Читать книгу Wchodzisz do gry - Milena Wybraniec - Страница 5
18 września 2012 roku, wtorek, g. 19:45
ОглавлениеWychodzę z gabinetu, rzucając ostatnie spojrzenie na biurko. Wszystko ok. Ruszam wąskim korytarzem do recepcji. Jest przyjemnie cicho i pachnie drewnem sandałowym. Lawendowe ściany koją wzrok po całym dniu pracy, a odnowiona przedwojenna sofa kusi miękkością ułożonych na niej poduszek. I znów nie mogę się powstrzymać, by nie dotknąć rzeźbionej poręczy fotela w rogu. Jest twarde i ostre w wygięciach, ale palec biegnie obłym ruchem po ślimaczym zawijasie jak po krawędzi muszli przywłaszczonej sobie przez raka pustelnika. Przyjemne uczucie. Ale dziś nie mam czasu, by usiąść na wiśniowym obiciu i zapaść się głęboko w miękki atłas. Oddać się zapachowi drewna i posłuchać relaksującej muzyki, która płynie tu z głośników w każdym pokoju. Miejsce piękna i kobiecego relaksu opustoszało.
– No wreszcie! – spojrzenie recepcjonistki Moniki jest karcące, a jej usta układają się w mały ryjek. – Myślałam, że pani dzisiaj nie skończy. Zaraz zrobi się ciemno.
– Tak, wiem. Przepraszam, ale nie mogłam inaczej. Ta ostatnia pani miała tyle pytań.
– Wiem – wreszcie jej twarz łagodnieje i sięga po torebkę. – Zaraz pomogę. Wyjdziemy razem – bierze klucze do salonu i chwyta jedną z moich walizek. Jej ciężar szybko ją zaskakuje, zresztą jak wszystkich. – Panie jak zwykle były zadowolone, ale następne będą dopiero za miesiąc.
– Bardzo się cieszę – ruszam do drzwi.
Mój niebieski niepozorny bolid stoi na szczęście blisko. Pakuję rzeczy do bagażnika i żegnamy się z Moniką przyjaznym uściskiem.
– Do zobaczenia.
– Bezpiecznej drogi. – Ma ładny uśmiech.
Siadam na fotel o sportowym profilu i dopiero odczuwam ulgę. Płyta ze schowka. Jest. Nick Cave. Mrocznie, ale idealnie na drogę z gór. Odpalam i już wyjeżdżam z Jeleniej Góry.
Trasa na Bolków to marzenie. Nie ma tirów, ciągników. Mało aut. Jak zwykle jakiś przedstawiciel handlowy w nowym białym oplu chce się pościgać. Wyprzedza zadziornie i trochę z brawurą, ale z górki już go mam. Nie odpuszczam, a co! Teraz to on jest z tyłu i wdycha moje spaliny przez nawiew. A niech sobie nie myśli, że „baba” za kółkiem to prawie jak nawrót malarii czy asfaltowa dżuma. Samo zło.
Na tych kilku kilometrach zapominam o lęku, o tym, „co stanie się, gdy”, i wyłączam kontrolę trakcji. Test umiejętności i refleksu nie tylko dla większości kierowców, a dla mnie to po prostu spora frajda. Droga jest kręta, ale opony o niskim profilu dają mi przewagę. W końcu biały opel zjeżdża na stację i pozdrawia długimi. Uśmiecham się, trącając żółtą uśmiechniętą buźkę przy lusterku i na moment włączam awaryjne. I tak się już pewnie nie spotkamy, ale to zawsze dobrze robi na ego i akurat on zapamięta ten niewinnie wyglądający hatchback w kolorze performance blue z sympatyczną jasnowłosą niewiastą za kółkiem.
Przełączam na radio. Wiadomości przerywają dyskusję o narastającym światowym kryzysie. Boże, znowu to, ale może powiedzą coś o korkach lub utrudnieniach na trasie do Wrocławia. Kobiecy miękki głos czyta kolejne informacje. Zaraz będzie pogoda. „Zidentyfikowano ciała z awionetki, która uległa wypadkowi sześć dni temu pod Lwowem. Na pokładzie były dwie osoby. Nikt nie przeżył. Jedną z ofiar był profesor Józef Wiśniewski, znany geolog, pracownik PIG i wykładowca uniwersytecki. Pogrzeb odbędzie się w piątek na Powązkach w Warszawie. Od stycznia zapłacimy o 30% więcej za m gazu...”
