Читать книгу Wchodzisz do gry - Milena Wybraniec - Страница 13
29 września 2012 roku, sobota, g. 20:00
Оглавление– Kaśka, co ja robię? – stoję przed nią gotowa do wyjścia.
Uśmiech przyjaciółki promienieje w orzechowych tęczówkach. Pociera jeszcze palcem po bladym czole i poprawia ułożenie grubych oprawek okularów na nosie.
Chyba jeszcze nigdy nie wystroiłam się tak dla faceta. Kremowa przylegająca w biodrach grubsza bawełniana sukienka do kolan ze spływającym miękko dekoltem, rękawki trzy czwarte, cieliste szpilki, subtelny makijaż i fryzura ze wzmocnionym skrętem naturalnych jasnych fal.
– Jesteś dużą dziewczynką. Poradzisz sobie – podaje mi oliwkowy trencz.
– Nie wiem. Boję się. – Znów czuję to zimno na kręgosłupie i swojej prawej dłoni.
– Lidka, przestań! – Katarzyna doprowadza mnie do porządku. – Najwyższy czas. To już prawie dwa lata. A Marek na pewno wolałby widzieć cię szczęśliwą. – Wszyscy używali tego argumentu, a mnie wcale nie było lżej. – Cieszę się, że wreszcie się zdecydowałaś. To musi być wyjątkowy facet – przytula mnie mocno. Odwzajemniam się i powstrzymuję drżenie rąk. – Poza tym... ta kiecka lepiej leży na tobie niż na mnie.
– Głupia – kwituję jej słowa. – Wiesz... Jeszcze za nim tęsknię...
– Wiem, ale życie toczy się dalej. Nie uciekniesz przed tym.
– Szkoda – uśmiecham się, dopinając płaszcz.
Wychodzę.
Tomasz obrzuca mnie równie aprobującym spojrzeniem, jak przed chwilą Kaśka.
– Cholera – mówi cicho pod nosem, domykając za mną drzwi czarnego range rovera.
Sam jest w ciemnogranatowych dżinsach, jasnej koszuli i sportowej marynarce. Wygląda świetnie. Chyba przegięłam tym razem z tą elegancją, ale to on był zawsze w garniturze na tip top. Zaczynam się źle czuć i już żałuję, że wyszłam w ogóle z domu.
Wsiada, ruszamy, ale on nadal nic nie mówi. Zerka co chwila w moim kierunku.
– Nie cholera, a chyba Lidia dali mi rodzice w dniu narodzin – kpię, ale to milczenie stało się nieznośne.
– Przepraszam – śmieje się, pokazując białe równe zęby. – Myślałem, że nie słyszałaś.
– Mówiłeś, że idziemy na kolację w bardzo ciekawe miejsce.
– Tak, ale jak cię zobaczyłem, zmieniłem plany. – Nadal się uśmiecha. – Lidio...
– Przepraszam – głupio mi. – To może zawróć, a ja się szybko przebiorę.
– O nie, nie ma mowy – przyśpiesza.
Chyba zawsze jeździ zbyt szybko. Za szybą mijamy samochody na oświetlonej ulicy Wrocławia. Lampy odbijają się w wywoskowanej karoserii. Kolejny raz przekonuję się, że duże auto daje poczucie bezpieczeństwa. Prawie jak volvo V70, którym kiedyś jeździłam, właściwie jeździliśmy. I nagły skurcz odbiera mi oddech. Sztywnieje kręgosłup i prawa ręka. Nie chcę tego, ale to wraca, a pod zaciskanymi powiekami nagle pęka szyba, uderzając odłamkami w twarz. Szaroniebieskie oczy gasną. Wszystko robi się odrażająco białe. Słyszę pisk opon, swój krzyk. Ogłuszający huk. Zaciskam mocniej powieki i pięści. Samochód zwalnia.
– Lidia, co się stało? – słyszę zaniepokojony głos Tomasza. – Lidia!
Mijają strasznie długie sekundy. Wloką się, zamieniając w godziny, dni, miesiące. Ale wreszcie łapię oddech. Otwieram oczy. Prawa dłoń drży. Kolejne snopy latarnianego światła, wpatrzone we mnie zaniepokojone jasne oczy, czerń wilgotnego asfaltu przecięta bielą rozdzielających ją linii.
