Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 12
Rozdział 8
Оглавлениеwtorek, 4.45
Jack otworzył oczy i choć dokoła panowały egipskie ciemności – i w sypialni, i za oknem – od razu wiedział, że już nie zaśnie. W gonitwie myśli mieszały się wątki Emmy, Dorothy i zagadkowej śmierci pasażerki metra. Starając się nie obudzić żony, wymknął się z łóżka i na palcach przekradł do łazienki. Laurie była przeciwieństwem rannego ptaszka, więc zaprojektowali sypialnię w taki sposób, by Jack, który często zrywał się przed świtem, mógł przejść z łazienki prosto do garderoby.
Ogolił się szybko, wziął prysznic i ubrał się. Krótko po piątej bezgłośnie zszedł do kuchni i salonu. Tu nie musiał się już obawiać, że zbudzi Laurie, dzieci albo Caitlin. Przerażała go tylko myśl, że natknie się na Dorothy. Niewiele i czujnie spała, a czasem snuła się w ciemnościach po domu niczym zjawa. Już dwukrotnie spotkali się w kuchni, gdy cichcem robił sobie kawę i szybkie śniadanie, więc tego dnia po prostu odpuścił poranny posiłek i od razu zbiegł po schodach. Przechodząc w pobliżu pokoju gościnnego, poruszał się ciszej niż kot, a wychodząc z mieszkania, bezgłośnie zamknął za sobą drzwi. Skrzywił się, gdy klucz zbyt głośno zgrzytnął w zamku. W pośpiechu pokonał pozostałe trzy kondygnacje, z lękiem myśląc o tym, że teściowa może go jeszcze zawołać.
Gdy wyprowadzał rower ze schowka, był już tylko zirytowany przedłużającą się obecnością Dorothy. Prawie nie wierzył w to, że Laurie podejmie jakieś kroki, mimo iż poprzedniego wieczoru zobowiązała się do tego. Gdy wrócił z wieczornego meczu, rozmawiali raz jeszcze. Mógł tylko mieć nadzieję, że Laurie przynajmniej porozmawia szczerze z Caitlin, bo jeśli czegoś był pewny, to tylko tego, że nie mogą sobie pozwolić na stratę takiej opiekunki. Może gdyby rozpoznanie autyzmu u Emmy zostało potwierdzone – bo istniały jeszcze pewne wątpliwości – byliby w nieco lepszej sytuacji, ale w tej chwili zbyt wiele spraw po prostu wisiało w powietrzu.
Gdy wskoczył na rower, a zwłaszcza gdy wjechał do parku i usłyszał świst wiatru w szczelinach kasku, zaczął się z wolna uspokajać. Instynktownie wiedział, że rodzinne problemy trzeba zostawić w domu, bo nie należały do spraw, które można załatwić precyzyjnym chirurgicznym cięciem. Był też wystarczającym realistą, by wiedzieć, że nie jest w stanie z dnia na dzień zmienić się w potulnego męża-domatora – po prostu nie potrafił. Musiał skoncentrować się na tym, co było w jego zasięgu, a przede wszystkim na coraz bardziej frustrującej sprawie zgonu w metrze. Sunąc po West Drive z garstką podobnych doń zapaleńców, zaczął obmyślać plan dnia.
Pedałował zawzięcie, aż nagle zauważył, że nieświadomie zaczął się uśmiechać. Czuł, że jego obecność drażni innych rowerzystów, o wiele poważniej traktujących swoje hobby. Wszyscy mieli na sobie profesjonalne stroje – kolarskie buty, obcisłe spodenki i bluzy w krzykliwych kolorach, z europejskimi reklamami na ramionach i piersiach. Jack jechał zaś w tenisówkach, nieszczególnie stylowych dżinsach i skórzanej bomberce. Tym, co ich irytowało, był fakt, że mimo braku specjalistycznego ekwipunku, dotrzymywał im kroku, a nawet zmuszał do zdwojonego wysiłku na podjazdach.
Wyjechawszy południowo-wschodnim krańcem parku, minął świeżo odnowiony złocisty pomnik Williama Tecumseha Shermana. Pomknął dalej Drugą Aleją, zanim znowu skręcił na południe. Dawniej lubił samobójcze wyścigi z taksówkami, ale z biegiem lat dojrzał i zrezygnował z nieodpowiedzialnych zabaw. Nadal jednak kluczył po jezdni i w efekcie przemieszczał się znacznie szybciej niż osobówki, autobusy i ciężarówki – tyle że już nie kusił losu. Czuł się na ulicach miasta na tyle swobodnie, że mógł spokojnie rozmyślać o czekających go zajęciach. Postanowił, że będzie to „dzień biurowy”, co oznaczało, że nie podejmie się ani jednej sekcji zwłok. I tak wykonywał ich znacznie więcej niż koledzy po fachu, a że nieczęsto prosił o czas na porządkowanie papierów w zaciszu gabinetu, nie spodziewał się żadnych problemów. W rzeczywistości zamierzał skupić się wyłącznie na sprawie śmierci w metrze. Nie wiedział jeszcze, że dzień biurowy także może mu przynieść kolejne niespodzianki.
