Читать книгу Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4 - Remigiusz Mróz - Страница 9

Rozdział 1
Wniosek
6
Sala konferencyjna nr 3, Skylight

Оглавление

Niełatwo było sprawić, by dwoje tak różniących się od siebie prawników znalazło się w jednym miejscu. Mimo to Oryńskiemu udało się do tego doprowadzić.

W kwestii spotykania się z interesantami Chyłka i Buchelt stanowili dokładne przeciwieństwo. Ona zawsze zapraszała rozmówców do sal konferencyjnych, traktując swój gabinet jako zamknięte dla świata królestwo. On zawsze przyjmował w biurze. Tym razem jednak zgodził się zrobić wyjątek. Usiedli przy długim, wąskim stole konferencyjnym. Kordian i Lew po jednej stronie, Joanna po drugiej, zupełnie jakby była jednym z klientów.

Dwoje adwokatów mierzyło się wzrokiem. Oryński doskonale pamiętał pierwsze określenie, jakiego Chyłka użyła do opisania mu Buchelta. „Wyjątkowo ponura kreatura”.

Właściwie początkowo się z nią zgadzał, ale kiedy poznał patrona, musiał przyznać, że pod płaszczykiem flegmatyczności, niemal apatii, kryje się w gruncie rzeczy sympatyczny człowiek.

Był specjalistą od prawa gospodarczego, ale wyglądał, jakby najlepiej znał te przepisy, które regulowały zniesienie reglamentacji i wprowadzenie wolnych cen mięsa pod koniec lat osiemdziesiątych. Okulary miał wprost gigantyczne, w grubych oprawach, a marynarkę musiał zdobyć, łamiąc zasady czasoprzestrzeni – nigdzie nie sprzedawano już krzyków mody z tak głębokiego PRL-u.

– Gratuluję awansu – bąknął Buchelt.

– A ja emerytury.

– Słucham?

– Nie odchodzisz jeszcze?

– Nie, jeszcze nawet…

– Po sprawie Salusa powinieneś.

Kordian odchrząknął i znacząco spojrzał na Joannę. Nie odrywała wzroku od Lwa, ale tematu nie kontynuowała, więc aplikant uznał, iż jego subtelna sugestia zrobiła swoje.

– Panie mecenasie – zaczął. – Mógłby pan…

– Oj, dajmy temu spokój – ucięła Joanna. – Niech powie, co ma do powiedzenia, a potem zabierzemy się do roboty.

Buchelt sprawiał wrażenie nieco skonsternowanego, choć doskonale wiedział, w jakim celu Oryński poprosił go do sali konferencyjnej. Potrzebował chwili, by zebrać myśli, a ponaglające spojrzenie Chyłki z pewnością nie pomagało. W końcu nabrał tchu.

– Dobrze… – odezwał się. – Przed Trybunałem zasadniczo obowiązują takie same zasady sądowego savoir-vivre’u, jak wszędzie indziej, może nawet panuje tam bardziej liberalne podejście.

Ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym niesmakiem i Joanna skwitowała to, unosząc wzrok.

– Clou problemu polega na tym, że zasiadają tam różni ludzie. Także osoby, które… cóż, nie mają wiele wspólnego z wybitnymi jurystami.

– Słucham?

– Coś nie tak? – bąknął. – Sądziłem, że kto jak kto, ale pani doceni taką łyżkę dziegciu wobec…

– To nie łyżka dziegciu, a kubeł gówna.

Buchelt otworzył usta, ale się nie odezwał. Przez chwilę trwał w bezruchu, a cisza zdawała się robić coraz cięższa. Joanna skrzyżowała ręce na piersi, nie mając zamiaru jej przerywać.

– Oczywiście większość ma odpowiednie kompetencje, ale… część przecież jest wybierana z pobudek politycznych.

Dla Kordiana było to oczywiste i wydawało mu się, że dla patronki także. Ustawa była skonstruowana w taki sposób, że wiele zależało od dobrej woli polityków. A jeśli w tym kraju istniał jakikolwiek towar deficytowy, to była nim właśnie ona.

Gdyby to od niego zależało, podniósłby większość sejmową konieczną do powołania sędziego do dwóch trzecich głosów. Dzięki temu kandydat musiałby zdobyć także poparcie opozycji i znacznie trudniej byłoby przepchnąć niekompetentną osobę.

Wydawało mu się nawet, że taki pomysł podsunęła mu niegdyś Chyłka. Teraz jednak najwyraźniej nie miało to znaczenia. Liczyło się wyłącznie to, by nie zgodzić się z Bucheltem.

