Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 6
Rozdział 2
Оглавлениеponiedziałek, 11.45
– Jestem na drugim piętrze, doktor Hernandez – powiedział Jack, przestawiwszy telefon na tryb głośnomówiący. – Przyjmuję wycieczkę zakonnic w pałacowej jadalni. Zapraszam do nas!
Lou parsknął śmiechem. Tak, to znowu był ten niepokorny Jack Stapleton, którego znał i lubił – nieuznający zbyt wielu świętości. Być może jego kondycja psychiczna nie była aż tak zła, jak uważał.
Minutę później do pokoju śniadaniowego zajrzała młoda kobieta, która żywo przypominała Lou Laurie – być może ze względu na to, jak o siebie dbała. Miała na sobie świeżutki, biały, mocno wykrochmalony fartuch i choćby ten detal różnił ją od większości kolegów po fachu. Pod nim zaś skrywała jaskrawoczerwoną sukienkę, która zdaniem Lou nadawałaby się nawet na cocktail party. Rysy twarzy doktor Hernandez, jej karnacja oraz fryzura – ciasno upięte, ciemne włosy – wskazywały na latynoskie pochodzenie.
Jack przedstawił jej Lou jako starego dobrego przyjaciela, nie tylko swojego, ale i Laurie. Następnie wyjaśnił mu, że Jennifer jest wnuczką kobiety, która przez długie lata była nianią Laurie.
– Jeszcze jako uczennica liceum Jennifer spędziła tu kiedyś cały tydzień, poznając OCME pod czujnym okiem mojej żony – ciągnął Jack. – Podobno był z niej wtedy niezły pistolet i potrzebowała duchowego przewodnika. Czyli Laurie.
– Obawiam się, że to prawda: trochę wtedy szalałam – przyznała Jennifer. – Biedna babcia Maria, która mnie wychowywała, nie wiedziała już, co ze mną robić, i w rozpaczy zwróciła się do Laurie. O dziwo, okazało się, że doświadczenie z OCME zmieniło moje życie. Zainteresowałam się nauką i medycyną sądową na tyle, by zacząć studia. Poszłam na całość i oto jestem.
– Ale na tym nie koniec – dorzucił Jack. – To za sprawą Jennifer mniej więcej dziesięć lat temu wybraliśmy się z Laurie do Indii. Wygląda na to, że my też czegoś się nauczyliśmy.
– Pamiętam tę wyprawę – odparł Lou. – Chodziło o turystykę medyczną, prawda?
– Właśnie – przytaknęła Jennifer. – Na nieszczęście mojej babci.
– Cóż, to prawda – zgodził się Jack. – Ale do rzeczy, Jennifer. Co się dzieje? Dlaczego mnie szukałaś?
– Dzwonił do mnie Bart Arnold, szef naszych śledczych. Prosto z SOR-u w Bellevue wiozą do nas „trudny przypadek”. Gdy Bart usłyszał, o co chodzi, zaniepokoił się na tyle, że pofatygował się na miejsce. Zadzwonił ze szpitala, bo jego zdaniem to może być ofiara choroby zakaźnej. Prosił, żeby zawiadomić właśnie ciebie. Przy okazji dowiedziałam się czegoś nowego: podobno jesteś tu uważany za „guru od chorób zakaźnych”.
– A to dlaczego? – zainteresował się Lou. Widać było, że czuje się nieswojo. Jako światowej klasy mizofob dostawał gęsiej skórki na samą myśl o epidemii czegokolwiek.
– W pierwszym roku pracy w OCME postawiłem kilka zaskakująco trafnych diagnoz. Chodziło o sztucznie rozprzestrzeniane, śmiertelnie niebezpieczne drobnoustroje.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś chciał wywołać epidemię? – zdumiał się Lou. – Bioterroryzm?
– Otóż to – przytaknął Jack. – Na szczęście zdusiliśmy ją w zarodku, ale mogło być bardzo niedobrze.
– Bart prosił, żebyś do niego zadzwonił – odezwała się znowu Jennifer.
– Zdaje się, że to sprawa w sam raz dla mnie – rzekł Jack. – Zrobię nawet coś lepszego: pojadę pod czterysta dwadzieścia jeden i spotkam się z nim osobiście.
