Читать книгу Przewieszenie - Remigiusz Mróz - Страница 8
CZĘŚĆ PIERWSZA
7
ОглавлениеForst klął w duchu jak szewc, choć starał się nie okazywać złości. Patrzył na prokuratora, spokojnie przeżuwając gumę, jednak najchętniej zerwałby się z krzesła i dał po mordzie bezczelnemu kutasinie.
Nie wiedział, czy Gerc mówi prawdę. Dotychczas wydawało mu się, że prawidłowo podał liczbę wystrzelonych pocisków. Uwzględnił też tę kulę, która trafiła ukraińskiego zbrodniarza prosto w czaszkę, zanim w ogóle trafił na sprawców zabójstw.
– I co pan na to? – zapytał Aleksander.
Wiktor przeniósł wzrok na prokurator, starając się stwierdzić, ile wie. Damulka nie zdradzała żadnych emocji, co kazało mu sądzić, że jest równie zaskoczona jak on.
Zastanawiał się, czy mógł się pomylić. Po powrocie do Polski był zmordowany, otarł się w końcu o śmierć. Być może podał hienom z wydziału kontroli niewłaściwą liczbę.
Ale nie szkodzi. Nic mu z tego powodu nie groziło, wbrew temu, co twierdził Gerc. Nie ma zwłok, nie ma przestępstwa – przynajmniej zazwyczaj. Bywało, że w procesach poszlakowych skazywano ludzi na długie odsiadki, ale w tej sytuacji nie musiał się tego obawiać.
Forst obrócił się do Aleksandra i zaczął żwawiej przeżuwać gumę.
– To pańska odpowiedź? – zapytał prokurator.
– Tak.
– Więc nie zaprzecza pan, że…
– A to przesłuchanie? – Wszedł mu w słowo Wiktor. – Myślałem, że potrzebujecie mojej pomocy.
– A pan naszej, jak widać.
Forst prychnął pod nosem.
– Nie pamiętam, ile razy strzeliłem – odezwał się. – Pewnie tyle, ile podałem, ale nie mogę być pewien. Trochę się działo, wie pan?
– Wiem – odparł Gerc. – Wiem też, że te liczby się nie zgadzają.
– Trudno. Widocznie się machnąłem.
Aleksander spojrzał na niego spod byka.
– Albo wdał się pan w wymianę ognia, a potem wykonał egzekucję na którymś ze sprawców.
– O tak, dobiłem tę staruchę.
– Komisarzu Forst… – zaapelowała Wadryś-Hansen. – Pozostańmy przy faktach.
– Chętnie.
– Jest to dla pana niewątpliwie potencjalny problem – dodała. – Ale nie zamierzamy wyciągać żadnych pochopnych wniosków.
– Chwała wam za to.
Dominika znów poprawiła okulary. Forst uznał, że jest w tym ruchu coś pociągającego. Właściwie wszystko, co robiła ta kobieta, było pociągające. Przywodziła na myśl purytańską arystokratę, a jednak robota, jaką wykonywała, kazała sądzić, że jest twardą babą.
– Nie ukrywam, że pańskie podejście i nastawienie do współpracy będzie istotnym czynnikiem przy całościowej ocenie sprawy – dodała.
– To zupełnie jak w przypadku oskarżonych – odparł. – Sąd też waży, jak się zachowuje taki nieszczęśnik podczas rozprawy, prawda?
Skinęła głową.
– Ale ja nie jestem o nic oskarżony. Teoretycznie mogę się więc na was wypiąć.
Gerc otworzył usta, ale kobieta uciszyła go, podnosząc dłoń.
– Teoretycznie tak – powiedziała.
Nie musiała nic więcej dodawać. Forst wiedział, że dalsza dyskusja będzie jedynie słowną przepychanką. Zresztą i tak już postanowił, że spotka się ze Sznajdermanem. Zmieniło się tylko to, że przez Gerca stracił kartę przetargową – teraz nie mógł już stawiać warunku o włączeniu do śledztwa.
– W praktyce lepiej dla pana będzie, jeśli okaże pan trochę rozsądku – zauważył Aleksander.
– Co?
– Słyszał pan.