Przełączam z powrotem na Cave’a. Samochód świetnie trzyma się w zakrętach drogi, jakby opony starały się zespolić z asfaltem. Czysta przyjemność jazdy. Będę szybciej niż myślałam. Koniec serpentyn. Mijając zieloną tabliczkę z napisem Strzegom, przypominam sobie o zaległym prezencie dla Angeli. Przecież dzwoniła wczoraj. Uśmiecham się sama do siebie. W oddali mijam jej granitowe królestwo zatopione w odłamkach skał, huku wybuchającego dynamitu i krzemianowym pyle, który unosi się nad całym wyrobiskiem. Eksploatacyjne poziomy zaznaczają się tu niczym stopnie gigantycznych schodów, które prowadzą tam, gdzie człowiek nie powinien się zbyt głęboko zapuszczać. Tam gdzie nie ma już przewidywalności, bożej opieki, modlitw wysłuchanych przez górniczą patronkę i duchy, chociaż sztygar powie ci inaczej.
Wyjmuję telefon z kieszeni i puszczam przyjaciółce „strzałkę”. Niech wiem, że o niej pamiętam. Angela szybko odpowiada urwanym sygnałem. Telefon odkładam do wnęki pod radiem.
Długa prosta do zjazdu na A4. Pedał gazu w dół. O tej porze roku szybko robi się ciemno i już nie widać malowniczych krajobrazów Karkonoszy. Za to z północy nachodzą mgły. Osadzają się w kotlinach i mniejszych zagłębieniach terenu, tworząc białą puchową kołdrę. Stado saren w oddali ucieka w popłochu. Przebiega na oślep asfalt. Dostrzegam je i instynktownie wciskam pedał hamulca. Fiesta zwalnia. Mają czas, zdążą uciec i przeskoczą rów. Jedna z łań, ta ostatnia, nagle przystaje, stawia szpiczasto zakończone uszy i patrzy w moim kierunku. Jej oczy błyszczą czernią. Dziwię się, bo to bardzo płochliwe zwierzęta. Długo nie odrywa od mnie wzroku. Zwleka z ostatnim sprężystym skokiem na pobocze. Robi to dopiero, gdy włączam i wyłączam długie światła. Nie chcę zrobić jej krzywdy. Potrząsa głową, ale w końcu skacze. Jej smukły cień szybko znika w nieoświetlonej przestrzeni za poboczem. To niespodziewane spotkanie wzmaga we mnie czujność.
Autostrada A4. I znów jest z górki. Samochód cicho syczy, stawiając opór przesyconemu wilgocią powietrzu. Jak zwykle mijam sekwencję autostradowych wiaduktów i karawanę tirów, w których kierowcy prowadzą ożywioną dyskusję przez CB Radio, chyba tylko po to, by nie zasnąć. Przegapiłam zjazd na Warszawę A8. Zwalam na Cave’a.
Jadę przez Wrocław. Już po 22:00. W tygodniu miasto o tej porze przechodzi w stan pozornego letargu. Łapie uchylonymi oknami blokowisk oddech po całym hałaśliwym dniu. Uspokaja krok przechodnia z otyłym mieszańcem na krótkiej smyczy i ostatnim papierosem w ustach. Rzędy wysoko zawieszonych świateł ułatwiają wejście w spowolniony nocny rytm. Poddaję się mu. Zmieniam płytę na Depechów. I od razu brakuje mi słuchawek. Uciszyłabym ten fordowski dwulitrowy silnik.
Czerwone zmusza mnie do wrzucenia na luz. Powoli toczę się do świateł. Obok mnie staje srebrny passat. Zmęczony mężczyzna za kierownicą odwraca wzrok w moim kierunku, ja też patrzę na niego. Nie uśmiecha się. Milczy. Nawet nie słucha radia. Ale i tak w głębi widzę jego poukładany świat. Żona, dwójka dzieci i kredyt na własny dom. Perspektywa awansu, tylko musi się jeszcze trochę postarać. Doskonały plan i domknięty, bez możliwości wyjść awaryjnych, bez wielkich namiętności i emocji, które owładną nim znienacka. Odjeżdża.
Zielone i już jestem na Milenijnym. Snopy niebieskawych świateł przy filarach wdzierają się w nocne niebo nad zasypiającym miastem. Tylko Odra płynie niezmiennie swoim leniwym nurtem. Niepozorna, naturalna i zdradliwa, jak meandrujący wąż. Okiełznana w wałach, rozproszona na tysiąc mostów i wdzierająca się w samo serce Wrocławia. Przemykam obwodnicą śródmiejską tuż nad jej brunatną zmarszczoną taflą. Dziś wydaje się taka zwykła, bezbronna, niewieścia. A w dole zostawiam Osobowicki port z kilkoma łajbami, czy jak wolą je nazywać, jachtami śródlądowych wód, przyklejonymi do drewnianego chybotliwego pomostu. Tego samego, przy którym znajduje się osobliwy pływający dom. Dom dla marzycieli. Towarzyszą im rdzewiejące barki, które tkwią tu zwykle do późnej wiosny. Chronią się tu przed falą i prądem nierównego dna. Po chwili zjeżdżam z obwodnicy i odbijam z ronda na Brzeg.
