Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 7

Rozdział 3

Оглавление

poniedziałek, 12.20

Jack sięgnął po telefon, zanim jeszcze wysiadł z windy w gmachu pod 421, ale nim zainicjował połączenie, wyszedł z kabiny i zaczekał, aż poprawi się zasięg. Chciał jak najszybciej rozmówić się z Vinniem; na szczęście już po dwóch sygnałach usłyszał jego poirytowany głos. Pracowali razem od tak wielu lat, że Vinnie dobrze wiedział, czego się spodziewać po wymagającym szefie – Jack wykonywał o wiele więcej sekcji niż jego koledzy. Nagły telefon mógł oznaczać tylko jedno: powrót do sali sekcyjnej bez względu na porę dnia czy nocy. To dlatego Vinnie wykształcił w sobie zdrowy odruch: po piętnastej po prostu nie odbierał.

– Możliwe, że przed chwilą dotarła nowa pacjentka – zaczął Jack, nawet nie próbując maskować podniecenia.

– Ach, cóż za szczęście – odparł zgryźliwie Vinnie. Skłonność do sarkazmu zawdzięczał właśnie szefowi. – Powinienem klaskać czy raczej wiwatować?

– Zamiast marudzić, pakuj swoją smętną dupę do chłodni i daj mi znać, czy ciało już tam jest – polecił mu Jack. – Powinno być w szczelnym worku, oznaczone jako Jane Doe albo coś w tym guście. Zaczekam.

Jack zatrzymał się przy swoim rowerze. Uśmiechnął się do ochroniarza siedzącego w maleńkiej budce z widokiem na rampę i dziedziniec. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby pierwszy raz widział lekarza w białym fartuchu używającego roweru w miejskiej dżungli – choć przecież w pobliskich szpitalach Bellevue i NYU musiało ich być wielu.

Jack był świadomy, że spotkanie z Bartem, które napełniło go energią, może być głównym powodem jego narastającego zniecierpliwienia, ale i tak miał wrażenie, że Vinnie nie zgłasza się przez całe wieki. W końcu usłyszał jego głos.

– Już jest, hermetycznie zamknięte. Tylko niech pan nie mówi, doktorze, że mamy się nim zająć jeszcze dziś. Jest po dwunastej i mamy za sobą trzy sekcje. Może podzielimy się z kimś tym bogactwem?

– Wiele wskazuje na to, że to wyjątkowo ciekawy przypadek – odparł Jack. – Kto wie, czy dzięki niemu nie zostaniemy bohaterami. Przyjrzymy się kobiecie, która zmarła w metrze, być może za sprawą wyjątkowo agresywnego wirusa.

– Cholera, podwójna wtopa! – jęknął Vinnie. – Przecież pan wie, jak ja nie znoszę tych zakaźnych. Dlaczego nie poznęca się pan nad kimś innym? Dlaczego zawsze nade mną?

– Nie odmówiłbym ci tej przyjemności, przecież gramy w jednej drużynie, przyjacielu – odparł Jack. Do pewnego stopnia była to prawda. Pracowali razem tak często, że w lot odgadywali swoje intencje. – Na wszelki wypadek sekcję przeprowadzimy w sali rozkładowej.

Salą rozkładową nazywali osobne, niezbyt wielkie pomieszczenie zarezerwowane dla zwłok w stanie daleko posuniętego rozkładu. Chodziło głównie o zapanowanie nad dokuczliwą wonią, dlatego salę tę wyposażono w niezależny system wentylacyjny, z wysoko wydajnymi filtrami cząsteczkowymi i pochłaniaczami zapachów.

– Czym ja sobie na to zasłużyłem? – spytał retorycznie Vinnie i westchnął ciężko. – Dobrze przynajmniej, że Carlos dostanie porządną lekcję naszego rzemiosła. Rozumiem, że mamy wystąpić w księżycowych skafandrach?

– Jasne – odparł Jack.