– Nie, wydaje mi się, że nie. Chyba się przesłyszałem – odparł Wiktor, piorunując prokuratora wzrokiem.
– Panowie – wtrąciła Wadryś-Hansen. – Nie chcę tutaj walk kogutów.
Obaj skupili na niej wzrok.
– Poza tym odnoszę wrażenie, że wszyscy się doskonale rozumiemy.
– Aż nazbyt – zauważył komisarz.
– Więc omówimy krok po kroku strategię, którą przyjmie pan wobec oskarżonego, a potem pojedziemy na miejsce.
Forst odsunął krzesło i wstał.
– Strategia jest taka, że wyduszę z niego wszystko, co się da.
Cudów jednak się nie spodziewał. Wiedział, że Sznajderman ściąga go do więzienia tylko dlatego, że zamierza go zaatakować. Mimo to komisarz ruszył w kierunku wyjścia. Dwoje prokuratorów popatrzyło po sobie, ale ostatecznie poszło za nim.
– Pojedziemy moim – odezwał się Aleksander.
Wiktor się nie odzywał. Nie miał zamiaru spędzać z tymi ludźmi więcej czasu, niż było to absolutnie konieczne. A już na pewno nie zamierzał jechać z nimi na drugi koniec miasta.
– Gdzie on jest? – zapytał, obracając się przez ramię przed schodami. – Na Montelupich?
– Tak – potwierdziła Dominika.
Forst skinął głową i ruszył w dół. W Krakowie istniały tylko dwa miejsca, gdzie ten człowiek mógł trafić – albo na Podgórze, albo na Montelupich. Przy czym druga możliwość była bardziej prawdopodobna z racji właściwości miejscowej.
Wiktor zszedł na podwórze i wprowadził odpowiedni adres do nawigacji. Potem wyjechał z parkingu w lewo. Spojrzał przelotnie na czteropak leżący na siedzeniu obok i pomyślał, że musi się go pozbyć. Nie otwierając.
Zdążył wypalić dwa papierosy, nim zaparkował pod aresztem śledczym. Poczekał chwilę na prokuratorów, po czym ruszył za nimi do środka. Gdyby sam chciał zobaczyć się z osadzonym, musiałby pół dnia spędzić na papierologii. Tych dwoje wprowadziło go do środka bez przeszkód.
Po chwili siedział w pokoju przesłuchań i czekał na Sznajdermana.
Kiedy klawisze go wprowadzili, próbował złowić jego spojrzenie, ale chłopak wbijał wzrok w podłogę. Na twarzy miał liczne rany cięte i siniaki. Dopiero, gdy usiadł naprzeciwko Wiktora, ten dostrzegł, że jedno oko więźnia zaszło krwią.
Komisarz spojrzał w obiektyw kamery umieszczonej w rogu pomieszczenia.
Strażnicy przykuli łańcuch do podłogi, a potem zostawili ich samych. Wadryś-Hansen i Gerc z pewnością chcieliby być w środku, ale Sznajderman postawił sprawę jasno – będzie rozmawiał tylko z Forstem.
– Kiepsko wyglądasz – zaczął komisarz.
Nie tak dawno temu sam wyglądał znacznie gorzej. W Czarnym Delfinie obrywał nie tylko od współwięźniów, jak ten chłopak, ale także od klawiszy. Przede wszystkim od nich. Tam można zginąć za krzywe spojrzenie, tutaj naprawdę trzeba było się postarać, żeby strażnik w ogóle odpiął pałkę służbową.
Codziennie przed snem tamte obrazy uparcie wracały. Ledwo zamykał oczy, a znów widział niewielką celę bez okien, znęcających się nad nim klawiszy czy Aleksieja Filipczenkę, współwięźnia skazanego za kanibalizm. Wiktor nadal słyszał krzyki osadzonych i ich nieludzkie wycie. Czuł smród tamtego miejsca. Wciąż wydawało mu się, że jest przesiąknięty fetorem potu, kału, nasienia i szczochów.
Potrząsnął głową. W porównaniu do jego przeżyć, Sznajderman miał tutaj sielankę.