Rozświetlone miasto zostaje w tyle, a przede mną chyba najgorszy odcinek. Cały dzień i ta sama, co rano, trasa odbija się na kręgosłupie. Lędźwie piszczą, cukier we krwi niebezpiecznie balansuje już przy czerwonej linii, a kolejne ziewnięcie wymusza większą koncentrację.
Dźwięk dzwonka telefonu zaczyna zagłuszać muzykę. Na wyświetlaczu widzę znajomą twarz Katarzyny. Ciemnowłosa blada kobieca twarz „okularnicy” z szerokim rozbrajającym uśmiechem. Nie wiem dlaczego ona ciągle ma do mnie pretensje o to zdjęcie. Nie jest takie złe, a przynajmniej przywodzi tylko ciepłe myśli. Niestety tylko moje, bo Kaśka zapewne przebiera już nogami pod płotem, czekając na mnie w Wielkiej Lipie. Przeklina pod nosem siarczyście i śle żale ku niebiosom. Prawie udało mi się zdążyć odebrać ją na czas z cotygodniowej lekcji jazdy konnej. Prawie.
– Wiem – odbieram i zaczynam od obrony. Wyłączam muzykę, by lepiej słyszeć warkliwy ton rozczarowanej współlokatorki.
– No mam nadzieję – dobrze wyczuwam tylko odrobinę wściekłości.
– Daj mi jeszcze dwadzieścia minut – błagam. – Zaraz tam będę.
– Jak się pośpieszysz, to będę wdzięczna – to już wysyczała.
Rozłączam się i wrzucam telefon w głębszą wnękę półki w drzwiach auta. Na wyjeździe z Widawy znów cisnę gaz. Prosta przez pola irygacyjne zasnuta jest mgłą. Opar fekaliów wdziera się do wnętrza przez nawiew. Jesień wkrada się każdego dnia w krajobraz, a mgła gęstnieje. Zwalniam do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ktoś mnie dogania. Widzę światła przedzierające się przez mięsistą parę. Samochód jedzie szybko. Stanowczo zbyt szybko. Jakiś SUV lub terenowy. Mam nadzieję, że mam światła z tyłu. Na wszelki wypadek naciskam lekko hamulec, by dać o sobie znać. Zwalniam. Mgła coraz bardziej utrudnia jazdę. Terenowy dogania mnie i prawie siedzi mi na plecach. Nie wyprzedza, a jadę powoli. Czarna przestrzeń wypełniona mięsistym białawym oparem budzi niepokojące skojarzenie i nie ustępuje w świetle przeciwmgielnych lamp. Naprawdę widoczność spada do kilku metrów. Światła wyższego auta rażą mnie w lusterku. Na parę sekund odwracam wzrok, szukając ulgi dla zmęczonych oczu. Znów patrzę w przód. Co jest?!
Ktoś wtacza się na jezdnię z prawej strony, dłonie wyciąga przed siebie. Zgina się wpół i pada na asfalt. Hamuję i skręcam. Samochód obraca się na mokrej nawierzchni o ponad dziewięćdziesiąt stopni. Silnik gaśnie i już czekam aż terenowe auto uderzy w mój bok i zepchnie mnie do rowu. Tak się nie dzieje. Zdążył chyba cudem zatrzymać się tuż przed moimi drzwiami. Snop światła jego lamp paraliżuje mój wzrok. Ratuję się zasłonięciem oczu ręką. Nie dostrzegam kierowcy, ale ktoś włączył awaryjne. Odwracam głowę z jedną myślą: co z tą zjawą z wrocławskich fekalnych rozlewisk?
Przerzucam korpus na fotel obok, a potem nogi wędrują nad dźwignią zmiany biegów i trochę nieporadnie wychodzę przez drzwi pasażera. Od razu dostrzegam na ziemi ciało. Naga dziewczyna leży przy tylnym kole mojego samochodu. Jest przytomna i drżą jej dłonie. Na szczęście nie zarzuciło mną bardziej przy nagłym skręcie. Zabrakło pół metra. Podchodzę do niej, wspierając się o auto. Leży na plecach z przekręconymi kolanami na bok. Widzę krew. Pochylam się nad nią.