– Wszystko oczywiście zależy od składu orzekającego – ciągnął niepewnie Lew. – W tym przypadku będzie to pełne gremium, więc analizować trzeba szeroko. Do niektórych przemówią względy natury praktycznej, zasiada tam wszakże dwóch adwokatów, o ile mnie pamięć nie myli.

– Może i dwóch – przyznała.

– Ale cała reszta to teoretycy. Należy im przedstawić racjonalny, zgodny ze sztuką wywód, który stanowi próbę całościowego ujęcia…

– Zawsze pan tak międli te słowa?

Buchelt powoli rozłożył ręce, a potem spojrzał na Kordiana w poszukiwaniu ratunku. Oryński starał się przybrać najbardziej neutralny wyraz twarzy, na jaki było go stać. Ostatnim miejscem, w którym chciał się znaleźć, było to między młotem a kowadłem.

– Staram się po prostu pani wytłumaczyć, że ci ludzie docenią naukowe podejście do sprawy.

– Doprawdy?

– Tak. Większość była akademikami, nim zajęli się orzekaniem w Trybunale. Będą oceniać pani argumentację pod kątem doktryny, a…

– A zdania w doktrynie są podzielone.

– Słucham?

– Nic. Tak się mówi – odparła pod nosem. – Szczególnie na egzaminie, kiedy nie zna się odpowiedzi. Prawda, Zordon?

– Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji.

– Będziesz już niebawem, kiedy razem z ponad dwoma tysiącami innych nieboraków przystąpisz do egzaminu adwokackiego. Ile to teraz trwa? Cztery dni?

Skinął niechętnie głową. Nie chciał teraz o tym myśleć, miał jeszcze sporo czasu na naukę – i jeszcze więcej na zamartwianie się.

– Przez pierwsze trzy dni egzamin trwa sześć godzin, w czwartym dniu osiem.

– Nieźle. Zdążysz się napocić, choć i tak nic z tego nie będzie.

– Jeśli wciąż będziesz okazywać mi tak daleko idące wsparcie, z pewnością…

Lew Buchelt chrząknął tak głośno i głęboko, że oboje natychmiast popatrzyli na niego, jakby miał się zadławić. Zmierzył wzrokiem jedno i drugie i ledwo zauważalnie pokręcił głową.

– Jeśli to wszystko…

– Nie, nie wszystko – odparła Joanna. – Chcę się jeszcze dowiedzieć, jak to jest z wnioskami dowodowymi.

– W pewnym sensie tak, jak w normalnym postępowaniu, choć Trybunał nie jest nimi związany. Może sam dopuścić jakikolwiek dowód, jeśli uzna to za słuszne. A w sprawach nieuregulowanych ustawą o TK stosuje się odpowiednio przepisy Kodeksu postępowania cywilnego.

– Cywilne. Świetnie.

Lew zmarszczył czoło. Przez moment zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać. Przypuszczalnie nad tym, czy warto podejmować rzuconą rękawicę.

– Coś nie tak? – zapytał w końcu.

– Po prostu nie darzę cywilnego przesadną sympatią.

– Ponieważ jest zbyt cywilizowane?

Chyłka popatrzyła na niego z niedowierzaniem i prychnęła.

– Czyżby pan próbował żartować? – zapytała, uśmiechając się. – Albo zdobyć się na przytyk?

– Po prostu zauważam, że prawo cywilne czy gospodarcze zajmuje się zupełnie inną materią niż ta, do której pani przywykła. W prawie karnym wszystko obraca się wokół zbrodni, wynaturzeń i…

– Tak, tak. Samo dobro, podczas gdy u was same nudy.

Lew poprawił okulary, przez moment się zastanawiał, a potem wstał. Zapiął stanowczo zbyt duży i zbyt luźno przyszyty guzik marynarki, obracając się w kierunku drzwi. Chyłka ani Oryński nie odezwali się słowem.

Stary mecenas zatrzymał się w progu i obejrzał przez ramię.

– Proszę po prostu w swej argumentacji przytaczać opracowania szanowanych autorów. Sugeruję przede wszystkim opinie profesorów Garlickiego, Działochy, Sokolewicza, Skrzydły, Granata czy…

– Najbardziej przekonujące będą moje opinie.

– Z pewnością. Ale proszę wystrzegać się przytaczania tych, którzy… cóż, zostali oskarżeni o plagiat, jeśli wie pani, kogo mam…

– Doskonale wiem – ucięła. – I dziękuję za rady. W kwestii ich udzielania jest pan prawdziwym odpowiednikiem kopalni odkrywkowej.