Księżycowymi skafandrami nazywali jednoczęściowe stroje robocze wykonane z Tyveku, wyposażone w szczelne kaptury i niezależne filtry HEPA, z zasilanymi bateryjnie wentylatorami. Podobnie jak kombinezony kosmonautów były one obszerne i niewygodne, a panująca w nich temperatura – nieznośnie wysoka. Krótko mówiąc, nie były najpopularniejszą odzieżą pracowników OCME.

– Zważ ciało i zrób prześwietlenie, nie otwierając worka – dodał Jack. – Nic ponadto, Vinnie, póki nie przyjadę i nie będziemy gotowi do akcji. Zdjęcia i odciski palców mogą zaczekać; zajmiemy się tym podczas sekcji.

– Gdzie pan jest?

– Pod czterysta dwadzieścia jeden, ale właśnie ruszam w powrotną drogę. Będę za parę minut, więc bierz się do roboty.

Jack podniósł rower i zbiegł po stopniach z rampy na poziom ulicy. Pojechał najpierw Pierwszą Aleją, a potem skręcił na północ. Cztery przecznice pokonał z maksymalną prędkością, niemal zrównując się z samochodami, więc gdy hamował przed starym gmachem OCME, dyszał ciężko, ale czuł się tak pobudzony, jakby właśnie wypił filiżankę espresso.

Przechodząc obok sali rozkładowej, zerknął do środka przez okienko ze zbrojonego szkła. Światło nie było włączone, a to oznaczało, że Vinnie jeszcze nie jest gotowy. Jack zostawił rower przy składzie trumien Hart Island, w których chowano niezidentyfikowanych zmarłych, po czym wrócił na parter, do recepcji. Nie mógł wykluczyć, że rozpoczyna sprawę, która może się okazać istnym trzęsieniem ziemi, dlatego uznał, że wypada uprzedzić o tym Laurie. Gdyby się okazało, że pasażerka metra zmarła z powodu zakażenia wyjątkowo zjadliwym wirusem grypy, odpowiednie komórki w Departamencie Zdrowia musiałyby natychmiast zostać powiadomione o zagrożeniu, a to należało do obowiązków Laurie.

– Cześć, Cheryl – odezwał się pogodnym tonem, widząc za biurkiem sekretarkę głównego inspektora medycyny sądowej, czyli własnej żony. Przez wszystkie lata, które Jack spędził w OCME, Cheryl pracowała dla doktora Harolda Binghama. Często miał z nią do czynienia, bo i bywał u szefa znacznie częściej, niż był skłonny przyznać. Na ogół traktował zasady w sposób dość wybiórczy – uważał je co najwyżej za sugestie, a gdy przeszkadzały mu w pracy, po prostu je ignorował. Lecz choć miał opinię znakomitego specjalisty, to metody, którymi dochodził do świetnych wyników, często nie podobały się zwierzchnikom i dlatego tak wiele razy siadywał na kanapie obok biurka Cheryl, czekając na reprymendę od szefa. Podczas jednej z owych wizyt dowiedział się, że sekretarka Binghama samotnie wychowuje nastoletniego wnuka, który lubi grać w koszykówkę. Jack wciągnął go do rozgrywek, które sam organizował na wyremontowanym za własne środki publicznym boisku opodal swego domu.

Tym razem jednak, podekscytowany czekającym go zadaniem, nie zamierzał czekać w sekretariacie i skierował się wprost ku drzwiom gabinetu Laurie.

– Nie wchodziłabym tam! – zawołała Cheryl tonem na tyle ostrym, że zatrzymał się w pół kroku. – Doktor Montgomery konferuje telefonicznie z burmistrzem i radnymi. To może potrwać. Może przekażę jej wiadomość?

Jack zastanawiał się przez krótką chwilę, czy nie powinien wtargnąć do gabinetu mimo ostrzeżenia.

– To bardzo ostra debata – dorzuciła Cheryl.

