Читать книгу Przewieszenie - Remigiusz Mróz - Страница 11
CZĘŚĆ PIERWSZA
10
ОглавлениеIwo Eliasz z żalem patrzył w mgłę. Jak cudownie musiał wyglądać Szymon, tocząc się po zboczu? Jeśli jego doświadczenie z Pauliną mogło o czymkolwiek świadczyć, to z pewnością był to widok wyjątkowy.
Przeklęta pogoda, jakby mało miał tego dnia problemów.
Teraz mógł mieć jeszcze jeden – istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że na miejscu stawi się ten sam TOPR-owiec, z którym rozmawiał wczoraj pod Kozią Przełęczą. W sumie Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe miało od dwustu do trzystu członków, ale statystyka była mocno zawyżona, gdyż część z nich dożywotnio dzierżyła tę godność – byli to ratownicy, którzy ze względu na wiek lub stan zdrowia nie mogli już wychodzić w góry.
Ci aktywni mieli obowiązek wyrobienia stu dwudziestu godzin rocznie, dyżurując w Stacji Centralnej, przy śmigłowcu, czy wychodząc na szlaki i pomagając tym, którzy zazwyczaj sami prosili się o problemy. Eliaszowi nie udało się ustalić, w jakim systemie zmianowym pracuje TOPR, więc nie sposób było stwierdzić, czy nie trafi na tę samą osobę. Zawodowych ratowników było raptem trzydziestu.
Logika podpowiadała, że drugi dzień z rzędu ten sam człowiek nie powinien się zjawić, ale Iwo rzadko polegał tylko na niej. Wolał solidniejsze podparcie.
– Mój Boże… – Dziewczyna łkała, chowając twarz w dłoniach.
Jej chłopak stał obok, tępo gapiąc się we mgłę.
Iwo miał ochotę pozbyć się także jego. Dziewczyna nadal nadaremno wzywała Wszechmogącego, a jej partner sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił ogarnąć sytuacji rozumem.
Eliaszowi działało to na nerwy. Co było trudnego w pojęciu, co się tu wydarzyło? Człowiek spadł ze skał. Zginął. Jak wiele interpretacji mogło się pojawić w umyśle tego kretyna?
– Zejdę niżej – odezwał się Iwo, mając nadzieję, że głos mu się lekko zatrząsł.
– Co? – spytał chłopak, potrząsając głową.
– Sprawdzę, czy coś widać. Może on… może przeżył.
Istniało takie nikłe prawdopodobieństwo. Gdyby tak się stało, Eliasz musiałby dokończyć robotę.
– Wy zadzwońcie po TOPR.
– Ale…
– Sześćset jeden, sto, trzysta.
– Kiedy ja…
– Dzwoń! – polecił mu Iwo, a potem obrócił się i poszedł w dół.
Sprawa była załatwiona, przynajmniej jeśli chodzi o ratowników, którzy pojawią się na miejscu. Tych dwoje zapewne wspomni, że jeszcze jeden turysta widział wypadek, a potem poszedł sprawdzić, co się stało. Może ktoś się za nim rozejrzy, może nie. Z pewnością nikt nie będzie go szukał.
Ostatnim razem doszło do rozmowy z jednym z TOPR-owców, tym razem mogło w ogóle nie być okazji. Iwo uznał, że niepotrzebnie przejmuje się tym, czy może trafić na tę samą osobę, co wczoraj.
Zszedł poniżej linii chmur i poczekał trochę, aż się rozejdą. Gdy mógł już zobaczyć kawałek piarżyska, zaczął wodzić wzrokiem za Szymonem. Poniekąd chciał go zobaczyć żywego. Widok czołgającej się, zakrwawionej ofiary byłby czymś wyjątkowym. I gdyby nikogo nie było w okolicy, mógłby dokończyć dzieło. Bezpośrednio, w cztery oczy, jak z Chalimoniukiem.