– Wiem, że wyjście z celi to dla ciebie urozmaicenie, ale nie mam całego dnia – odezwał się Forst, splatając dłonie na stole. – Chciałeś ze mną rozmawiać, więc mów.
Michał podniósł wzrok.
– Niech wyłączą kamerę – powiedział.
– Nie ma takiej możliwości.
– Jeśli chcą, żebym mówił, muszą wyłączyć nagrywanie.
Wiktor skinął głową, rozplótł ręce, a potem wstał. Ku zaskoczeniu więźnia, podszedł do drzwi i załomotał w nie. Kiedy strażnik otworzył, stanął w progu, po czym obejrzał się przez ramię.
– Ostatnia szansa – rzucił. – Ja nie muszę tu być. To ty masz coś do powiedzenia.
Sznajderman zacisnął usta, patrząc na niego w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości – gdyby mógł, rozszarpałby go na strzępy.
Forst wyszedł na korytarz.
– W porządku – odezwał się więzień. – Niech kamera zostanie.
Wiktor wrócił do pokoju i usiadł na krześle. Odgiął się na oparciu.
– Mów.
– Przypuszczam, że dodadzą mi zarzut o groźby karalne, ale chyba nie powinienem się tym przejmować, prawda? – zapytał. – Bo ściągnąłem cię tutaj, żeby powiedzieć ci, że zdechniesz jak najgorszy kundel, kiedy tylko…
– Masz do przekazania coś oprócz pustych gróźb?
– Nie są puste – odparł z zadowoleniem Sznajderman. – Przykład Olgi Szrebskiej dobitnie powinien ci to uświadomić.
Forst milczał.
– Nie możesz czuć się bezpieczny, komisarzu. Wiemy, gdzie mieszkasz. Wiemy, którędy jeździsz do pracy. Wiemy, gdzie szukać twojej rodziny.
– Jesteśmy Anonymous – dopowiedział Wiktor, rozkładając ręce. – Jesteśmy Legionem. Nie przebaczamy. Nie zapominamy. Spodziewajcie się nas.
W oczach Michała pojawiła się wściekłość. Zacisnął zęby, aż uwydatniły mu się kości policzkowe. Zapewne przy wszystkich obrażeniach powodowało to ból, ale osadzony zdawał się tym nie przejmować.
– Nie kpij sobie – wycedził. – Raz już trafiliśmy cię tam, gdzie się nie spodziewałeś.
Forst patrzył na chłopaka i widział czysty, nieskażony, fanatyczny gniew. Był arcydziełem tego, kto go zaprojektował.
Komisarz spędzał długie noce na zastanawianiu się, kim jest architekt całej tej konstrukcji. Fasadę stanowiła religia esseńczyków – tajemnicze wyznanie wczesnochrześcijańskie, które w jakiejś skrzywionej wersji zakładało, że Zwoje znad Morza Martwego spisał sam Chrystus.
Tacy jak Sznajderman zupełnie podporządkowali się tej ideologii. Widać to było w każdym najmniejszym geście, jaki wykonał Michał, w jego mimice, głosie czy spojrzeniu.
Dla takich jak on, religia stanowiła rytm, pod który układał się każdy jego krok. Wiktor zastanawiał się tylko, ilu żołnierzy maszeruje z nim ramię w ramię. I kto jest odpowiedzialny za nadawanie taktu.
Pierwszą krucjatę mieli za sobą. Przygotowywali ją latami i stanowiła dla nich poligon doświadczalny. Precyzyjnie dobrali ludzi, których spotkały odpowiednio brutalne krzywdy – a potem pozwolili, by ci wymierzyli sprawiedliwość swoim oprawcom i ich rodzinom.
Mimo że poświęcili kilka osób, ostatecznie musieli uznać, że ich przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Informacja o monetach obiegła nie tylko krajowe media – zaznaczyli swoją obecność także poza granicami kraju. I dali jasno do zrozumienia, że to jedynie preludium do głównej części koncertu.
Najbardziej niepokojąca była jednak myśl, że oprócz tych wszystkich żołnierzy i orkiestry, ktoś trzyma batutę i dyryguje działaniami pozostałych.