– Pomóż mi – szepce, próbując się podnieść.
I dopiero wtedy wyłania się przed moimi oczami pełen efekt czyjegoś bestialstwa. Te obicia, pręgi i rany na pewno nie powstały przed chwilą.
W ciemnych oczach może dwudziestoletniej dziewczyny widzę przerażenie i ból. Jest brudna, posiniaczona, z roztartą zastygłą krwią na twarzy, piersiach i udach. Kolana ma poranione z głęboko wbitym żwirem. Śmierdzi butwiejącą ściółką, rozkładającym się moczem i ledwo przełyka ślinę. Ze skroni spływa jej krew. Ktoś ją brutalnie pobił, nie omijając twarzy. Zmuszam się, by nie odwrócić głowy, ale w krtani czuję skurcz.
Rany i opuchnięcia na pewno nie są tak świeże. Może jedynie te rozcięcia na czole. Dziewczyna ma na sobie tylko zdarty do połowy koronkowy stanik. Fiszbin sterczy, wbijając się w jej posiniaczony mostek. Nie ma fig. I szybko dostrzegam, że krwawi nie tylko na głowie. Nigdy nie widziałam zgwałconej kobiety, ale to chyba nie ma najmniejszego znaczenia. Jakoś udało jej się tu wyczołgać z tego śmierdzącego rowu. Połamane i zakrwawione paznokcie dłoni ukryte częściowo pod ciemnymi tipsami jednoznacznie wskazują, że musiała walczyć z oprawcą, a przynajmniej próbowała się bronić. Możliwe, że udało jej się go zranić. Właściwie liczyłam na to. Ułatwiłoby to poszukiwania policji i oczywiste oskarżenie. Rozglądam się odruchowo, ale otaczająca nas mgła odcina to miejsce od reszty świata. Nie pozwala dostrzec niczego więcej niż asfaltową jednopasmową drogę, rów i dwa tarasujące przejazd samochody. Teraz rozumiem ten akt desperacji. Dobrze, że nie jechałam szybciej.
– Kto to zrobił?
Patrzę na jej załzawione oczy i próbuję ją podnieść z asfaltu. Jest bardzo szczupła i na pewno wyższa ode mnie. Nie daję rady. Oświetla nas snop reflektorów stającego przy krawędzi rowu auta. To terenowy wycofał się ze środka asfaltowej drogi, by nie tarasować przejazdu. Kątem oka dostrzegam, jak ktoś z niego wysiada i idzie w naszym kierunku.
– Zabierz mnie stąd – dziewczyna szepcze nagle, a ja odgarniam jej posklejane mokre włosy z twarzy. – Proszę... Nie mogą mnie znaleźć... Ja już nie chcę w to grać... Proszę. Pomóż mi.
– Może ja pomogę? – Nad głową słyszę męski głos. Długi mleczny cień przebiega po nagim zmaltretowanym ciele dziewczyny. – Ale mnie pani nastraszyła. – Mężczyzna pochyla się tak jak ja nad leżącą i obrzuca ją dziwnie nachalnym wzrokiem. Zagryza zęby i pomaga jej wstać. Dziewczynie uginają się nogi i pada w jego ramiona. Chwyta ją i podnosi z lekkością. – Niech mi pani pomoże – rzuca do mnie, przekręcając głowę. – Ona nie może tu zostać. Trzeba ją zabrać do szpitala. Będziemy tam szybciej. Zanim karetka tu dojedzie... – niesie pokrwawioną dziewczynę do terenowego samochodu.
Specjalnie zostawił włączone przeciwmgielne i awaryjne. Teraz tylko moje auto tarasuje drogę. Nerwowo przeczesuję zamgloną przestrzeń, ale nie widać świateł nadjeżdżających aut.
– Proszę je otworzyć – mężczyzna wskazuje na tylne drzwi.
Robię to bez namysłu, a on kładzie dziewczynę na skórzanym siedzeniu. Chyba straciła przytomność. Jej głowa opada bezwładnie.
– Przestawię auto.
Ruszam do fiesty i wcale nie czuję ulgi. Nie chce odpalić. Włączam awaryjne. Denerwuję się, bo jednak dostrzegam nadjeżdżające światła aut z lewej. Ciągle stoję w poprzek drogi. Dreszcz przebiegający po kręgosłupie lekko paraliżuje mi prawą dłoń. Już to kiedyś czułam. Walczę z własnym ciałem.