– W porządku – odparł Jack. Przypomniał sobie, że miesiąc wcześniej Laurie prosiła go, żeby więcej nie wchodził niezapowiedziany do gabinetu – i ta myśl pomogła mu powściągnąć entuzjazm. – Niech i tak będzie. Przekaż jej, proszę, że przeprowadzam sekcję, o której zdecydowanie powinna wiedzieć. Wpadnę tu, gdy skończę, żeby przedstawić szczegóły.

– A czy nie powinnam od razu powiedzieć jej, o co chodzi?

– Chyba lepiej nie – odpowiedział Jack.

Im dłużej zastanawiał się nad sytuacją, tym lepiej rozumiał, że zanim puści w ruch biurokratyczną maszynę, ogłaszając pandemię śmiercionośnej grypy, powinien się upewnić co do swoich podejrzeń serią badań laboratoryjnych. Przedwczesne wieści mogłyby wywołać panikę w mieście, zwłaszcza gdyby dotarły do niepowołanych uszu. Z zażenowaniem uświadomił sobie, że powinien był o tym pomyśleć znacznie wcześniej. Wychodząc z sekretariatu, mógł już tylko myśleć z wdzięcznością o Cheryl, która uratowała go przed nim samym.

W publicznej poczekalni Jack poprosił recepcjonistkę, Marlene, by wpuściła go do działu rozpoznań, w którym przyjmowano krewnych, gdy przychodzili dokonać identyfikacji zwłok. Szukał Rebekki Marshall, urzędniczki przeszkolonej w obchodzeniu się z rodzinami pogrążonymi w żałobie. Odnalazł ją, gdy kończyła spotkanie z parą, która musiała zidentyfikować jednego ze swych nastoletnich synów, ofiarę przedawkowania narkotyków. Tego typu tragiczne sceny nie były rzadkością – nie tylko w nowojorskim OCME, ale i w innych placówkach medycyny sądowej w USA.

Gdy tylko Rebecca była wolna, Jack poprosił ją na stronę. Była kobietą w średnim wieku, o łagodnej twarzy i mocno kręconych, siwiejących włosach.

– Co mogę dla pana zrobić, doktorze? – spytała. Była jedną z tych osób, które zawsze palą się do pomocy; właśnie dlatego Jack postanowił odszukać właśnie ją.

– Chodzi o pacjentkę przywiezioną tu w ciągu ostatniej godziny – zaczął Jack. – Dość młoda kobieta, zmarła w wagonie metra. Jeszcze jej nie widziałem, ale rozmawiałem z Bartem Arnoldem. Nie została zidentyfikowana. Słyszała pani już o tej sprawie?

– Jeszcze nie – przyznała Rebecca.

– Bart wspominał, że była dobrze ubrana, więc ktoś powinien już wkrótce zacząć jej szukać. Czy mogłaby pani zwracać dziś wyjątkowo baczną uwagę na zgłoszenia? Z wielu powodów powinniśmy jak najszybciej zidentyfikować tę kobietę.

– Na pewno będę uważać – obiecała Rebecca. – Przekażę też wiadomość reszcie zespołu. Hank Monroe i sierżant Murphy też powinni wiedzieć, choć może już dostali informację. Tak czy inaczej, mogą już zacząć działać na tyle, na ile to możliwe.

– Będę wdzięczny.

Jack znowu pobiegł na dół i raz jeszcze zajrzał do sali rozkładowej. W blasku mocnej lampy ujrzał worek z ciałem spoczywający na samotnym stole sekcyjnym. Obok, na metalowym stojaku, czekały na niego instrumenty chirurgiczne, pojemniki na próbki, konserwanty, etykietki, strzykawki oraz masa innych drobiazgów niezbędnych do przeprowadzenia sekcji zwłok. Wyglądało to zachęcająco, lecz w polu widzenia Jacka nie było ani Vinniego Amendoli, ani Carlosa Sancheza. Pobiegł w stronę przebieralni, spodziewając się, że zastanie ich w trakcie wkładania księżycowych skafandrów.