Buchelt skinął głową, a potem wyszedł na korytarz. Ledwo drzwi się zamknęły, Chyłka wyjęła z kieszeni pogięty kawałek kartki i coś na nim zapisała. Kordian przypatrywał się jej w milczeniu.

– Co robisz?

– Zapisuję nazwiska tych konstytucjonalistów.

– Powinnaś zainwestować w notes. Albo skorzystać z komórki.

– Wszystko w swoim czasie, Zordon. Na razie wracam do siebie po przejściach alkoholowych.

Mimo że używała lekkiego tonu, przypuszczał, że nie jest jej łatwo. Właściwie spodziewał się, że od razu po wyjściu ze szpitala Joanna jakimś cudem niepostrzeżenie nabędzie butelkę i tym samym trąci kamień, który wyzwoli lawinę. Tymczasem nic takiego się nie stało. A jeśli toczyła wewnętrzną walkę, to bynajmniej nie było tego po niej widać.

Rozległo się pukanie do drzwi. Oryński odwrócił głowę, przekonany, że Lew Buchelt wrócił, by dodać coś jeszcze. Zamiast niego w progu zobaczył jednak nieznanego mężczyznę. Szybko pomiarkował, że to jeden z praktykantów.

– Panie mecenasie – powiedział, patrząc na Kordiana.

Oryński się wzdrygnął. W ułamku sekundy przez głowę przeszły mu dwie wyraźne jak błyskawica myśli. Pierwsza: Chyłka zaraz będzie miała używanie. Druga: kiedyś współpracownicy naprawdę będą go tak tytułować.

Chciał odpowiedzieć, że nie zrobił jeszcze aplikacji, ale w gruncie rzeczy dlaczego miałby poprawiać chłopaka?

– Pan Żelazny chciałby się z panem widzieć.

– Tak?

Kordian spojrzał ostrożnie na Chyłkę. Wbijała wzrok w kartkę papieru, nie zwracając uwagi na posłańca.

– Twierdzi, że to pilne.

Oryński podniósł się, zapiął marynarkę, a potem ruszył w stronę wyjścia.

– Powodzenia, panie mecenasie – rzuciła pod nosem Joanna.

Uznał, że najlepiej będzie nie odpowiadać, i czym prędzej wyszedł z sali konferencyjnej. Podziękował praktykantowi, a ten skierował się z powrotem do noryobory. Po drodze prawie potrącił kuriera UPS, który rozglądał się nerwowo jak zwierzyna pośród całej chmary myśliwych. W końcu wbił wzrok w Kordiana.

– Sala konferencyjna numer trzy? – zapytał niepewnie.

Oryński wskazał na drzwi, które właśnie zamknął. Kurier otarł pot z czoła i odetchnął.

– Niełatwo tu macie – ocenił. – Prawdziwa miejska dżungla.

– Dzisiaj? O tej porze? To raczej odpowiednik podlaskiej wsi. Przyjdzie pan w poniedziałek rano, zobaczy pan, co to znaczy dżungla.

Pracownik UPS pokiwał głową.

– Szukam Joanny Chyłki.

– To dobrze pan trafił. Jama drapieżnika jest w tej chwili tu. – Kordian otworzył drzwi. – Tylko ostrożnie. Nie polecam podchodzić za blisko.

– Co jest, Zordon? – rozległ się głos ze środka.

– Kurier do ciebie.

– Niech zostawi u Anki.

Mężczyzna przechylił się przez próg.

– Przesyłka jest adresowana do pani. Imiennie, nie na kancelarię. Potrzebuję…

– Zawsze pod górkę – ucięła. – Co to za przesyłka?

Kordian spojrzał na podłużne pudełko, które kurier trzymał pod pachą. Jakimś cudem przetrwało przebijanie się przez korytarz, choć Oryński przypuszczał, że mężczyzna musiał chronić je niczym matka własne dziecko.

– Trudno powiedzieć – odparł, wchodząc do środka.

Oryński spojrzał w głąb korytarza, na końcu którego znajdował się gabinet Żelaznego. Był ciekawy, kto zdecydował się sprezentować coś Chyłce, ale nie wypadało kazać szefowi czekać. Wpuścił kuriera, a potem ruszył ku biuru jednego z dwóch imiennych partnerów.

Artur Żelazny jak zwykle bawił się spinkami do mankietów. Było w tym nawyku coś przywodzącego na myśl zachowania obsesyjno-kompulsywne, ale nikt nie śmiał zwrócić mu na to uwagi.