Szybko jednak dostrzegł martwego chłopaka. Znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej, rozpłaszczony na głazie jak balon z wodą zrzucony z balkonu na ulicę. Eliasz przez moment napawał się tym widokiem. Potem powiódł wzrokiem w górę, za śladami krwi, które w końcu niknęły w orograficznym obłoku.
Uśmiechnął się, skinął głową i ruszył w kierunku Doliny Pięciu Stawów Polskich.
Utrzymując przyzwoite tempo, zszedł na dół i dopiero przy Niżnim Solisku dostrzegł ratowników zmierzających w jego stronę.
– Panowie! – krzyknął już z oddali. – Turysta spadł na podejściu pod Zawrat! Właśnie stamtąd idę!
– Wiemy – odparł lakonicznie jeden z mężczyzn, nie zwalniając.
– Dzięki za informację – dodał drugi.
Iwo zatrzymał się i odprowadził ich wzrokiem. Zapieprzali jak króliki, choć nie mogli już nic zrobić. Po chwili Eliasz zrozumiał, że musieli pełnić dyżur w znajdującym się nieopodal schronisku. A jeśli tak, to być może wczoraj spotkał ratownika, który dyżurował w Murowańcu. Zapewne tak.
W każdym razie miał ich z głowy. Kiedy dwoje idiotów powie TOPR-owcom, że pewien turysta zszedł na dół, zobaczyć, co stało się z tym, który spadł, pomiarkują, że spotkali go przy podejściu. Nikt nie będzie się nim interesował, ani go szukał.
Góry to idealne miejsce zbrodni. Wiedzieli o tym już dawni zbójnicy, wiedział o tym także Eliasz.
Minął schronisko po lewej i poszedł dalej niebieskim szlakiem ku Morskiemu Oku. Czas zmienić rewir. Ale nie tylko.
Po jakimś czasie zboczył ze szlaku i zszedł do Żlebu Żandarmerii. Było to jedno z koryt w górskich stokach, gdzie długo zalegał śnieg, tylko czekając, by zamienić się w lawinę. Od czasu do czasu z kuluaru jakaś schodziła – pech chciał, że zazwyczaj przecinała popularną asfaltową drogę na Morskie Oko. Turyści chodzący tamtędy w zimie lub na wiosnę często nie zdawali sobie sprawy z tego, jak groźny był Żleb Żandarmerii. Swą nazwę zawdzięczał temu, że niegdyś schodząca nim masa śnieżna zmiotła budkę węgierskich żandarmów.
Iwo stąpał ostrożnie po śniegu. Marzyło mu się, by kiedyś wywołać lawinę i sprawić, że w jednej chwili odbierze życie całej grupie ludzi na dole.
Była to krzepiąca myśl. Dawała motywację, by działać i wciąż się rozwijać.
Na razie jednak musiał zająć się sobą. Odbił ze żlebu w lewo, idąc jego północną grzędą w kierunku Dziaduli. Skała ta miała kilka metrów i niespecjalnie przypominała postać, od której wzięła nazwę. Otaczała ją kosodrzewina, co nie stanowiło dla Eliasza idealnych warunków, ale powinno wystarczyć.
Obszedł turniczkę, a potem usiadł za nią. Zrzucił plecak z ramienia i zaczął w nim grzebać. Po chwili z samego dołu wyciągnął niewielkie pudełko, w którym trzymał wszystko, czego potrzebował przed zmianą rewiru.
Lusterko umocował w kosodrzewinie przed sobą, po czym włączył elektryczną golarkę. Najpierw ściął krótko włosy, a potem zdjął nakładkę z urządzenia i zaczął się golić. Miał twardy, gęsty zarost, który od pewnego czasu zapuszczał. Teraz na policzkach i podbródku zostawił sobie szczecinę, a dłuższą brodę jedynie wokół ust.
Spakował się i spojrzał na leżące na ziemi włosy. Rozgarnął je nogą, choć właściwie nie musiał przejmować się, że ktoś trafi na jego ślad. Nikt się tu nie zapuszczał, może z wyjątkiem niedźwiedzi.
