Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 10

Rozdział 6

Оглавление

poniedziałek, 18.20

Zdecydowanie najmilszą chwilą tego dnia była dla Jacka jazda kolarzówką marki Trek w stronę domu. Był to najlżejszy i najlepiej skonstruowany rower, jaki kiedykolwiek posiadał. Z największą łatwością rozpędzał się na nim do ponad trzydziestu kilometrów na godzinę. Gdy ruch uliczny był intensywny – a późnym popołudniem w Nowym Jorku zawsze taki był – nie istniał szybszy środek lokomocji. Jack potrafił dotrzeć na rowerze spod gmachu OCME do południowo-wschodniego narożnika Central Parku w niespełna dwadzieścia minut – i to właśnie uczynił owego wieczoru.

Jazda w okolicy parku zawsze była najprzyjemniejsza. Jako że na ścieżkach nie brakowało pieszych wracających z pracy do domu, początkowo musiał się trzymać East Drive – aż do miejsca, w którym droga skręcała na południe już jako West Drive. Ruch samochodowy był tu zabroniony, toteż jazda rowerem stawała się przyjemna i bezpieczna. Wokół siebie miał tylko innych rowerzystów, biegaczy oraz rolkarzy. Zawsze z ochotą ścigał się z tymi, którzy wyróżniali się bardziej profesjonalnym sprzętem i strojem. Pod koniec podróży pozwalał sobie na krótką jazdę po chodniku, choć było to niezgodne z przepisami. Tak docierał do zbiegu Central Park West ze Sto Szóstą Zachodnią Ulicą – czyli do swojego kwartału.

Gdy zbliżał się do domu, było już całkiem ciemno. Po drugiej stronie ulicy, w małym lokalnym parku, jarzyły się reflektory, które sam kazał tam zainstalować, a w ich blasku trwał mecz koszykówki. W piaskownicach i na huśtawkach nadal bawiły się dzieci; parczek był niewątpliwą atrakcją.

Jack podjechał do drucianej siatki okalającej park i oparł się o nią. Nie bez trudu wypatrzył i z daleka rozpoznał grających. Nie było wśród nich jego najlepszych kumpli z boiska, Warrena Wilsona i Flasha Thomasa. Nie zdziwiło go to. Podobnie jak on pojawiali się zwykle dopiero po siódmej, bo pochłaniała ich praca. Obaj byli zatrudnieni w firmie transportowej. Jack się zastanawiał, czy przyjdą tego wieczoru. Gdyby wiedział, że tak się stanie, pewnie sam postarałby się dołączyć. Potrzebował ruchu, nawet jeśli czuł się trochę winny, że nie spędza z dziećmi tyle czasu, ile powinien – zwłaszcza odkąd pojawiły się problemy z Emmą.

Znowu przejechał na drugą stronę ulicy, wniósł rower po kilku stopniach i wprowadził do pomieszczenia, które wygospodarował tuż za drzwiami frontowymi specjalnie z myślą o rowerach i innym sprzęcie sportowym. Gdy wieszał treka za przednie koło, zauważył rakiety do lacrosse należące do JJ’a. Podniósł je i zawiesił na haczykach. Uwielbiał chodzić z synem do Central Parku i ćwiczyć rzuty; chłopak dobrze radził sobie z piłką.

Jack i Laurie odnowili swoją kamienicę wkrótce po ślubie. Górne trzy kondygnacje zamienili w swoją prywatną rezydencję, a na trzech niższych wydzielili sześć mieszkań do wynajęcia. Czas pokazał, że był to idealny układ, nigdy bowiem nie brakowało im miejsca, a dochód z mieszkań pokrywał większość wydatków na utrzymanie domu, w tym nawet część raty hipotecznej. Sztuka polegała na tym, by znaleźć odpowiednich lokatorów. Szczęściem od pewnego czasu nie mieli w tej materii najmniejszych kłopotów.

