wyjątkowo długo i precyzyjnie śledząc fugi drobnych kafelków nad umywalką. Doszukuję się logiki w ich z pozoru przypadkowym ułożeniu, porównuję odcienie, szukam skaz, układam trasę przemarszu czerwonych mrówek, bo na pewno nie mam niczego, co poprawiłoby w tak krótkim czasie mój wygląd. A patrząc w szerokie lustro w grubej drewnianej ramie, zastanawiam się tylko, co ja tu jeszcze robię, skoro Raczyński wykorzystuje mnie w tej dziwnej sytuacji i nawet nie wiem, do czego to wszystko ma doprowadzić.

Jasnowłosa krótko ścięta kobieta, Ewa, jak przedstawił ją Tomasz, wchodzi nagle z uśmiechem i nawet nie ukrywa, że zjawia się specjalnie, by ze mną porozmawiać.

– Jak długo znasz Tomasza? – pyta, jak rasowy Anglik z bełkotliwym akcentem, chociaż na pewno nie pomyliłam się z jej niemieckim rodowodem.

– Miesiąc – kłamię, ale znowu nie aż tak.

– Tak myślałam, że coś kręci. On nigdy nie zabiera kobiet na negocjacje. Nawet swojej córki... – Kwituję to przetrenowanym głupawym uśmiechem. – Cały Tomasz.

– Tylko że on naprawdę ma rację. Ta łódź nie nadaje się do niczego innego, niż tylko lans po leniwej Odrze. Nie wytrzyma nawet średnich fal.

– A jednak... – kobieta nie ukrywa zdziwienia, że mam coś do powiedzenia w tym temacie. – A ja myślałam, że jesteś jego kolejną maskotką – dodaje ciszej, śmiejąc się trochę pod nosem, a ja przecież nie mogę temu zaprzeczyć.

– I uwierz mi, nie on kazał mi to mówić.

– Wierzę ci. – Kobieta chwyta mnie pod ramię i wychodzimy z toalety. – Lidio, to teraz powiesz mi, co ty byś mi radziła.

– Hm... – Tego zupełnie się nie spodziewałam. Ale w mojej głowie dźwięczy tylko jedno zdanie „Kłam, byle zgodnie z powszechnie przyjętą prawdą”.

Wchodzisz do gry

Подняться наверх