Читать книгу Wchodzisz do gry - Milena Wybraniec - Страница 4
Prolog 31 sierpnia 2012 roku, piątek, g. 16:30
ОглавлениеTerenowe auto przecina wyschnięte jezioro. Spękana powierzchnia rozpada się pod naciskiem bieżnika opon. Brzegi zaschniętego błota kruszą się w nieregularnej sieci spękań, a pył za kołyszącym w nierównościach kanciastym samochodem unosi się jak wstęga. Na wyschniętej glebie zostają jedynie dwa ślady.
Brodaty mężczyzna siedzący za kierownicą wystukuje kciukami rytm melodii słyszanej z radia. Jedzie sam. Przez chwilę ciężko wzdycha, spoglądając na porysowaną tarczę zegarka. Przygryza wyschnięte od upału usta i zaczyna gwizdać. Jego zmęczony wzrok przeczesuje zachodni horyzont, później biegnie na ekran urządzenia GPS. Strzałka ma nadal kolor zielony. Nie zboczył z trasy. Chociaż tym razem wybrał drogę na skróty, przez zwykle omijane bezdroża ukraińskiego stepu.
– Jankowski, czy ty zawsze musisz się spóźnić? – po chwili mówi sam do siebie i przekręca pokrętło głośności przy radiu. Niestety nic się nie dzieje. Robi to ponownie i też bez oczekiwanego rezultatu. – Cholera, ty też nie działasz. Czy tu wszystko już zwariowało od tej piekielnej temperatury? – Uderza lekko w plastik obudowy radia. Jednak nie słyszy wyraźniej słów piosenki. – Diabli by to! – warczy, zaciskając zęby.
W końcu macha prawą ręką w geście rezygnacji. Wywija mocniej mankiety swojej kraciastej bawełnianej koszuli i trąca metalową postać św. Krzysztofa wiszącego na krótkim rzemyku przy wewnętrznym lusterku auta.
– Ty stary ośle, masz pięćdziesiąt cztery lata, dorobek naukowy większy niż niejeden bufon na Sorbonie i nawet podobasz się kobietom, co prawda tylko tym po czterdziestce – dodaje ciszej. – Ale się niczego nie nauczyłeś – śmieje się sam do siebie. – Oj, doktorku, że też dałeś się na to namówić – mówiąc to kręci głową.
Przyśpiesza, gdy dostrzega na horyzoncie cel swojej dzisiejszej przejażdżki. Kolejna stacja odwiertu.
Po kwadransie jest już u celu. Zatrzymuje samochód w tumanie kurzu zaraz przy szarym namiocie. Wyłącza silnik i wkłada biały kask na głowę. Zakrywa nim ciemne kręcone i wyraźnie siwiejące włosy. Widać, że robi to dość niechętnie. Gdy zwija mapę leżącą na siedzeniu obok, ktoś krzyczy do niego po ukraińsku z głębi obozu.
– Zaraz, zaraz! – Jankowski odkrzykuje po polsku.
Wysiada, trzaskając mocno drzwiami. Pył znów wzbija się w zastygłe w bezruchu powietrze. Jankowski ignorując kolejne pokrzykiwania, idzie w kierunku białego kontenera, gdzie agresywnie operujące słońce wdziera się przez niedomknięte okno. Mruży oczy, bo jego promienie rażą, odbijając się od błyszczących metalowych okuć. Na nic zda się ledwo działająca klimatyzacja. W środku i tak jest około czterdziestu stopni. Uroki stepu.
Kolejne powitanie. Brodacz odpowiada przyjaznym podniesieniem dłoni w kierunku mężczyzny w podobnym kasku i słuchawkach na głowie.
Wyraźnie słychać hałas świdra. Rytmiczną pracę pompy. Spalinowe silniki warczą, napędzając cały obieg. Płuczka cieknie po rurach i wylewa się korytem. Przy cysternie kolejny pracownik kontroluje ciśnienie. Głośny gwizd przerywa monotonię dźwięków i nagle wszystko cichnie. Jankowski sięga do klamki, ale jeszcze na moment wstrzymuje się przed wejściem do kontenera. Rzuca spojrzeniem w kierunku pionowej konstrukcji odwiertu. Diamentowe wiertło zapada się, nagle trafiając na skalną pustkę.
– Dziewięćdziesiąt osiem metrów, panie Darku – krzyczy do niego półnagi mężczyzna w kasku, gdy silny strumień wody wypływa z niewielkiego otworu. – Tak jak w ostatnim.
– Tak trzymać! – odpowiada mu po ukraińsku, otwierając drzwi do metalowej prostokątnej puszki z napisem cyrylicą „Biuro odwiertu”. – Tylko mi to dobrze zabezpieczyć! – Podnosi z uśmiechem kciuk prawej ręki, a po chwili znika za blaszaną ścianą. – Już jestem, profesorze – oznajmia swoje przybycie.