– Zadbamy o to, żebyś cierpiał – odezwał się Sznajderman. – W życiu doczesnym zaznasz wielu krzywd, komisarzu.
– W to nie wątpię.
– Spotka cię więcej cierpienia, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Forst odpakował gumę i złożywszy listek na pół, włożył go do ust.
– Zanim spłoniesz w piekle, będziesz błagał o to, by to wszystko wreszcie się skończyło. Będziesz zastanawiał się, czy samemu tego nie zakończyć. Będziesz łkał w samotności, jak…
Więzień urwał, gdy zorientował się, że oficer ostentacyjnie mlaska przy przeżuwaniu.
– Dobra – rzucił Wiktor. – Masz coś konkretnego do powiedzenia, czy mogę iść?
Michał zaśmiał się pod nosem. Całe napięcie nagle go opuściło i przez moment sprawiał wrażenie dziecka, które wie już, że niebawem otrzyma długo wyczekiwany prezent. Uśmiechnął się tak szeroko, że rany na jego ustach popękały.
Potem nagle odgiął się na oparciu.
Forst doskonale wiedział, co to zapowiada, ale nie zdążył zareagować. Więzień z impetem uderzył głową o metalowy blat, odchylił się w tył, a potem przywalił jeszcze raz. Komisarz zerwał się z krzesła, drzwi natychmiast się otworzyły, ale zanim ktokolwiek dopadł do Sznajdermana, ten zdążył kilkakrotnie uderzyć o stół.
Kiedy go unieruchomili, śmiał się w najlepsze, rozchlapując krew. Spływała mu obficie ze złamanego nosa i wypływała z poranionych dziąseł. Forst spojrzał na makabryczny widok. Jakby mało mu było jeszcze koszmarów.
– Pamiętaj – rzucił Michał na odchodnym. – Nadchodzimy i nic nie możesz…
– Wystarczy – mruknął jeden ze strażników, a potem potrząsnął więźniem.
Wiktor spojrzał na moment w kamerę, po czym wyszedł na korytarz. Odprowadził wzrokiem Sznajdermana i po chwili usłyszał kroki z drugiej strony.
– Miał go pan przycisnąć – odezwał się Gerc. – Wydusić z niego dane osobowe, do cholery…
– Nie miałem okazji.
– Bo wdał się pan w jakąś bezsensowną sprzeczkę – odparł prokurator, stając przed nim. – Ego nie pozwalało odpuścić?
– Miałem zamiar na początek wytrącić go z równowagi.
– I najwyraźniej się panu, kurwa, udawało – bąknął Aleksander i pokręcił głową.
Wadryś-Hansen przez moment sprawiała wrażenie, jakby chciała interweniować, ale ostatecznie musiała dostrzec, że Wiktor nie zamierza wdawać się w utarczkę słowną i odpuściła.
– Wie pan, co pan zrobił?
– Nie.
Gerc wycelował palcem w kierunku oddalającego się więźnia.
– Ten facet będzie bronił się przez niepoczytalność.
– To nie mój problem.
– Nie pana… – powtórzył Aleksander i prychnął, patrząc na Wadryś-Hansen w poszukiwaniu poparcia. – Jeśli adwokat zdoła udowodnić, że Sznajderman jest niezrównoważony, to będzie pański problem. Zadbam o to.
– Życzę powodzenia – odparł Forst, a potem spojrzał na Dominikę. – Jestem wolny?
Skinęła głową.
– Tak, jest pan wolny – dodał przez zęby Gerc. – I może być pan pewien, że to ostatni raz, kiedy prokuratura zwraca się do pana o pomoc.
Wiktor był myślami daleko, nie zwracał uwagi na to, co mówił oskarżyciel. Obrócił się, a potem ruszył do wyjścia. Szkoda mu było czasu na tych dwoje.
Wsiadł do volkswagena, ale zanim odpalił silnik, przez moment trwał w bezruchu. Ci ludzie rzeczywiście mogli na niego polować. Jeśli szukali rozgłosu, mógł być dla nich idealnym celem. Komisarz, który prowadził sprawę z Giewontu. Stróż prawa, który ujął troje z nich.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na aleję Słowackiego. Wiedział doskonale, dokąd musi się udać.