Gdy przekroczył próg, ujrzał Carlosa ubranego już w kombinezon ochronny klasy A. Choć w blasku lampy oświetlającym półokrągłą plastikową maskę trudno było dostrzec szczegóły twarzy, Jack natychmiast wyczuł, że nowicjusz jest ciężko przerażony. Stał w całkowitym bezruchu, z nienaturalnie rozłożonymi ramionami. Trudno było nie uśmiechnąć się na ten widok.

– Nie podoba mu się to wszystko – wyjaśnił Vinnie i zachichotał, wsuwając stopę w nogawkę skafandra, by chwilę później sprawnie naciągnąć górną część na ramiona.

– To widać – odparł Jack. Zdjął z haczyka swój kombinezon i odpiął od ładowarki baterię zasilającą wentylator. – Wyluzuj, Carlos! Ten skafander ma cię chronić, nie skrzywdzić.

– Będą tam niebezpieczne bakterie? – Carlos nie umiał zapanować nad drżeniem głosu.

– Bardziej martwiłbym się o niebezpieczne wirusy – odparł Jack.

– Znaczy… takie jak Ebola?

– Mniej więcej – przytaknął Jack. – Wirusy to wirusy. Osobiście uważam, że to raczej grypa. Słyszałeś chyba o wirusie grypy?

– Jasne, że słyszałem, ale z Ebolą to on nie ma chyba nic wspólnego – odpowiedział Carlos.

– Mimo to na twoim miejscu nie czułbym się zbyt pewnie – odparł Jack – Grypa zabiła dotąd nieporównywalnie więcej ludzi niż Ebola. Ujmę to tak: jeśli mamy do czynienia z nowym, zabójczym wirusem grypy, to sytuacja może być nawet gorsza, bo będzie on się rozprzestrzeniał znacznie szybciej niż wirus gorączki krwotocznej. Słyszałeś może o pandemii grypy z roku tysiąc dziewięćset osiemnastego? Zabiła więcej ludzi niż obie wojny światowe razem.

– Nie podoba mi się to – wyznał Carlos. – Czy kiedykolwiek zdarzyło się w OCME, żeby ktoś zmarł wskutek sekcji tego typu? Do tej pory nie sądziłem, że to niebezpieczna praca; uważałem tylko, że obrzydliwa.

– O tak, w OCME trup ścieli się gęsto – odparł z powagą Jack, siłując się z nogawkami kombinezonu. – Nie ma miesiąca, w którym nie stracilibyśmy technika. Dlatego zostałeś przyjęty.

– Jezu, doktorze Stapleton! – jęknął Vinnie. – Niech pan mu nie wciska takich rzeczy; wystraszy go pan na śmierć. To tylko żarty, Carlos. Nigdy nie straciliśmy technika.

– Posłuchaj mnie, Carlosie – rzekł z powagą Jack. – Jest tylko jeden powód, dla którego musiałeś włożyć tę niewygodną plastikową skorupę: ona cię ochroni. Będziesz bezpieczny. Tylko nie przebij skafandra skalpelem albo igłą, a gdy będzie po wszystkim, zdezynfekuj się dokładnie według naszych wskazówek.

– Nie tego się spodziewałem, gdy się tu zatrudniałem. – Jak na dorosłego, Carlos wręcz wybitnie radził sobie z odgrywaniem roli płaczliwego dziecka.

– Będziesz bezpieczny – powtórzył Jack.

Nie spodziewał się, że aż tak bardzo wystraszy swojego nowego pomocnika. Nie był też pewny, czy Carlos zostanie w zespole na dłużej. Podczas porannych sekcji co najmniej kilka razy dostrzegł w jego zachowaniu niepokojące sygnały. Postanowił, że porozmawia o tym z kadrową, Twylą Robinson.

Uszczelniwszy skafander, Jack włączył wentylator z filtrem HEPA i jako pierwszy wyszedł z przebieralni najpierw na korytarz, a potem do sali rozkładowej. Widział kątem oka, że Carlos nadal jest przerażony, ale postanowił, że pozwoli mu się kisić we własnym lęku. Zależało mu na czasie.