Wspinając się po schodach, Jack zastanawiał się, co czeka go za progiem. Nad tym, co wydawało się najbardziej prawdopodobne, wolał nie rozmyślać zbyt długo. Gdy wszedł do mieszkania, zatrzymał się, nasłuchując. Dźwięki z kilku telewizorów nakładały się na siebie. Najbliższy dobiegał zza zamkniętych drzwi pokoju gościnnego, mniej więcej sześć metrów dalej. To nie był dobry znak: najwyraźniej Dorothy Montgomery, matka Laurie, nadal była w domu – miała zwyczaj oglądać wieczorne wiadomości. Rankiem podjął ryzyko i zasugerował jej, żeby spróbowała odprężyć się przez tydzień albo i dłużej w swoim mieszkaniu przy Park Avenue. Laurie brała w tym czasie prysznic, a Jack nie konsultował z nią wcześniej swojej propozycji – pomysł przyszedł mu do głowy nagle, gdy przysłuchiwał się, jak teściowa krytykuje śniadanie przygotowane dla dzieci przez Caitlin. Im dłużej pozostawała z nimi pod jednym dachem – a trwało to już tydzień – tym wyraźniej widać było, że żaden czyn nieszczęsnej opiekunki nigdy nie znajdzie uznania w jej oczach. Jack naturalnie nie liczył na to, że jego sugestia zostanie potraktowana poważnie; teraz, słysząc telewizor w gościnnym pokoju, miał już pewność.

Drugi odbiornik musiał być włączony piętro wyżej, w kuchni lub pokoju dziennym. Jack wszedł po schodach i zastał tam Caitlin, JJ’a oraz Emmę. Była to zwodniczo ciepła scena z życia rodzinnego. Opiekunka sprzątała po kolacji, którą przyrządziła dla dzieci. Chłopiec oglądał kreskówkę, a dziewczynka siedziała w swoim kojcu. Jack przywitał się z Caitlin, a ona tylko przewróciła oczami, gdy spytał, czy wszystko w porządku. Przybił jeszcze piątkę synowi, a potem skupił uwagę na Emmie.

Siedziała dokładnie pośrodku kojca. Nie szukała kontaktu wzrokowego z Jackiem, choć celowo stanął w jej polu widzenia. Nie wydawała też żadnych dźwięków, choć jeszcze trzy, cztery miesiące wcześniej gaworzyła niemal nieprzerwanie. Jeszcze bardziej niepokojące było jednak to, że w od pewnego czasu w nieskończoność powtarzała okrężne ruchy głową. Towarzyszyła jej w kojcu armia słodkich afrykańskich pluszaków – hipopotam, słoń, lew, bawół, żyrafa, nosorożec, antylopa gnu, a nawet krokodyl. Znowu zrobiła z nimi to co zwykle: starannie ustawiła je w prostej linii, nosami do ogonów.

Jack sięgnął do kojca i delikatnie pogładził najpierw ramię, a potem główkę córki, licząc na jakąkolwiek reakcję. Nie doczekał się. Przez kolejne pięć minut tylko obserwował Emmę, która konsekwentnie go ignorowała i w milczeniu kręciła głową. Wreszcie znowu wyciągnął rękę i przestawił nosorożca o kilkanaście centymetrów poza szereg. Uczynił to nie pierwszy raz, więc wiedział, czego może się spodziewać. Bezgłośnie i bez śladu emocji Emma sięgnęła po pluszaka i umieściła go na powrót w szyku, po czym wróciła do monotonnego krążenia głową.

Co się teraz dzieje w tym małym mózgu, zastanawiał się Jack. W czasach studenckich zgłębiał między innymi embriologię i neuroanatomię. Wydawało mu się, że wie sporo o procesie rozwoju mózgu. Spoglądając na córkę, pomyślał zniechęcony, że w gruncie rzeczy jest on niezbadany. Znowu ogarnęło go to samo uczucie, którego doświadczył, gdy u JJ’a zdiagnozowano neuroblastomę: całkowita bezradność.

