Читать книгу W kręgach władzy Większość bezwzględna Tom 2 - Remigiusz Mróz - Страница 5
CZĘŚĆ 1
Rozdział 3
ОглавлениеWysoki, wysportowany i dobrze ubrany mężczyzna stał przed Autonomią, rozglądając się za człowiekiem, z którym miał się spotkać. Ten wprawdzie polecił mu, by czekał na niego w środku, ale Marek Zwornicki nie zwykł robić niczego, co mu kazano.
Zawsze chodził swoimi ścieżkami – i to dzięki nim dotarł na tyle wysoko, że mógł jedynie spaść. Ostatecznie tak się stało. W latach świetności jego kariera aktorska zdawała się nie do zatrzymania. Podbił polską kinematografię, zagrał w kilku głośnych produkcjach europejskich i miał ruszyć na podbój Hollywood.
Potknął się jednak po drodze. Wbrew doradcom wizerunkowym wziął udział w jednej reklamie, potem w drugiej. Zanim się obejrzał, został ambasadorem pewnej niezbyt prestiżowej marki, a niewiele później zaproponowano mu udział w programie dla celebrytów.
Zachłysnął się. Chciał być wszędzie. Kiedy jego otoczenie mówiło mu, by zwolnił, zaczął brać najlepiej płatne, najgłośniejsze role w komediach, wystąpił nawet w znanym amerykańskim sitcomie. To zmieniło optykę, dzięki której był przez lata rozpoznawalny. I sprawiło, że przestał być kojarzony z aktorstwem, a zaczął – z celebryctwem. Stał się Nicholasem Cage’em polskiego kina, który brał każdą rolę, jaka mu się nawinęła.
Miał jednak większe ambicje. I niebawem planował dać im wyraz.
Początkowo chciał odłożyć polityczny start do kolejnych wyborów, ale biorąc pod uwagę chaos w kraju, uznał, że nie powinien dłużej czekać. Winston Churchill nie bez powodu mawiał: „Nigdy nie pozwól, by dobry kryzys się zmarnował”.
Zwornicki nie miał zamiaru przepuścić takiej okazji.
Szczególnie kiedy dostał tajemniczą, lakoniczną informację, opatrzoną pieczątką Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Nie było to pismo urzędowe. Nie miało nic wspólnego z oficjalnymi kanałami.
Pieczątka była li tylko potwierdzeniem, że informacja pochodzi od wiarygodnego źródła.
Treść była krótka. Nadawca napisał jedynie, że ma wiedzę, która może sprawić, że upadnie nie tylko ośrodek władzy premiera Chronowskiego, ale także prezydent Seydy. Skala zniszczenia miała być politycznym odpowiednikiem zdetonowania dwudziestomegatonowej bomby termojądrowej.
Marek nie był przekonany, na ile to prawda, ale podczas spotkania w Autonomii miał to sprawdzić. Rozmowy tutaj były zawsze off the record, nie istniała groźba jakichkolwiek przecieków. Gdyby kiedyś do nich doszło, winny naraziłby się na tak duży ostracyzm, że mógłby pożegnać się z dalszą karierą. W polityce, w dziennikarstwie, na dobrą sprawę gdziekolwiek.
Było już piętnaście minut po umówionej porze, tymczasem Zwornicki nadal nie doczekał się rozmówcy. Nie miał pojęcia, kim on jest. Był jednak przekonany, że gdy tylko ten go zobaczy, podejdzie do niego.
Kret w kancelarii prezydenta.
Nie do pomyślenia, szczególnie biorąc pod uwagę czystkę, jakiej Daria Seyda dokonała po zaprzysiężeniu. Miała do tego święte prawo, a właściwie wymagała tego nawet tradycja. Wszystkie współczesne systemy polityczne opierały się na podziale powyborczych łupów – klucz cywilizowanych zwyczajów polegał jednak na tym, by wymieniać kierownictwo, nie szeregowych pracowników.
Tak zrobiła Seyda. Zaczęła od szefa kancelarii, skończyła na zastępcach dyrektorów poszczególnych biur. Żaden z nich nie wydawał się na tyle nieroztropny, by już po miesiącu urzędowania zechciał zmienić front – a jednak Zwornicki czekał teraz na kogoś, kto miał zamiar to zrobić.
I zgłosił się z tym akurat do niego.
Faryzeusz, pomyślał Marek. Musiał wiedzieć, że Zwornicki przygotowuje się do ofensywy politycznej i że zamierza zrobić użytek z nieostrożności i głupoty Chronowskiego. Gdyby Marek był na miejscu premiera, dwie rzeczy załatwiłby zupełnie inaczej.
Po pierwsze, wziąłby znacznie większą łapówkę. Po drugie, przynajmniej jedną trzecią spożytkowałby na przekonanie kilku osób, by milczały. Finansowo wyszedłby nie gorzej niż Chronowski, a byłby kryty. Nie tylko dlatego, że pieniądze były najlepszym motywatorem. Trzymałby pozostałych w garści. Gdyby przyjęli choćby złotówkę, byliby zamieszani w proceder nie mniej od niego.