Siedzący przy biurku zupełnie łysy profesor gryzie się w język i niekształtnie układa usta, jednak nie reaguje na widok stającego w progu ponad dziesięć lat młodszego mężczyzny, Dariusza Jankowskiego, swojego byłego doktoranta, który nie wiadomo z jakich powodów nie chciał się u niego habilitować. Przepadł za to, jak wygnaniec łagrów w tym zapomnianym przez boga, a nawet przez samych Ukraińców miejscu.
Jankowski zdejmuje biały kask i odkłada na krzesło. Podchodzi bliżej do mężczyzny przy biurku. Wymieniają krótkie spojrzenia. Jednak brodaty geolog szybko odwraca wzrok na wykresy rysujące się na monitorach. Przełącza coś na pulpicie, a drukarka w kącie zaczyna wypluwać wstęgę papieru.
– Długo kazał pan na siebie czekać, doktorze Jankowski – udawana reprymenda wychodzi praktycznie przez zaciśnięte w skupieniu zęby profesora.
– Przepraszam, profesorze Wiśniewski, ale w tamtym odwiercie dopiero dziś skończyli. Musiałem porównać wyniki. To ważny moment – Jankowski próbuje usprawiedliwić swoje spóźnienie, podchodząc do dzbanka z wodą.
– Jankowski, ty już się nie tłumacz. Znam cię – profesor Wiśniewski karci go wzrokiem.
– Wody? – w odpowiedzi pyta. Wiśniewski odmawia, kręcąc głową. Dariusz Jankowski nalewa tylko do jednej grubej wyszczerbionej szklanki i upija całą zawartość. – Ale upał... – dodaje, wzdychając.
Powoli staje za plecami siedzącego profesora, który przebiega wzrokiem po liniach wyrysowanych na mapie. Skupia się na najciemniejszym zakreskowanym obszarze. Jeszcze raz kontroluje litologię i głębokości w zaznaczonych odwiertach. Przerzuca kolejne zadrukowane kartki, omiata wzrokiem wykresy, analizuje tabele, coś w myślach przelicza. W końcu cmoka wymownie, informując stojącego obok młodszego naukowca o pełnym uznaniu dla jego pracy. Jednoznacznie kiwa na „tak” głową.
– Świetna robota, doktorze Jankowski. Zabieram to do Krakowa. I w Warszawie też się z tego ucieszą. To będzie sensacja. Ogłoście to jak najszybciej. Profesor Strzymiński już na pana czeka w Kijowie – śmieje się sam do siebie, poprawiając ułożenie okularów na nosie. – Przyda się panu porządny urlop. – Klepie Jankowskiego po ramieniu. – Musicie to wszystko dokładnie opisać. Ten nasz mały światek naukowców wreszcie się o czymś dowie. Złoża impaktowe na Syberii... impaktowe... hm... To musiał być cholernie wielki meteoryt. Cholernie.
– Dziękuję, profesorze Wiśniewski. Już wszystko jest zaplanowane na drugą połowę września. Ogłosimy to przy udziale niezależnej prasy. – Jankowski sięga po myszkę laptopa. – Będziemy też w internecie. Można nas podglądnąć – mówiąc to, mruga okiem. – Nawet znajomi z Instytutu w Nowosybirsku obiecali przyjechać. Trochę nam zajęły te szczegółowe badania. Mieliśmy czas się dobrze poznać. – Wąsy Jankowskiego unoszą się w szczerym uśmiechu. – Ale ja już nie chcę tam wracać.
– Bardzo dobrze, doktorze Jankowski. Bardzo dobrze. Tylko uważajcie na tych z MCE Holding. Odetniecie im łatwy kąsek.
– Mam tu coś jeszcze. Moje ostatnie odkrycie... – Jankowski znowu się uśmiecha i klika kilka razy, poszukując właściwego folderu w rzędzie plików. – Proszę na to spojrzeć. To wyniki z ostatniego miesiąca, a planowane są jeszcze trzy odwierty. Jednak na wszystkich jest zgodność. Ten zbiornik jest olbrzymi i zasilany strumieniowo z głębszych formacji. Robili już próbne pompowania. Wczoraj dostałem wyniki.
Otwiera kolejne zestawy plików i przekrój nawierconej litologii w otworach. Palcem wodzi po niebieskich liniach i głębokościach.
– A jednak! – Wiśniewski aż podskakuje na krześle. Ociera otwartą dłonią pot z czoła i milczy, wnikliwie analizując ukazujące się dane. – Niemożliwe. Przecież tam miały być łupki – dziwi się. – To będzie niespodzianka. Jaka czystość! Tylko trochę głęboko.
– Tak. Trochę głęboko.
– Pozwoli pan, doktorze, że to też zabiorę ze sobą. Przejrzę na spokojnie, bo tu u pana... – Ponownie ociera pot z czoła i patrzy na niesprawny klimatyzator, który właściwie tylko wzbudza ruch gorącego powietrza.
– Tak, nie ma problemu. Zrzucę te dane na coś poręcznego. – Jankowski otwiera szufladę i zaczyna przewracać stare błyszczące płyty CD. – Gdzieś tu był...
– Może skorzystamy z mojego – profesor macha mu przed oczami pendrivem wyciągniętym z kieszeni obszernej lnianej koszuli. – Ja noszę taki na wszelki wypadek – śmieje się, zachłystując suchym powietrzem. – Tylko niech mi pan jeszcze zrobi skan tej mapy, bym ocenił rozmiary.