Próbując walczyć z przygnębiającymi myślami, spojrzał na syna. Wyraz twarzy chłopca i emocje, które się na niej malowały podczas oglądania bajki, pomogły mu choć częściowo odzyskać spokój. Nagle JJ roześmiał się w głos, a wtedy i Jack nieśmiało się uśmiechnął. Celowo nie patrząc na Emmę, wyprostował się i podszedł do syna. Po drodze sięgnął po krzesło i przyciągnął je do stołu. Usiadł obok chłopca.

JJ dopiero po kilku minutach zauważył, że jest obserwowany, i spojrzał na ojca pytająco.

– Co się dzieje, tato? – spytał, widząc jego zatroskaną minę. Twarz chłopca spochmurniała w jednej chwili, jak niebo przed letnią burzą.

Szybkość tej zmiany uświadomiła Jackowi, że JJ nieświadomie skopiował jego reakcję na zachowanie Emmy. Wzruszony, wyciągnął ramiona i serdecznie uścisnął chłopca.

– Przestań, tato! – zawołał JJ, uwalniając się z objęć ojca. – Oglądam Ciekawskiego George’a. Co z tobą?

Jack wycofał się i z trudem pohamował śmiech – rozbawiło go święte oburzenie syna. Dzieciak zachowywał się cudownie typowo, w przeciwieństwie do małej Emmy. Jack odwrócił się w stronę telewizora i choć nadal obserwował chłopaka kątem oka, część uwagi skupił na bajce. Zamierzał zachęcić JJ’a do dyskusji na temat jakiegoś etycznego dylematu, gdy tylko pozna morał płynący z kreskówki. Nie pierwszy raz oglądali coś razem i wiedział, że wychowawcza rozmowa z synem może być niezłą zabawą. Tym razem niestety nie było mu dane spróbować: na schodach pojawiła się Dorothy.

Od kilku dni regularnie oglądała program informacyjny NewsHour emitowany przez sieć na PBS zaraz po wiadomościach z sieci kablowej, lecz tym razem najwyraźniej wystarczyła jej jedna dawka nowin. Przywitała się uprzejmie z Jackiem i oznajmiła, że słyszała, kiedy przyszedł. Spytała o Laurie. Jack odpowiedział, że miała zostać dłużej w pracy, ale niedługo powinna wrócić. Dorothy naturalnie uznała za stosowne wyznać, że nigdy nie rozumiała, po co jej córka wzięła na siebie brzemię kierowania OCME, a wcześniej – bycia lekarzem medycyny sądowej, skoro nie brakuje na świecie o wiele przyjemniejszych specjalności.

Dorothy była wysoką, szczupłą i żwawą kobietą o delikatnych rysach twarzy. Dzięki kilku liftingom, którym poddała się po siedemdziesiątce, miała mocno napiętą skórę na wysokich kościach policzkowych. Siwe włosy układała za pomocą takiej ilości lakieru, że bardziej przypominały hełm niż puszystą fryzurę. Nie śmiały drgnąć nawet przy silnym wietrze. Odkąd skończyła Vassar College, była żoną Sheldona Montgomery’ego, szanowanego kardiochirurga z Park Avenue. Dzięki temu szybko stała się ważną postacią nowojorskiej socjety i aktywną organizatorką akcji dobroczynnych w środowisku lekarskim. Z kilku powodów – między innymi za sprawą swej inteligencji – przywykła do tego, że sprawy układają się po jej myśli.

– JJ! Zapomniałeś, co sobie postanowiliśmy w sprawie tych kreskówek? – spytała Dorothy swym wysokim, świdrującym głosem.

– Miałem wyłączyć o siódmej.

– I? – spytała retorycznie Dorothy.

Chłopiec posłusznie zsunął się z krzesła i pilotem wyłączył telewizor.