Podniósł wzrok znad najnowszego, najcieńszego macbooka i zmrużył oczy.

– Wejdź, Kordian.

Oryński zamknął za sobą drzwi i usadowił się przed przełożonym. Przypuszczał, że czeka go wysłuchanie gadaniny z gatunku tych, które znał z powieści Grishama. Schemat zawsze był ten sam. Przed zbliżającym się egzaminem zawodowym szefowie zazwyczaj wzywali młodego prawnika i wygłaszali płomienną przemowę, podkreślając, że w historii kancelarii nie zdarzył się jeszcze taki aplikant, który by oblał. I że są absolutnie pewni, iż tym razem także się tak nie stanie.

Innymi słowy, formułowali typową prawniczą niewypowiedzianą groźbę, która powinna się zaczynać od słów „tylko spróbuj, ty…”.

Żelazny zaczął jednak od czegoś innego.

– Mamy problem, Kordian.

– Nie jeden. Spowolnienie gospodarcze, rosnące stopy procentowe, wzrost przestępczości na terenach zurbanizowanych i…

– To nie pora na żarty.

Oryński poprawił się na krześle. Przyjął poważny, skupiony wyraz twarzy, mając nadzieję, że sprawia wrażenie profesjonalisty. Niepotrzebnie zaczynał od luźnych uwag, jakkolwiek po wszystkim, co przeszli z Żelaznym, wydawało mu się, że może sobie na to pozwolić.

– Znasz postanowienia umowne, które uzgodniliśmy z Joanną.

– Owszem.

– W takim razie wiesz, że zobowiązała się bronić ojca.

Skinął głową, marszcząc brwi. Nie miał pojęcia, o co został oskarżony Filip Obertał. Wiedział jedynie, że kiedy poinformował Chyłkę o tym, co zrobiła, w pijackim przypływie szczerości oznajmiła mu, że pedofilów nie broni.

Oskarżenie z pewnością tego nie dotyczyło, Żelazny nie wziąłby takiej sprawy. Musiało więc chodzić o jej przeszłość. Kordian nie zamierzał jednak w niej grzebać, obawiając się tego, co może odnaleźć.

– Nie wygląda mi na to, żeby zamierzała uhonorować nasz układ.

– Jeśli jest na piśmie…

– Nie próbuj mydlić mi oczu, chłopcze.

– Nie zamierzałem.

– Więc powiedz wprost: zrobi to czy nie?

– Przypuszczam, że tak.

– Ale potrzebuje zachęty?

– Jeśli pod tym słowem rozumie pan pistolet przy skroni, to tak, zachęta się przyda.

Przez chwilę milczeli. Oryński zastanawiał się, czy może w jakikolwiek sposób pomóc byłej patronce. Ostatecznie jednak umowa była umową – prędzej czy później będzie musiała spotkać się z ojcem i go reprezentować.

– Czego dotyczy sprawa? – spytał Kordian.

– Nie mogę tego zdradzić, dopóki nie zawiązano stosunku obrończego. Oczywiście to rozumiesz.

– Oczywiście.

– I chciałbym, żeby ten stan rzeczy zmienił się jak najszybciej. Liczę na ciebie, Kordian.

– Na mnie?

– Zdaje się, że tylko ty potrafisz przemówić jej do rozsądku.

Oryński nieomal parsknął śmiechem.

– Wytłumacz jej, że od tego nie ucieknie.

– Naturalnie.

– I daj do zrozumienia, że jeśli nie dotrzyma warunków umowy, ja także nie będę czuł się zobligowany, by to zrobić.

– Zakomunikuję jej to dobitnie.

– Świetnie. W takim razie jest jeszcze jedna…

Urwał, gdy drzwi nagle się otworzyły. Do środka wpadł podmuch wiatru, który zdawał się nieść także cały rozgardiasz z korytarza. Wraz z nim do gabinetu wparowała Chyłka.

Rzuciła na biurko czarną różę, a potem skrzyżowała ręce na piersi. Kilka płatków spadło na podłogę.

– Co to jest? – zapytał Artur.

– Kolejne ostrzeżenie.

– Przed czym?

– Przed tym, żebym nie zajmowała się tą sprawą.

– Ale…

– Dlatego jeśli wezwałeś tu Zordona po to, by przekonał mnie do obrony ojca, zastanów się dwa razy. Coś ewidentnie jest na rzeczy. Coś większego, niż przypuszczałam.

Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4

Подняться наверх