Jak zwykle wydajny Vinnie zdążył już zawiesić na przeglądarce zdjęcie rentgenowskie, które wykonał wcześniej z pomocą Carlosa, zgodnie z instrukcją nie wyjmując ciała z worka. Jack włączył lampę. Prześwietlanie zmarłych było rutynową procedurą w medycynie sądowej. Dzięki niemu można było szybko ocenić, czy w ciele nie ma elementów pominiętych podczas oględzin – na przykład kul albo ułamanych ostrzy noży. Takie błędy zdarzały się w przeszłości. Jack oczywiście nie zakładał, że przegapi coś tak oczywistego; na zdjęciu rentgenowskim znacznie bardziej interesowały go inne detale – na przykład stare złamania. Przydatne były zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było ustalić tożsamość zmarłej osoby. Tym razem jednak od razu zobaczył coś zaskakującego i bez wątpienia istotnego.

– Rany – mruknął, wpatrując się w zdjęcie. – Czy któryś z was, obiboki, ma pojęcie, co tu widzimy?

– Wygląda na to, że jakieś pogięte druty – odparł Vinnie.

– Tak, tak, druty – zawtórował mu Carlos.

– Ponad wszelką wątpliwość – zgodził się Jack. – To metalowe szwy spinające mostek tej kobiety.

– Czyżby przeszła operację? – spytał Vinnie.

– Na pewno – odparł Jack. – I gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że była to operacja na otwartym sercu. Najprawdopodobniej wymiana zastawki dwudzielnej albo zastawki aorty.

– Czy to prawdopodobna przyczyna śmierci? – spytał Vinnie.

– Bardzo możliwe.

Jack starał się ukryć rozczarowanie. Jeśli uszkodzenie albo szybko pogłębiająca się niewydolność zastawki były przyczyną zgonu, to sprawa zostałaby błyskawicznie zamknięta. Poszukiwanie wirusa nie miałoby sensu, miasto nie byłoby w niebezpieczeństwie, a on utraciłby temat, na którym pragnął się skupić.

– To chyba dobrze, prawda? – spytał znowu Vinnie.

– Jasne – odparł Jack. Nawet jeśli technik zauważył brak entuzjazmu w jego głosie, to zachował to dla siebie. – Bierzmy się do roboty.

– Skoro to problem z sercem, to niepotrzebnie wbijaliśmy się w te przenośnie sauny – zauważył Vinnie. Wszyscy trzej właśnie zaczynali obficie się pocić.

Podeszli do stołu sekcyjnego. Jack zajął pozycję przy prawym boku pacjentki, a Vinnie i Carlos przy lewym.

– Oto jaki mam plan – zaczął Jack. – Dopóki dowody nie wykażą innej przyczyny zgonu, nadal zakładamy, że mamy do czynienia z niebezpiecznym wirusem. Otworzymy więc worek i rozłożymy poły na brzegach stołu. Jeśli okaże się to konieczne, po prostu zamkniemy go z powrotem i zdezynfekujemy z zewnątrz podchlorynem. Zgoda?

– Okej – odrzekł Vinnie – ale i tak uważam, że te druciane klamry wszystko zmieniają.

– Być może – przyznał niechętnie Jack.

Potrzebowali tylko kilku minut, by wspólnymi siłami wydobyć z worka w pełni ubrane ciało.

– Myślę, że Bart dokonał trafnej oceny – odezwał się Jack. – Kobieta miała mniej więcej trzydzieści lat. Mówił też, że była elegancko ubrana, jak na randkę przy lunchu. I że była trochę sina. Zgadza się?

– Zgadza się – powtórzył Vinnie.

Jack spojrzał na metkę płaszcza, który upchnięto w worku wraz z ciałem. Bergdorf Goodman. Nie był pasjonatem mody, ale wiedział doskonale, że ma przed sobą drogą odzież. Jego uwagę przykuła też misterna fryzura, z krócej podciętą lewą stroną i ciemniejszymi pasemkami. Po prawej stronie i na czubku głowy włosy były wyraźnie dłuższe i profesjonalnie zafarbowane na blond. Były też doskonale utrzymane – ofiara powierzała je fachowcom. Miała na sobie zegarek marki Cartier, kolczyki z brylantami oraz wąski pierścionek z pięcioma podobnymi kamieniami.