Przekręcam kluczyk czwarty raz. Wreszcie odpalił. Wykręcam i staję przed tym masywnym kwadratowym pojazdem. W snopie reflektorów forda dostrzegam złowrogi wypukły napis na czarnym lakierze maski – Range Rover. Mijają nas wolno trzy osobowe. Musimy stąd szybko odjechać, bo dojdzie do tragedii. Nie wszyscy na tym odcinku zwalniają. Po prostu jeżdżą na pamięć, omijając dziury, i to nawet we mgle. Sama tak robię czasami.
Wysiadam i omal nie wpadam do rowu. Stopa ześlizguje się kilkanaście centymetrów po pochyłości, a ja instynktownie chwytam się klamki. Zastygam w dziwnej pozie, ale w końcu łapię równowagę. Bezpieczna pozycja i jeszcze sięgam po trencz z tylnego siedzenia. Ruszam do drzwi range rovera. Chcę sprawdzić, co z dziewczyną.
– Niech pani za mną jedzie. Do Szpitala Wojskowego będzie najszybciej. – Mężczyzna patrzy, jak okrywam nieprzytomną płaszczem. Wyczuwam, że drży, a łzy płyną jej po policzkach. Co ona musiała przejść?
– Mogą nas nie przyjąć. Obawiam się, że trzeba będzie na Traugutta. – Znienawidzone pogotowie ratunkowe. – Niech pan jedzie, a ja zadzwonię zgłosić to na policję.
– Spokojnie. – Zamyka tylne drzwi auta, odcinając półprzytomną od naszej rozmowy. – Ja to załatwię. Niech pani tylko za mną jedzie. – Jego głos jest miły, ale wyraz twarzy trochę zastanawiający. Chwyta moją dłoń i ściska mocniej na znak, że wszystko będzie dobrze. I dopiero teraz dostrzegam jego jasne oczy, a silna dłoń z uścisku przechodzi w gładzenie mojego ramienia. Wygląda na ponad czterdzieści lat. – Jedźmy, bo pani zmarznie – mówi to z takim spokojem, jakby w ogóle do niczego nie doszło. Jakby ta zgwałcona i pobita dziewczyna nie leżała właśnie w jego samochodzie. Jakby nie trzeba było bić na alarm i szukać sprawców. Jakby jej ból i rany nie miały większego znaczenia. Czy można być aż tak opanowanym, a może pozbawionym uczuć?
– Dobrze – odpowiadam niepewnie i każde z nas wsiada za kierownicę.
Wyjeżdżamy z największego zamglenia i nagle SUV skręca na szersze pobocze przy sklepie ogrodniczym. Parkuję za nim. Mężczyzna wysiada i podchodzi do fiesty. Otwieram drzwi. Zauważam kolejny szczegół, który umknął mi wcześniej, że jest elegancko ubrany w granatowy taliowany garnitur, czarne gładkie oxfordy łamiące się na zgięciu palców nóg, białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, która teraz poplamiona jest krwią. Marynarkę ma czystą, bo chyba nie był w niej wcześniej.
– Musi pani jechać ze mną, bo zadzwoniłem i rzeczywiście lepiej będzie, jak zawiozę ją na Kliniki, tam mam znajomych. A dobrze, by teraz była z nią kobieta.
Nie myśląc, chwytam torebkę i zamykam auto. Wsiadam na tył range rovera. Dziewczyna próbuje się unieść. Pomagam jej. Okrywam ściślej moim trenczem, ale w końcu podwija nogi i kładzie głowę na moich udach. Cały czas płacze. Ruszamy. Mężczyzna wycisza muzykę.
– Jak masz na imię? – Próbuję nawiązać z nią kontakt, bo widok jej przetartych od więzów kostek ponownie paraliżuje mi prawą dłoń. Staram się oddychać spokojnie.
– Daria – mówi cicho i przez łzy.
– Bardzo ładne imię – znów odsuwam jej długie ciemne włosy z twarzy. – Ja jestem Lidia – uśmiecham się, a dziewczyna ociera brudną ręką policzek. Sięgam do kieszeni płaszcza, pod którym ukryłam ślady gwałtu. Znajduję chusteczki. Podaję jej jedną. Daria trzęsącą się z bólu lub zimna dłonią trochę nieporadnie zaczyna wycierać swoje oczy. – Pomogę – proponuję nieśmiało.
Wycieram jej twarz z ziemi i błota, krew ciągle sączy się z jej skroni, a na szyi widzę czerwone ślady po pętli. Na boga, kto to jej zrobił? Robi mi się zimno, ale staram się pogodnie uśmiechać.
– Nie pozwolisz im mnie znaleźć? – Daria szepcze nagle.
– Nie, nie pozwolę. – W tym samym momencie czuję na sobie wzrok mężczyzny odbity w lusterku.