– A co miałeś zrobić, gdy już wyłączysz telewizor?

– Pobawić się z Emmą – odpowiedział JJ.

– Grzeczny chłopiec – pochwaliła go Dorothy. Odsunęła krzesło i usiadła za stołem obok zięcia. Miała na sobie długą, zapiętą wysoko pod szyją, ciemną podomkę, która przypominała Jackowi kostium gwiazdy filmowej z lat trzydziestych. Na stopach nosiła równie ciemne klapki ozdobione białym futerkiem.

Z mieszaniną zaskoczenia i podziwu Jack patrzył, jak JJ wchodzi do kojca, by dołączyć do siostry. Zaskakująca była przede wszystkim reakcja Emmy. Mała bez wątpienia się ożywiła – może nie był to wybuch emocji, ale na pewno była świadoma obecności brata. Nie zareagowała w ten sposób, gdy Jack jej dotykał. Nie przerywając cichego monologu, JJ zaczął przestawiać pluszowe zwierzaki, grupując je wedle własnego uznania. Emma nie odpowiadała, lecz choć nie przestała kręcić głową, widać było, że do pewnego stopnia jest zainteresowana. Ilekroć JJ przerywał zabawę pluszakami, sięgała po nie, by na powrót ustawić je w szeregu w zapamiętanej kolejności.

– Trzeba prowokować ją do interakcji – powiedziała Dorothy, jakby Jack sam o tym nie wiedział.

Przez kolejne piętnaście minut troje dorosłych obserwowało dzieci. Caitlin usiadła przy stole, gdy tylko skończyła zmywanie. Jack był zadowolony; sytuacja wyglądała prawie normalnie. Ale spokój niestety nie trwał długo, Dorothy bowiem miała pomysły.

– Udało mi się dziś nawiązać kontakt z naszym starym znajomym, doktorem Hermannem Crossem – odezwała się całkiem niewinnym tonem. – Słyszałeś o nim?

– Nie sądzę – odparł Jack z odruchową czujnością. Zawsze, gdy Dorothy zaczynała rozmowę od pytania, sytuacja szybko się pogarszała.

– To dziwne. Jest bardzo znanym i szanowanym lekarzem, autorem wielu książek. Jest też bardzo zamożnym człowiekiem i dyrektorem dużego prywatnego szpitala. Studiował na jednym roku z Sheldonem. Tak się składa, że sporo wie o autyzmie.

– Aha – bąknął niezobowiązująco Jack. Jak dotąd nie udało mu się przeprowadzić z Dorothy rozmowy o autyzmie w cywilizowany sposób.

Z dołu dobiegł odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Laurie wróciła.

– Zadzwoniłam do niego, a on był tak miły i oddzwonił, chociaż jest bardzo zajęty – ciągnęła Dorothy. – Poprosiłam go o opinię na temat związku autyzmu z podawaniem szczepionek MMR. Chcesz usłyszeć, co miał do powiedzenia?

– Przypuszczalnie nie. – Jack był już pewny, że nie chce kontynuować tej rozmowy.

– Dawno już nie słyszałam równie nieinteligentnego komentarza – poskarżyła się Dorothy.

– Dziękuję za komplement – odparł Jack. – Przecież już o tym rozmawialiśmy: nie ma żadnego związku między podawaniem szczepionki na odrę, świnkę i różyczkę a występowaniem autyzmu u dzieci.

– Otóż wiedz, że doktor Cross jest innego zdania – odparowała Dorothy. – Uważa, że związek jest niewątpliwy, i nie pozwolił zaszczepić swoich dzieci. A ty po prostu nie chcesz zmierzyć się z faktami i przyjąć odpowiedzialności.

– Czy ten doktor Cross w czymś się specjalizuje? – spytał Jack. Nie mógł uwierzyć, że mimo niezliczonych publikacji na ten temat, jakiś lekarz może jeszcze popierać niedorzeczną teorię z przeszłości.