Jack sięgnął po nożyczki, a drugą parę podał Vinniemu.

– Rozetnijmy ubranie, ale na razie niech pozostanie na miejscu.

– Dobra – mruknął Vinnie i oddał nożyczki Carlosowi. Poczynając od ramion, zaczęli jednocześnie rozcinać delikatny materiał po obu stronach tułowia.

Gdy tylko Jack odsłonił ramię od nadgarstka po pachę, ujrzał tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia. Odłożył nożyczki.

– To może nam się przydać do identyfikacji – powiedział, odwodząc ramię na zewnątrz, by odsłonić tatuaż. – Spójrzcie tylko. Oryginalny, prawda? Zdaje się, że to element układanki widziany w perspektywie. A tutaj kolorowe tło z miejscem na ten element. Nie jestem miłośnikiem ozdabiania ciała, ale ten tatuaż jest niezły.

– Naprawdę nigdy pan takiego nie widział? – Vinnie zdobył się na ton pełen zdumienia i lekceważenia zarazem. – Widzę, że jest pan jeszcze mniej na czasie, niż sądziłem.

– Czy to znaczy, że ty widziałeś?

– Jasne. Kolory tęczy to najczęściej gejowski symbol. Ostatnio pełno się takich widuje – stwierdził, spoglądając z ukosa na Jacka. – A jak mi pan nie wierzy, to radzę zajrzeć na Pinterest – dorzucił, doskonale wiedząc, że doktor Stapleton nie ma pojęcia, czym jest Pinterest. – Widzi pan imię Helen na tym elemencie? Moim zdaniem ta kobieta była lesbijką, a Helen to jej partnerka.

– Człowiek całe życie się uczy – westchnął Jack. – Spodziewam się więc, że w niedalekiej przyszłości zgłosi się do nas niejaka Helen.

Gdy odsłonili pierś zmarłej, Jack znowu odłożył nożyczki, by przyjrzeć się imponującej różowej bliźnie na jej mostku.

– Sternotomia pośrodkowa. To też powinno pomóc w identyfikacji. Moim zdaniem blizna ma najwyżej trzy miesiące. Operacja na otwartym sercu odbyła się więc tego lata i obstawiam, że w którymś z miejscowych nowojorskich szpitali.

– A możemy w końcu brać się do roboty? – spytał Vinnie. – Nie chciałbym spędzić tu całego dnia.

Jack nie odpowiedział. W milczeniu kontynuował rozcinanie ubrania. Kończył jeszcze, gdy Vinnie zajął się ściąganiem biżuterii i odkładaniem jej na stolik. Czekała ją dezynfekcja i inwentaryzacja, a następnie przekazanie najbliższym.

Jack usunął rurkę intubacyjną i przystąpił do drobiazgowych oględzin pozbawionego ubrań ciała. Prócz kolejnych dwóch tatuaży, z których jeden, umieszczony na lędźwiach, przedstawiał stylizowaną palmę, a drugi, po wewnętrznej stronie prawej kostki, przypominał niewielką chińską literę, nie znalazł żadnych istotnych znamion ani zmian chorobowych. Sfotografował kolejno wszystkie trzy tatuaże.

Nadszedł czas, by przystąpić do właściwej sekcji. Zaczął od swego ulubionego nacięcia w kształcie litery Y, które połączyło barki z więzadłem międzyobojczykowym oraz – poprzez bliznę na mostku – ze wzgórkiem łonowym. Potrzebował szczypiec, by przeciąć metalowe szwy spinające mostek.