Pod numerem 421 wzniesiono nowy wysokościowiec OCME przy Dwudziestej Szóstej Ulicy. Stary budynek, w którym nadal mieściła się kostnica i w którym wciąż jeszcze przeprowadzano sekcje zwłok, znany był wśród pracowników inspektoratu jako „520”, bo taki był jego adres przy Pierwszej Alei.
– W takim razie dam mu znać, że jesteś w drodze – odpowiedziała Jennifer, po czym skinęła mu głową na pożegnanie, zapewniła Lou, że miło było go poznać, i zniknęła za drzwiami.
– Widzę, że lekarze są coraz młodsi i coraz ładniejsi – odezwał się po chwili Lou. – Przy takich czuję się jak stary piernik. Ech, nieważne. Czas na mnie. Dzięki za poranną porcję rozrywki i gdy tylko będziesz mógł, odezwij się w sprawie wyników badań tych dzisiejszych sekcji.
– Ma się rozumieć. – Jack wstał. – Chodź, odprowadzę cię do samochodu, a potem lecę pod czterysta dwadzieścia jeden.
Gdy trzasnęły drzwi nieoznaczonego policyjnego chevroleta impali, Jack pomachał przyjacielowi na pożegnanie i zaczekał, aż wóz wycofa spod rampy wyładowczej na tyłach budynku i włączy się do ruchu na Trzydziestej Ulicy. Nie licząc furgonetek OCME, samochód Lou był bodaj jedynym, któremu wolno było tu parkować – inne w każdej chwili mogły zostać odholowane. Mimo to z natury ostrożny detektyw wolał zawsze zostawiać na desce rozdzielczej laminowany identyfikator nowojorskiej policji.
Gdy tylko chevrolet zniknął mu z oczu, Jack wrócił do budynku po swój rower, który jak zwykle zostawił w pobliżu sali sekcyjnej. Od nowej siedziby OCME dzieliły go tylko cztery przecznice, ale za bardzo lubił szybką jazdę i pęd świeżego powietrza, by przepuścić taką okazję. Niestety, o świeżości mógł raczej zapomnieć – czekała go jazda przez wschodni Manhattan, w niesionych zachodnim wiatrem obłokach spalin z silników samochodów osobowych, ciężarówek i autobusów. Wskoczył na rower i popedałował najpierw na wschód, a potem na południe, wzdłuż Franklin Delano Roosevelt Drive. Choć pod przybrudzonym fartuchem miał jedynie cienki strój chirurga, nic sobie nie robił z chłodnego wiatru. Podróż nie trwała długo. Dotarłszy na miejsce, wniósł rower na rampę załadowczą na dziedzińcu gmachu i postawił przy budce dozorcy, po czym wjechał windą na piąte piętro.
Na żadnej innej kondygnacji nie panował równie wielki rozgardiasz. Urzędowała tam nie tylko ekipa śledczych medyczno-prawnych, ale także dział łączności OCME czynny dniem i nocą. Wprost na piąte piętro wysyłano też próbki do badań – i z sal sekcyjnych w starym budynku, i z placówek zewnętrznych. Wykonywano tu proste badania histopatologiczne, analizy kości i zębów, ale także najbardziej skomplikowane analizy DNA. Pod 421 nie trafiały jedynie próbki przeznaczone do badań toksykologicznych, toksykologia była bowiem – obok kostnicy i sali sekcyjnej – ostatnim z ważnych działów, które jeszcze urzędowały w starej siedzibie, pod numerem 520.
Dział śledczy zajmował pomieszczenie sąsiadujące przez szklane drzwi z holem głównym i blokiem wind. Była to otwarta przestrzeń, w której liczne biurka zestawiono parami. Stanowisko Barta Arnolda ulokowane było mniej więcej pośrodku, dzięki czemu miał na oku praktycznie cały swój zespół.
Bart podjął pracę w OCME znacznie wcześniej niż Jack – w czasach, gdy Inspektorat Medycyny Sądowej był ledwie zalążkiem wielkiej instytucji i zatrudniał garstkę ludzi. Śledczy, zwani „asystentami lekarzy”, przesiadywali wtedy w ciasnych boksach wydzielonych ściankami sięgającymi na wysokość ramion, wciśniętych do wspólnej sali z centralą telefoniczną. Teraz dział był na tyle duży, że podczas wiosennego pikniku mógł wystawić własną drużynę softballową.