– Naturalnie – odpowiedziała Dorothy. – Studiował psychiatrię tu, na Columbia University, a psychiatrzy świetnie się znają na autyzmie.

– Ten najwyraźniej nie. Widocznie jest bardziej przedsiębiorcą niż lekarzem. I mam nadzieję, przez wzgląd na inwestorów, że na biznesie zna się znacznie lepiej niż na medycynie. Bo jeśli nadal wierzy w pogłoski o związku szczepień z występowaniem autyzmu, to lekarzem jest beznadziejnym.

– Jak możesz tak mówić – oburzyła się Dorothy.

– Cześć! – zawołała Laurie, wchodząc do pokoju. – Cześć, mamo, cześć, Jack, cześć, Caitlin! – Zatrzymała się przy kojcu, żeby przywitać się z dziećmi, które jeszcze przez chwilę nie zwracały na nią uwagi, JJ skupiał się bowiem na budowaniu piramidy z pluszowych zwierzaków.

– Ależ jestem dumna, że tak pięknie bawisz się z siostrą – powiedziała, przyglądając się, jak Emma zaczyna porządkować zabawki według własnego schematu. – Sam to wymyśliłeś?

– Nie, babcia mi kazała – przyznał JJ. – Powiedziała, że nie będę mógł oglądać bajek, jeśli nie zgodzę się bawić z Emmą.

– W takim razie cieszę się, że się zgodziłeś – odpowiedziała ze śmiechem Laurie. Zmierzwiła jasne włosy syna, pogładziła plecki Emmy i teraz dopiero zwróciła uwagę na matkę i Jacka, którzy mierzyli się nawzajem lodowatymi spojrzeniami.

– Jack, kochanie, pozwolisz na słówko? – spytała Laurie z wymuszonym uśmiechem.

Wstał i bez słowa podążył za nią, korytarzem do wspólnego gabinetu. Były tam dwa okna z widokiem na Sto Szóstą Ulicę. Wyjrzał na zewnątrz. Na boisku do koszykówki było coraz tłoczniej.

Odwróciwszy się ku Laurie, zauważył, że jej nastrój gwałtownie się zmienił. Już nie była pogodna; była wściekła.

– Jak śmiesz tak traktować moją matkę pod naszym wspólnym dachem? Po tak ciężkim dniu muszę jeszcze być świadkiem takiego zachowania? Naprawdę nie rozumiem. Co chcesz osiągnąć, tak się z nią drażniąc? Hermann Cross to jeden z najstarszych i najlepszych przyjaciół moich rodziców.

– Zdaje się, że nie zauważyłaś, kto się z kim drażnił – odparował Jack.

– Dość! – zawołała Laurie, wznosząc ręce w geście rozpaczy. – To osiemdziesięciotrzyletnia kobieta, która próbuje jakoś pogodzić się z faktem, że u jej jedynej wnuczki zdiagnozowano autyzm. Czego od niej oczekujesz?

– Świętego spokoju we własnym domu. Może i nie mam osiemdziesięciu trzech lat, ale też przeżywam trudne chwile, a ona mi w tym nie pomaga.

– Och, daj mi siłę! – jęknęła Laurie, wznosząc oczy ku niebu.

– Twoja matka za dużo sobie pozwala – powiedział stanowczo Jack. – I nie tylko ja tak uważam. Caitlin też ledwo nad sobą panuje. Powiedziała mi nawet, że zastanawia się nad odejściem. Chyba nie muszę ci mówić, co by to dla nas oznaczało.

– Mnie o tym nie mówiła – odrzekła Laurie.

– Jasne, że nie. Bo się boi.

– Porozmawiam z nią.