Najpierw skupił się na jamie brzusznej. Wątroba wyglądała zupełnie prawidłowo, jeśli nie liczyć delikatnych śladów stanu zapalnego oraz nieznacznych wynaczynień na pęcherzyku żółciowym, śledzionie i nerkach. Odkrycia te obudziły w jego pamięci skojarzenie z działaniem hantawirusów, ale instynkt podpowiadał mu, że to fałszywy trop. Hantawirusowy zespół płucny występował niezwykle rzadko, a już na pewno nie o tej porze roku w Nowym Jorku. Myśl o zagrożeniu wirusem jednak powróciła.

Teraz Jack zbadał jelita – palpacyjnie, cal po calu, nie wydobywając ich z jamy brzusznej. Nie znalazł żadnych odchyleń od normy. Gdy Vinnie i Carlos zajęli się ich wydobyciem i przeniesieniem do zlewu, gdzie miały być płukane, Jack skupił się na klatce piersiowej. Spodziewał się, że właśnie tam znajdzie najważniejsze odpowiedzi.

Postanowił wyciąć płuca i serce w jednym preparacie, tak by móc zbadać je razem. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, była ich masa. Gdy przenosił je na boczny stół, odniósł wrażenie, że są co najmniej dwukrotnie cięższe, niż powinny. Pomyślał, że doszło do obrzęku płuc, a dodatkową masę stanowi zawarty w nich płyn – i nie pomylił się. Nie była to jednak jedyna patologiczna zmiana. Gdy wykonywał nacięcia, płuco otwierało się gwałtownie, jakby pod dużym ciśnieniem. Zajrzał do wnętrza i zobaczył ślady rozległego stanu zapalnego, pewną ilość krwi oraz mnóstwo wydzieliny, którą potocznie nazywa się ropą. Stało się jasne, że zgon młodej kobiety nastąpił z powodu ostrego zapalenia płuc, którego przyczyną z całą pewnością nie były choćby i najpoważniejsze problemy z zastawką. Owszem, nieprawidłowa praca serca mogła spowodować wypełnienie płuc płynem przesiękowym, ale na pewno nie ropną wydzieliną z domieszką krwi. Jack musiał więc powrócić do punktu wyjścia i przyjąć założenie, że przyczyną śmierci było działanie agresywnego wirusa, być może podobnego do tego, który w 1918 roku odebrał życie stu milionom ludzi. Zaraz potem przyszło mu na myśl stare powiedzenie: „Uważaj, czego sobie życzysz”. Owszem, potrzebował intensywnej pracy, by przestać myśleć o kłopotach rodzinnych, ale z całą pewnością nie życzył bolesnej śmierci rzeszom niewinnych ludzi. Pandemia zabójczej grypy zdziesiątkowałaby populację miasta, a może i świata.

Jack przystąpił do rozcinania osierdzia, by odsłonić serce wtulone między płuca. Zwykle była to prosta czynność, ale nie tym razem, natrafił bowiem na blizny będące kolejnym dowodem na to, że kobieta przebyła niedawno zabieg. Prawdziwy szok czekał go chwilę później, gdy odsłonił cały narząd. Tak, to była operacja na otwartym sercu, ale jej celem nie była naprawa zastawek. Ku swemu zdumieniu Jack stwierdził, że ma przed sobą przeszczepione serce.

– Vinnie, chodź tutaj i spójrz! – zawołał.

Obaj technicy podeszli i pochylili się nad odsłoniętym sercem.

– Tutaj – podpowiedział Jack, używając nożyczek jako wskaźnika. – Ślady szycia na wszystkich naczyniach. Oglądacie serce, które niedawno zostało przeszczepione, w dodatku z zastosowaniem transplantacji bikawalnej. Jestem pod wrażeniem. Dawniej dokonywano bezpośredniego połączenia przedsionków, ale to już przeszłość.

– Zatem to nie problemy z zastawką ją zabiły – skonstatował Vinnie.

– Raczej nie – zgodził się Jack. – Łatwo będzie ustalić prawdę. Otworzę teraz serce. – Jack wbił ostrze w mięsień sercowy i rozwarł nacięcie, odsłaniając wnętrze komory. – Zdecydowanie nie chodziło o zastawki. Spójrzcie sami, są w doskonałym stanie.