Bart był grubokościstym mężczyzną o siwych kręconych włosach, które porastały jego lśniącą czaszkę już tylko cienkim wianuszkiem, zaczynającym się tuż nad uszami. Z natury bystry i inteligentny, odznaczał się wyjątkowo spokojnym usposobieniem. Cierpliwość była mu niezbędna w codziennej pracy, musiał bowiem zapanować nad zespołem ludzi o zróżnicowanych temperamentach, różnej płci i w różnym wieku, tak by dział mógł gładko funkcjonować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, nie wyłączając świąt. Podobnie jak Jack, nosił wymięty biały fartuch. Jako że lubił trzymać rękę na pulsie, często opuszczał biuro, by osobiście badać co bardziej intrygujące przypadki zgonów. Między innymi jego działania doprowadziły do przyjęcia w medycynie sądowej terminu „komplikacja terapeutyczna” – od pewnego czasu używano go na określenie zgonów, do których dochodziło w szpitalach. Chodziło naturalnie tylko o nieoczekiwane sytuacje, w których umierali pacjenci poddawani na pozór bezpiecznym zabiegom. Nowy termin zastąpił zdecydowanie niejednoznaczne pojęcie „przypadkowej śmierci”.
– A niech mnie! – zawołał Bart, zrywając się z fotela na widok nadchodzącego Jacka. Był pracownikiem starej szkoły; żywił znacznie głębszy szacunek dla prawdziwych profesjonalistów niż jego młodsi koledzy. – Nie nalegałem, żeby pan doktor fatygował się z wizytą. Serio, Jack, miałem nadzieję, że po prostu zadzwonisz.
– Nie ma sprawy – odparł Jack. – Usiądźmy – dodał, po czym przyciągnął ku sobie stołek na kółkach i zajął miejsce naprzeciwko Barta. – Co masz dla mnie? Doktor Hernandez wspominała, że podejrzewasz chorobę zakaźną.
– Zgadza się. Intuicja mi podpowiada, że to nie jest zwykła sprawa. Powiadomiono nas całkiem niedawno i… posłuchaj, czego się dowiedziałem. Pacjentka jechała metrem z Brooklynu. Maszynista zameldował w centrali, że ma chorą pasażerkę. Ekipa pogotowia wiedziała, że to ciężki przypadek i trzeba będzie działać szybko; nie było szans na porządny wywiad. Udało się ustalić tylko tyle, że początkowo kobieta, dwudziestoparoletnia albo tuż po trzydziestce, nie wyglądała na chorą. Co oczywiście ma sens, bo przecież siedziałaby w domu, gdyby czuła się podle, a nie podróżowała koleją podziemną, w dodatku tak odpicowana. Cokolwiek to było, dopadło ją nagle. Pojawiły się problemy z oddychaniem, dość szybko zsiniała, ale wiadomo już, że nie doszło do zadławienia. Obstawiam, że to było ciężkie zapalenie płuc, bo nie dało się jej nawet wentylować. Podczas oględzin rzuciło mi się w oczy, że miała pianę w kącikach ust.
– A może coś przedawkowała? – zasugerował Jack.
– Nie sądzę – odparł Bart. – Z mojego doświadczenia wynika, że przedawkowanie objawia się inaczej. Powtarzam: moim zdaniem mamy tu do czynienia z ciężkim zapaleniem płuc, albo wirusowym, albo bakteryjnym. Ta kobieta była w drodze, wystrojona tak, jakby się wybierała na lunch w Ritzu.
– Wiesz, co mi to przypomina? – spytał Jack, prostując się na stołku.
– Jakąś przerażającą chorobę – odrzekł Bart. – Gorączkę krwotoczną Ebola albo coś w tym guście.