– Wszystko w porządku – wyduszam z siebie, ale lewą dłonią zasłaniam twarz. Sprawdzam, czy na pewno to tylko moje lęki wymykające się z cienia wspomnień. A opuszki biegną po skórze i nie czują nic. – Wszystko dobrze.
– Na pewno? – zwalnia chyba do trzydziestu kilometrów na godzinę. Mijające nas auta trąbią, by przyśpieszył.
– Tak, tak, nic się nie stało. Już wszystko w porządku – odwracam się do niego z wymuszonym uśmiechem. Prawa dłoń wędruje pod moje udo.
– Trzeba było mi powiedzieć... – przerywa mu dzwonek telefonu. Z dziwną obawą wyciąga go z kieszeni i patrzy na wyświetlacz. Marszczy czoło. – Przepraszam, muszę odebrać – tłumaczy się. – Słucham – od razu zmienił ton. – Teraz? To nie może zaczekać do jutra? – wzdycha ciężko. – Ale ja dziś... – zaciska zęby. – Dobrze, zaraz tam będę. – Naciska nerwowo czerwony punkt na wyświetlaczu.
– Praca? – pytam, bo wyczuwam jego podenerwowanie.
– Nie, nie, ale muszę jeszcze coś załatwić. – Bierze głębszy wdech i rzucając krótkie spojrzenia w lusterko, zawraca. – To zajmie tylko chwilę – włącza muzykę.
I znów stał się milczący. Zerka w moim kierunku z dziwną obawą. Wyjeżdżamy z Wrocławia. Kończą się światła lamp. Jesteśmy na jednej z dróg dojazdowych, co daje się zauważyć po liczbie dziur. W końcu włącza długie i skręca w brukowaną wąską drogę przy zagajniku.
Wyczuwam narastające w nim napięcie. Dłonie zaciska na skórzanej kierownicy z utkwionym wzrokiem gdzieś w czerni rozdartej snopem mocnych świateł. Dojeżdżamy do rzeźbionej metalowej bramy. Otwiera okno i patrzy w kamerę. Skrzypnięcie i wrota ustępują. Jedziemy jeszcze chwilę, aż spomiędzy starych drzew otaczającego nas ogrodu wyłania się brukowany dziedziniec dwupiętrowego dworu. Fasada odnowiona w stylu neoromantycznym z eklektyzmem w secesyjnych rzeźbieniach opraw wysokich okien. Dwie smukłe wieżyczki sterczą po bokach budynku. Nad wejściem niewielka arkada i drewniane drzwi. Barczysty łysawy mężczyzna w ciemnym garniturze stoi przed nimi i szepcze coś sam do siebie.
Parking jest pełen. W rzędzie przy kamiennym może półmetrowej wysokości murku ostrzegam bentleya, maserati, jaguara, a także sportowe auta, w tym lamborghini Gallardo, porsche 911 GT3, subaru Impreza STi, nissana GT-R i mercedesa SLR AMG. Na pewno nie jest to miejsce dla przeciętnych zjadaczy chleba, jeżdżących po mieście z zazdrosnym uśmiechem skierowanym w stronę anonimowych twarzy kierowców tych fenomenalnych samochodów i nieświadomie biorących głęboki wdech zakończony przygryzieniem dolnej wargi. Czysta poezja, ale dla miłośników motoryzacji, bezkompromisowo traktujących swoje oczekiwania co do jakości doznań, jakich ma dostarczać im jazda takim pojazdem.
Tomasz zatrzymuje się trochę z boku, tak bym mogła patrzeć na oświetlony z jednej strony niewielki staw. Jakby specjalnie w zacienionym miejscu dziedzińca. Patrzy chwilę przed siebie, daleko za szybę, a późnej powoli odwraca się w moim kierunku.
– Zaczekaj, proszę, ale nie wychodź z samochodu, dobrze? – kiwam głową. – Zaraz wracam.
Wysiada i zatrzaskuje dość mocno za sobą masywne drzwi. Ściszam muzykę, światło w samochodzie gaśnie po chwili, a ja rozpinam płaszcz i oglądam swoją prawą dłoń zdrętwiałą od ucisku uda. Przynajmniej przestała się trząść. Te emocje chyba nigdy nie odejdą, ale szyba przede mną jest nietknięta i nie ma najmniejszego śladu odłamków. Nie wyją syreny, nie rażą mnie światła, nikt nie pyta mnie „czy coś pamiętam”.