Iwo wrócił na szlak i się rozejrzał. Żadnego turysty nie dostrzegł, ale gdyby było inaczej, po prostu zapiąłby rozporek, tym samym obwieszczając, dlaczego musiał zejść ze szlaku.
Odmieniony, ruszył dalej w kierunku Morskiego Oka.
W schronisku panował lekki zaduch, jak zawsze. Eliasz dosiadł się do grupy ludzi, którzy sprawiali wrażenie, jakby właśnie zdobyli wszystkie najwyższe szczyty za jednym zamachem. Zapewne wjechali tu fasiągiem, ale Iwo nie miał zamiaru ich o to pytać. Zerknął tylko na ich tenisówki i wiedział już wszystko.
Mimo to odbył niezobowiązującą rozmowę, napił się gorącej herbaty, zjadł placki ziemniaczane, po czym podziękował turystom za towarzystwo.
Turyści.
To określenie pasowało do tych ludzi. Ale jak w takim razie miał nazywać wszystkich tych, którzy pokonywali strome zbocza, przyklejali się do skalnych ścian nad urwiskami i wchodzili na drabinki wiszące nad przepaścią? „Wędrowcy” brzmiało zbyt pompatycznie, „turyści” niemal jak obelga. „Trekkingowcy” byli zbyt nowocześni, „taternicy” przesadzeni, a „turyści górscy” przywodzili na myśl przesadną pedanterię.
Amerykanie mieli swoich hikers. Niemcy wanderers, a Hiszpanie montañeros. Polska jak zwykle była w ciemnej dupie.
Eliasz usiadł na jednym z większych kamieni nad Morskim Okiem. Spojrzał na Mięguszowieckie Szczyty górujące nad jeziorem. Po prawej stronie wyróżniał się strzelisty Mnich, swoją wybitnością przyćmiewający wszystkie inne wierzchołki.
– Górołaz – powiedział do siebie Iwo.
Tak, to określenie pasowało do wszystkich tych, którzy zapuszczali się trochę dalej niż fasiągiem nad Morskie Oko.
Eliasz wyciągnął z plecaka kołonotatnik i długopis, a potem przewrócił stronę. Jeszcze raz powiódł wzrokiem wzdłuż grani i zaczął pisać.
„Nie jestem psychopatą” – zaczął. „Nie przesiaduję ze zwłokami swoich ofiar, nie upajam się odorem śmierci i rozkładu. Nie zabijam dlatego, by zaspokoić wynaturzone żądze. Zabijam, by żyć”.
Na moment przerwał i przeczytał swój list. Tak, początek był całkiem przyzwoity.
„Nie jestem psychopatą” – podkreślił jeszcze raz. „Jestem artystą, a zarazem publicznością dla swoich dzieł. Są moje. Nie dzielę się nimi z nikim”.
Podniósł wzrok na Mnicha, zastanawiał się przez moment, a potem zamknął kołonotatnik. Na dzisiaj wystarczyło, jutro będzie kontynuował swój manifest. Zależało mu na tym, by oddawał precyzyjnie jego uczucia. Eliasz nie chciał zostać źle zrozumiany.
Przez moment zawieszał wzrok na najbardziej wybitnym szczycie w okolicy. Wiedział, że prędzej czy później tam trafi. Morderstwo, jakiego tam dokona, będzie lepsze od jakiegokolwiek innego. Świnica kusiła, Rysy i Przełęcz pod Chłopkiem również, ale to Mnich był tym miejscem, na które Iwo czekał najbardziej.
Na turnię nie prowadził żaden szlak turystyczny, a północno-wschodnia ściana była jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg wspinaczkowych w Tatrach. Wchodzić powinni tam tylko taternicy znający się na rzeczy.
Eliasz zamknął na moment oczy. Będzie musiał jeszcze trochę poczekać.
Tymczasem jednak miał jeszcze wiele do zrobienia w okolicy Morskiego Oka.