– Lepiej porozmawiaj ze swoją matką. Może i ma kłopoty z przystosowaniem się do sytuacji, ale to nie znaczy, że ma siedzieć nam na głowie w nieskończoność. Szczerze mówiąc, doprowadza mnie do szału. Jeśli raz jeszcze powie, że w rodzinie Montgomerych nigdy nie było autyzmu, co oczywiście ma znaczyć, że go przywlokłem od Stapletonów, to chyba zacznę wrzeszczeć.

– Nie mogę jej powiedzieć, żeby się wyniosła – odparła Laurie. – Po prostu nie mogę. Wiesz, że nigdy nie umiałam się dogadać z własnymi rodzicami.

Jack wiedział o tym doskonale. Źródłem problemów była tragedia w rodzinie Montgomerych. Brat, którego Laurie uwielbiała, wyznał jej, że eksperymentuje ze speedballem – mieszanką heroiny i kokainy. Miała wtedy trzynaście lat, a on zaczynał studia na Yale. Przyznał się tylko dlatego, że gdy przyjechał do domu na Święto Dziękczynienia, znalazła w jego kosmetyczce strzykawkę, którą zwędził z lekarskiej torby ojca. Postawił przy tym warunek: poznała prawdę o tym, co nazwał „chwilowym hobby”, ale nie mogła o tym wspomnieć rodzicom. Zagroził, że jeśli go zdradzi, nie odezwie się do niej do końca życia. Cztery tygodnie później, podczas ferii bożonarodzeniowych, przedawkował. Rodzice dowiedzieli się, że Laura wiedziała o jego eksperymentach. Pogrążeni w rozpaczy po stracie pierworodnego, obarczyli ją winą za jego śmierć, nie zważając na psychologiczne skutki tej taktyki. Od tamtej chwili Laurie nie była zdolna do sprzeciwienia się ich woli, bo za każdym razem, gdy próbowała się postawić, wracał ból po stracie brata i poczucie odpowiedzialności za jego przedwczesne odejście.

– Rozumiem twój problem – odparł Jack – ale mamy tu poważny dylemat. Naprawdę nie wiem, co zrobimy, jeśli Caitlin rzeczywiście odejdzie.

– Boże! – jęknęła Laurie, przeczesując palcami włosy. – Daję słowo, niepotrzebne mi teraz dodatkowe stresy.

– Jeśli chcesz, sam powiem Dorothy, żeby się wyniosła – oznajmił Jack. – Zrobię to w typowy dla mnie, dyplomatyczny sposób.

– Nie, nie chcę – odpowiedziała prędko. – Umówmy się, że poważnie się zastanowię nad tym, czy nie zasugerować jej powrotu do domu.

– Zgoda. Zrób to, a ja tymczasem skoczę na boisko, żeby upuścić trochę pary.

– Och, daj spokój! – żachnęła się Laurie, znowu poirytowana. – Naprawdę musisz? Nasze kłopoty pogłębią się także wtedy, gdy rozwalisz sobie zdrowe kolano albo, co równie prawdopodobne, to już zoperowane. To czysty egoizm z twojej strony, Jack, że nie zastanawiasz się nad tym, jakie konsekwencje dla rodziny miałaby twoja kontuzja. Nie chcę, żebyś marnował czas na tę durną koszykówkę. To dziecinada nie warta ryzyka.

Jack popatrzył na żonę z niedowierzaniem. Jej nowe żądania oraz jawna pogarda dla jego ulubionej rozrywki wzbudziły w nim podobną reakcję jak niedawny wykład na temat niebezpieczeństw związanych z jazdą na rowerze. Zawsze wierzył, że jego żona rozumie, jak bardzo potrzebny mu jest wysiłek fizyczny. To była jego metoda walki z demonami, które nie odstępowały go, odkąd stracił pierwszą rodzinę.

– Przykro mi, że tak to widzisz – odpowiedział, z trudem powściągając gniew. – Jestem innego zdania i dlatego pójdę teraz pograć w kosza.

To rzekłszy, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów wiodących do sypialni, gdzie zamierzał się przebrać.

Pandemia

Подняться наверх