Chciałabym nie pamiętać, nie czuć, nie tęsknić, bo nie rozumiem dlaczego. Wiem, że wszystko musi się kiedyś kończyć, nawet ten obezwładniający stan bezradności. I walczę z myślami. Z pragnieniem, by Marek wrócił, by to on był zamiast Tomasza. Po prostu usiadł obok, odpalił silnik i zabrał mnie do domu. Jeszcze tyle miałbym mu do powiedzenia, tyle słów. Wygarnęłabym mu jego nadludzki refleks i decyzje podjęte w chwili nagłego impulsu. Oskarżyła o egoizm i porzucenie. Przecież tego nie robi się nawet kotu. Taka śmierć nie jest tego warta.
Pukanie w szkło tuż przy mojej głowie odrywa mnie nagle od wspomnień. Ktoś naciska klamkę, otwiera drzwi i patrzy nachalnie.
– Zapraszam do środka. – Barczysty mężczyzna w czarnym ciasnawym garniturze gestem wskazuje mi główne wejście do budynku. Teraz zauważam słuchawkę w jego uchu i spiralny zwój ginący pod jego białą koszulą. Ochroniarz.
– Ale miałam zaczekać – bronię się.
– Zapraszam. – Jest stanowczy.
Zamyka za mną drzwi auta i prowadzi pod arkady. Szpilki fatalnie sprawdzają się na brukowanym łupkiem dziedzińcu. Modlę się, by nie upaść. Drewniane masywne drzwi uchylają się jak tylko staję przy nich. Instynktownie szukam kamery. I jest, tam w rogu. Co to za miejsce? Hotel? Spa? Jakiś klub golfowy? Wszystko odnowione i pod stałym nadzorem.
Pewniej wchodzę do holu, ściskając w dłoniach swoją plecioną kopertówkę i od razu widzę te szerokie marmurowe schody. Światło lamp tłumi się w bordowo-złotym obiciu ścian. Zapierający dech kryształowy żyrandol mieni się w ciepłym delikatnym świetle tuż nad moją głową. Z głębi słyszę śmiech i stłumioną muzykę. Na ścianach wiszą ogromne obrazy w pozłacanych ramach, ale to głównie dość odważne akty. No cóż, sztuka. Uśmiecham się pod nosem i zaczynam się rozglądać za Tomaszem. Musiał zmienić plany, skoro jednak chciał, bym tu weszła. Ale chyba nie myślał o tym miejscu na naszą wspólną kolację.
Wchodzę głębiej, ale czuję wyraźnie, że muszę poprawić ułożenie lewej stopy w szpilce. Pochylam się i dopiero teraz na kamiennej posadzce dostrzegam mozaikę. Ułożona z trzech kolorów marmuru. Biały, żółty i zieleń. Od razu do głowy przychodzi mi tuf sienieński posadzki gotyckiej Cattedrale Metropolitana di Santa Maria Assunta. Uderzające podobieństwo. Okręcam się wokół własnej osi, by dokładniej przyjrzeć się, co z taką ignorancją zdeptały moje stopy. I dopiero po chwili mój wzrok znów pada na marmurowe schody, które na wysokości półpiętra rozchodzą się w dwóch przeciwnych kierunkach, wiodąc na następny poziom budynku. I już mam pewność, że nie jestem w tym holu sama.
Dłoń dostrzeżonego nagle mężczyzny ślizga się po zimnej kamiennej balustradzie, gdy on powoli pokonuje kolejne stopnie kaskady mleczno-żółtych schodów. Idzie pewnie i niepokojącym mnie wzrokiem przenika dzielącą nas przestrzeń. Gdy dociera do półpiętra, przechyla lekko głowę i krzyżujemy spojrzenia. Uśmiecha się, ale w ten wyjątkowo onieśmielający sposób. Czuję się zaskoczona jego oceniającym mnie bez skrępowania spojrzeniem i chyba tracę na chwilę oddech. Ma wyjątkowo ciemne włosy związane w kucyk na potylicy, wyraziste kości policzkowe, pełne, ale nienachalne usta. Jest szczupły, ale nie chudy, z mocno zarysowaną linią ramion. Czarna dopasowana koszula niedopięta do szyi tylko to podkreśla. I te jego szarobłękitne oczy, które tak przypominają mi zupełnie kogoś innego. Znów czuję drżenie. Prawą dłoń mocniej zaciskam na kopertówce.