Zwornicki westchnął, nie chcąc nawet myśleć o tym, jak wiele mógłby osiągnąć, gdyby tylko znalazł się w odpowiednim miejscu. Ale wszystko przed nim. Nie miał zamiaru odpuszczać, nawet gdyby musiał cały swój majątek spożytkować na kupowanie głosów.
Aktorstwo było zabawą, niewinną grą, zaledwie przygotowaniem do właściwej wojny. A nią będzie dla niego polityka.
Marek poczekał jeszcze kilka minut, a potem wszedł do restauracji. Wolnych stolików o tej porze było całkiem sporo. Wybrał ten przy oknie, a potem zamówił „Polędwiczki w sosie z BOR-owików”. Właściciele tej knajpy mieli trochę inwencji, trzeba było im to przyznać. Kultową pozycją stał się już deser o nazwie „NATO na bogato”.
Razem z daniem kelner podał Zwornickiemu plastikową, niebieską teczkę, jaką najczęściej dostrzec można było w rękach studentów przed sesją, kiedy uzupełniali braki w kserówkach.
– Co to jest? – spytał Marek.
– Ktoś zostawił to dla pana.
– Ktoś?
– Jakiś mężczyzna, był tutaj pół godziny temu.
Zwornicki zerknął na teczkę.
– Coś powiedział?
– Tylko tyle, że się pan zjawi i będzie na to czekał. I że zamówi pan polędwiczki.
– Co takiego?
Pracownik Autonomii wzruszył ramionami, a potem oddalił się bez słowa. Nie miał zamiaru ingerować w jakiekolwiek relacje między klientami, szczególnie jeśli coś niejasnego rysowało się na horyzoncie. Tutejsza obsługa skrupulatnie podchodziła do dochowywania wszelkich, choćby błahych tajemnic.
Marek zerknął na swoje danie. Przed otwarciem karty sam nie wiedział, że akurat je wybierze. Niemożliwe wydawało się, by ktokolwiek to przewidział. W końcu Zwornicki uznał, że to tylko tania zagrywka. Kelner zapewne za kilka stów miał to powiedzieć. I tyle.
Otwierając teczkę, poczuł na sobie spojrzenia paru osób, co specjalnie go nie dziwiło. Nie było wiele miejsc w Warszawie, gdzie mógłby pójść i nie zostać rozpoznany. Nawet w najbiedniejszych rejonach Pragi Południe ludzie znali go z reklam proszku do prania.
Zainteresowała się nim też jedna z kelnerek. I podeszła do niego, mimo że złożył już zamówienie.
– Można autograf? – zapytała, wyciągając plik kartek i długopis.
– Autograf? W erze selfie? – odparł z uśmiechem Marek.
Wzruszyła niewinnie ramionami, a on spojrzał na jej piersi. Był przygotowany, że go na tym przyłapie, zresztą zdarzało się to dość często. Nigdy nie krył się z rzeczami, które jego zdaniem były naturalne – a właśnie tym było okazywanie, że dana kobieta go pociąga. Gdyby kelnerka się zorientowała, rozładowałby sytuację żartem, którego zawsze używał: piersi są jak słońce. Można zerknąć, ale niemądrze jest patrzeć zbyt długo.
– Chyba jestem tradycjonalistką – powiedziała, podając mu kartkę.
– Nie szkodzi – odparł. – Nie potrzeba obiektywu, żeby się przy tobie uśmiechać.
Puścił do niej oko, nagryzmolił niewyraźny podpis, a potem przytrzymał jej spojrzenie dłużej, niż było to konieczne. Dziewczyna zdawała się nieco zakłopotana i Zwornicki uznał, że jeśli wróci tutaj pod wieczór, być może nie będzie wychodził z Autonomii sam.
Teraz miał jednak ważniejsze rzeczy na głowie.
Wyciągnął kilka kartek z teczki, a potem pobieżnie je przejrzał.
Wyglądało na to, że faryzeusz nie przesadzał. Rzeczywiście miał materiały, które pozwolą dobić Chronowskiego. I przy okazji uderzyć także w Seydę.
Marek zagwizdał mimo woli pod nosem. Położył dokumenty na stole, a potem zabrał się do jedzenia, nie odrywając jednak od nich wzroku. Im bardziej zagłębiał się w temat, tym więcej rozumiał.
W pewnym momencie odłożył sztućce.
To było jak manna z nieba. Nie tylko zapewni mu poklask społeczny, ale także sprawi, że wysadzi w powietrze całą scenę polityczną. Cały establishment. Arsenał był potężny, wystarczyło tylko dobrze zaplanować, kiedy użyć jego poszczególnych elementów.
W ostatnim z dokumentów znalazły się także informacje o tym, co działo się w sprawie malborskiego szczytu. Wszystko wskazywało na to, że pojawiło się zagrożenie terrorystyczne, mimo to media milczały.
Wisienka na torcie, pomyślał Zwornicki. Łakomy kąsek, ale jedynie w formie deseru. To, co miało realne znaczenie, wiązało się z polityką krajową.
Był wniebowzięty. Nie mógł wyobrazić sobie lepszego scenariusza.
Zmiecie Chronowskiego, Seydę, być może cały Pedep. UR oberwie się nie mniej, a na placu boju zostanie plankton polityczny. I jeden człowiek, który pozbiera wszystkich ocalałych po eksplozji, jaką sam wywoła.