– A może ostre odrzucenie przeszczepu doprowadziło do śmierci? – spytał Vinnie, prostując się, by Carlos mógł przyjrzeć się z bliska komorze serca. Pamiętał dobrze przypadek, nad którym pracował kiedyś z doktorem Stapletonem; przyczyną zgonu było wtedy odrzucenie przez organizm przeszczepionej wątroby.

– Dobre pytanie – przyznał Jack. Vinnie potrafił myśleć i między innymi dlatego Jack lubił z nim pracować. Owszem, na co dzień głównie narzekał na to, jak ciężką ma robotę, ale od czasu do czasu zdarzało mu się powiedzieć coś, co miało głęboki sens. Jack nawet nie zdążył pomyśleć o tym, czy odrzucenie przeszczepu mogło doprowadzić do śmierci młodej pacjentki. Zastanawiając się nad tym, uważnie zbadał serce, a gdy skończył, pokręcił głową. – Na pewno nie o to chodziło. Nie ma nawet śladu stanu zapalnego, ani w samym sercu, ani w osierdziu.

Vinnie wyjaśnił Carlosowi, że osierdziem nazywana jest tkanka okrywająca serce.

– Patologiczne zmiany widać tylko w obrębie płuc – dodał Jack, wskazując na ich wypełnione płynem wnętrze. – Płyn, wysięk… to wszystko wskazuje na ostrą grypę.

– O kurwa, ona wygląda, jakby utonęła – odezwał się Carlos.

Jack zacisnął zęby. W kwestii przekleństw był zdecydowanym konserwatystą. Wiedział, że młodzi traktują je zgoła inaczej, ale to nie oznaczało, że musi się godzić na używanie takiego języka w miejscu pracy.

– Posłuchaj mnie, Carlos – wycedził, z groźną miną czyniąc krok w stronę technika. – Dobrze waż słowa, kiedy jestem w pobliżu. Zrozumiałeś?

– Przepraszam – bąknął Carlos i wycofał się, przewracając oczami w stronę Vinniego.

Jack odpuścił.

– Jak to możliwe, że grypa tak szybko ją zabiła? – spytał Vinnie, żeby rozładować sytuację. Dobrze wiedział, na co trzeba uważać w obecności Jacka. – Przecież od wystąpienia objawów do zgonu podobno nie minęła nawet godzina. Jakim cudem?

– Kolejne dobre pytanie – pochwalił go Jack. – W tysiąc dziewięćset osiemnastym też nikt tego nie rozumiał. Dziś już wiemy, że zachodzi proces zwany burzą cytokinową. Układ odpornościowy wyczuwa antygeny wirusa i dostaje szału: wypuszcza grad cytokin, czyli białek, które wywołują różne reakcje we wszystkich komórkach organizmu.

– Jak mam to rozumieć? – zdziwił się Vinnie. – Organizm popełnia komórkowe harakiri?

– Barwne porównanie, ale trafne – odparł Jack. – Tak to wygląda. Układ odpornościowy nagle zaczyna produkować cytokiny, które nieodwracalnie uszkadzają płuca. Wirus tylko wprawia to wszystko w ruch, że się tak wyrażę.

– Ja pie… – zaczął Vinnie, ale w porę ugryzł się w język.

– Potrzebne mi próbki płynu z płuc na posiew – oznajmił Jack, udając, że nie słyszał. Spieszył się i dało się to słyszeć w jego głosie. – Poza tym wycinki z oskrzeli. I cała reszta próbek, jak zawsze. Do roboty, panowie!

– To rozumiem – mruknął Vinnie.

Jako że do jego obowiązków należało przychodzenie do pracy przed siódmą, by zapewnić płynne przejście ze zmiany nocnej na dzienną, miał prawo wychodzić do domu o piętnastej. Często się jednak zdarzało, że Jack potrzebował go znacznie dłużej, a sądząc po zapale, który nagle go ogarnął, zanosiło się na bardzo długi dzień pracy.

Pandemia

Подняться наверх