– Tak, tak, oczywiście – mówiąc to, Jankowski podchodzi do skanera. Rozgrzewa lampy.
– W poniedziałek zamierzam się jeszcze spotkać z profesorem Strzymińskim na konferencji w Mińsku. A na przyszłą sobotę zapowiedział się we Lwowie mój dawny doktorant. Tylko nie pamiętam teraz jego nazwiska. Zaraz sobie przypomnę...
– Proszę pozdrowić profesora, ale radziłbym zaparkować ze sporym oddaleniem od jego zielonej łady. Sieje postrach.
– Co pan mówi?
– Studenci w Sankt Petersburgu nazywają go „torpeda”. – Broda Jankowskiego znów się trzęsie.
– Mariusz piratem drogowym? – Profesor nie ukrywa zaskoczenia.
– Postrach szos i ludzi bez refleksu. Tylko broń boże proszę mu tego nie mówić.
– Nie, nie, oczywiście. – Wiśniewski kładzie wilgotny palec na usta. – Ale on chciał mi coś koniecznie pokazać. Chichotał w słuchawkę jak dzieciak. Może pan, doktorze Jankowski, wie coś na ten temat?
– Tak... – Jankowski wkłada mapę do skanera i patrzy na wiszący na ścianie obrazek św. Barbary przypięty przez jego zmiennika. – Mam nadzieję, że pan nie jest przesądny? – pyta po chwili zastanowienia.
– Nie.
– Nie wierzy pan w fatum?
– Nauka i przesądy nie idą w parze, doktorze Jankowski.
– No nie wiem. – geolog obraca mapę i znowu skanuje. – Ja wolałem „je” oddać, bo coś mi sprzęt zaczął nagle odmawiać posłuszeństwa. – Brodacz wymownie spogląda na klimatyzator, a później na złamany świder pod ścianą, który spowodował tygodniowe opóźnienie w harmonogramie wierceń.
– Je? – profesor dopytuje zaskoczony.
– Tak, te małe północno-syberyjskie znaleziska.
– Syberyjskie kamienie? – Wiśniewski pokazuje palcem na mapę. Jankowski kiwa głową. – Te kamienie z domniemaną impaktową genezą? Te z wyjątkową właściwością w zbliźniaczonych formach, o których dwa lata temu Mariusz pisał artykuł?
– Dokładnie – Jankowski ponownie potwierdza.
– Te okazy spoza skali twardości naturalnych kamieni występujących na naszym globie? Te, których przeciętna wielkość sięga około siedmiu karatów?
– Te, których istnienie do konferencji w Moskwie powinno pozostać tajemnicą, bo z tego, co wiem, to do dziś ich datowania nie zostały potwierdzone. Nikt nie chce być ośmieszony – młodszy geolog dodaje z powagą. – Ale profesorze, jeśli te pierwsze wyniki to prawda...
– To teraz wszystko rozumiem – Wiśniewski przerywa mu.
– A ja, profesorze, nie do końca...
– Dlaczego?
– Bo później zdarzył się mały wypadek – Jankowski ostentacyjnie pokazuje obandażowane prawe przedramię. – Ale może to zwykły zbieg okoliczności.
– Doktorze, tośmy ze Strzymińskim niejedną wódkę razem wypili i chyba nic groźniejszego niż trzydniowy kac już mnie z nim nie spotka. Co może być tak strasznego w tych kilku okazach, które odkrył mój ulubiony podstarzały kawaler?
– Właściwie odkryliśmy je razem.
– Ja się nie boję, proszę mówić – profesor Wiśniewski nalega zaciekawiony i intensywnie wpatruje się w młodszego kolegę.
– Chodzi o starą legendę, a właściwie klątwę... – Jankowski mówi to z lekką obawą. Podchodzi bliżej okna.
– Panie doktorze! – Profesor się krzywi.
– Klątwę carbonado.
– Tak... Niektórzy wciąż wierzą w jednorożce – uśmiech profesora ma więcej z politowania niż zrozumienia dla dziwnych obaw kolegi. – To zwykłe bzdury!
– Ja też tak uważałem. – Jankowski przeciera zakurzoną szybę niedomkniętego okna, przez które wystawiona jest rura klimatyzatora. Patrzy na zachodni horyzont tonący we wzbudzanym przez pracowników odwiertu pyle. Milczy.
– O! – Wiśniewski nagle przerywa ciszę.
– Tak, panie profesorze? – Jankowski lekko przekręca głowę w jego kierunku.
– Przypomniałem sobie nazwisko tego doktoranta. Tkacki... Martin Tkacki. Ale wy chyba się znacie?
– Nie, nie bardzo.
Dariusz Jankowski zagryza mocno wargi aż bieleją. Później bierze głęboki wdech i głośno wypuszcza nosem powietrze. Urywa rozmowę, wracając wzrokiem za okno. I jeszcze intensywniej wpatruje się w niewyraźnie rysującą się linię horyzontu. Nadal patrzy na zachód.