– Prawdę mówiąc, miałem na myśli coś bardziej przyziemnego, ale i straszniejszego – powiedział Jack. W jego głosie dało się wyczuć lekkie podniecenie. Nie chciał jeszcze robić sobie wielkich nadziei, ale pomału umacniał się w przekonaniu, że to będzie to, czego potrzebował: coś, co pozwoli mu zapomnieć o autyzmie Emmy i inwazji teściowej. – Wskutek wielkiej epidemii grypy w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku zmarło ponad sto milionów ludzi. Wtedy też mówiło się o pasażerach, którzy pożegnali się z życiem podczas podróży z Brooklynu na Manhattan. Nikt nie wie, ile w tym było prawdy, ale ja jestem skłonny wierzyć, bo znam wyjątkową zjadliwość tego szczepu wirusa grypy. Dzisiejsza wiedza każe nam sądzić, że ci ludzie zginęli wskutek reakcji własnego układu odpornościowego, tak zwanej burzy cytokinowej.
– Też o tym słyszałem – przyznał Bart. – Chyba właśnie dlatego pognałem jak do pożaru, gdy tylko nas zawiadomili.
– Uprzedziłeś personel Bellevue, że zwłoki mogą być niebezpieczne? – spytał Jack.
– Jasne. Poradziłem, żeby je zamknęli w szczelnym worku, a z zewnątrz potraktowali go podchlorynem i takiej samej dezynfekcji poddali całe pomieszczenie. Zadzwoniłem też na pogotowie i zaleciłem identyczną akcję dla karetki, która wiozła pacjentkę. Okazało się, że sami już na to wpadli.
– Dobrze zrobiłeś – pochwalił Jack. – Zaordynowałbym dokładnie to samo. Jak myślisz, gdzie w tej chwili znajduje się ciało?
– Pewnie jest już u was w chłodni, bo od razu wysłałem po nie jedną z naszych furgonetek. A jeśli jeszcze nie dotarło, to dotrze lada chwila. Z oczywistych powodów tym z Bellevue było bardzo śpieszno, żeby się pozbyć ciała z SOR-u.
Jack poderwał się gwałtownie, tak że stołek odjechał i z impetem zderzył się z sąsiednim biurkiem. Skrzywił się i przeprosił siedzącą za nim, wystraszoną kobietę. Rozpierała go energia; był gotów do działania. Wizja walki z potencjalną pandemią śmiercionośnej choroby wydawała mu się niezmiernie kusząca. Zeszłoroczna grypa była wyjątkowo ciężka; tegoroczna mogła okazać się zabójcza, gdyby się okazało, że właśnie ten wirus zabił młodą kobietę w metrze.
– Dzięki za informacje – powiedział Jack. – Może się okazać, że to niesamowicie ważna sprawa.
– Też tak pomyślałem. Daj znać, gdy się czegoś dowiesz. Ciekaw jestem, jak to się rozwinie.
– Będę cię informował – zapewnił go Stapleton.
– Aha, jest jeszcze jeden problem, o którym nie wspomniałem. – Bart wstał z fotela. – Nie udało się zidentyfikować pacjentki. Przypuszczam, że kiedy zemdlała, ktoś ukradł wszystko, co miała przy sobie: może torebkę, może telefon, a może jedno i drugie.
– Mówiłeś, że była dobrze ubrana – odparł Jack. – W takim razie nie powinno być problemów z identyfikacją. Pewnie lada chwila ktoś z jej bliskich zgłosi zaginięcie, gdy tylko się zorientuje, że nie ma jej ani w domu, ani w pracy.
– Pewnie tak – zgodził się Bart.
– Identyfikacja będzie ważna, jeśli nasze podejrzenia się potwierdzą i stanie się jasne, że mamy do czynienia z chorobą zakaźną – ciągnął Jack. – Historia kontaktów ofiary może się okazać podstawową sprawą.
– Wiem. Sprawdzę jeszcze na oddziale ratunkowym, czy nie zgubili gdzieś jej torebki albo telefonu; nie byłby to pierwszy raz. Jeśli się czegoś dowiem, dam ci znać.
Jack pokazał Bartowi dwa uniesione kciuki i energicznym krokiem ruszył w stronę wind. Gdy wsiadł, zaczął raz za razem wciskać klawisz ze strzałką w dół, w daremnej nadziei, że zachęci kabinę do szybszego ruchu. Czuł, że jego serce bije wyjątkowo szybko. Potencjalna pandemia grypy – to było coś. Coś, co mogło szczelnie wypełnić jego kalendarz zajęć na najbliższy tydzień.