Miał jeszcze czas, więc postanowił zaspokoić głód w piekarni między Trzydziestą Dziewiątą a Trzydziestą Ósmą Ulicą – zamówił bajgla z serkiem śmietankowym, wędzonym łososiem i plasterkami czerwonej cebuli. Parę minut po szóstej był już w okolicy dwóch gmachów OCME. Wiedząc, że w starej siedzibie nie zastanie ani Vinniego, ani doktor Jennifer Hernandez – co oznaczało, że nie dostanie świeżej kawy i nie będzie mógł zażądać dnia biurowego – udał się prosto do nowego wieżowca. Żaden ze śledczych jeszcze się z nim nie skontaktował, mimo iż Bart z pewnością polecił im meldować o wszelkich postępach w identyfikacji ciała. W gruncie rzeczy Jack nie był tym specjalnie zdziwiony; ustnie przekazywane prośby często bywały przeinaczane.
Wkroczył do pustego jeszcze budynku i samotnie pojechał windą na górę, minąwszy w holu zaskoczonego ochroniarza. Gdy wysiadł na zatłoczonym zazwyczaj piątym piętrze, nie zobaczył tam ani żywego ducha. Stracił trochę czasu, nim znalazł Janice Jaeger, jedyną śledczą z nocnej zmiany. Siedziała w bufecie z koleżanką z działu łączności.
– Doktor Stapleton! – zawołała Janice. Najwyraźniej nie spodziewała się tej wizyty. – Do licha, co ty tu robisz o takiej porze?
– Nie mogłem spać – odparł kpiąco Jack. Na gruncie zawodowym znali się doskonale; Janice była jedną z najlepszych śledczych medyczno-prawnych. Wielokrotnie współpracowali i Jack zdążył nabrać przekonania, że zawsze może liczyć na jej wyjątkową solidność.
Lekko spłoszona koleżanka Janice wstała, gdy Jack siadał przy stoliku, i bez słowa wróciła na stanowisko pracy.
– Pracowita noc? – spytał Jack.
– Przeciwnie, wyjątkowy spokój – odrzekła Janice. – Co słychać?
– Chciałem pogadać o sprawie, którą wczoraj zacząłem – wyjaśnił.
– Mówisz o zgonie w metrze? – upewniła się Janice.
– Właśnie. Ktoś miał do mnie zadzwonić, gdy tylko ciało zostanie zidentyfikowane.
– Wiem o tym. Mówili mi o tym ludzie z wieczornej zmiany.
– Chcesz powiedzieć, że nadal nic nie wiemy?
– Na to wygląda.
– Nie do wiary – mruknął Jack. – Bart był pewny, że ktoś się zgłosi. Młoda kobieta, dobrze ubrana; miała nawet płaszczyk od Bergdorfa, na który pewnie musiałbym wziąć kredyt hipoteczny.
Janice parsknęła śmiechem, a potem wzruszyła ramionami.
– Cóż mogę powiedzieć. Może nie mieszkała w Nowym Jorku? Może przyjechała sama?
– Może – zgodził się Jack, choć intuicja podpowiadała mu coś innego. Ilu przybyszów spoza miasta mogło przyjeżdżać na Manhattan linią R z Brooklynu? Zero, pomyślał.
– Przykro mi, że nie mogę pomóc. Zajęłabym się każdym zgłoszeniem, ale nie doczekałam się ani jednego.
Jack w zamyśleniu przeczesał palcami włosy.
– Na co właściwie zmarła? – spytała Janice.
– Ostra niewydolność układu oddechowego – odparł Jack. – Z początku obawiałem się, że to nowa, śmiercionośna odmiana wirusa grypy, podobna do tej z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku. Wiele na to wskazywało, ale jednak się pomyliłem, wyniki badań są negatywne.
– Jestem prawie pewna, że dziś ktoś wreszcie zadzwoni – rzuciła na zachętę Janice.
– O której zwykle przychodzi Bart?
– Wcześnie, zazwyczaj jako pierwszy z całej dziennej zmiany, gdzieś między szóstą czterdzieści pięć a siódmą. Mam go poprosić, żeby do ciebie zadzwonił?
– Niekoniecznie. Chyba że uda się do tego czasu zidentyfikować ciało – odparł Jack. – Wrócę tu jeszcze, żeby pogadać z sierżantem Murphym i Hankiem Monroe. Mamy w chłodni ciało z całą pewnością nienależące do bezdomnej. To oni powinni ustalić, kim, u licha, była ta kobieta. Wtedy też wpadnę do Barta.
Jack znowu wskoczył na rower i pomknął pod 520. Dochodziła siódma, gdy chował rower w ulubionym miejscu. Wiedział, że jeszcze jedna osoba unika porannych korków, przyjeżdżając do pracy tak wcześnie, więc od razu wjechał windą na szóste piętro. Chciał się zobaczyć z Johnem DeVriesem, toksykologiem jakich mało. Swego czasu, gdy Jack zatrudnił się w OCME, DeVries, szef działu toksykologii, był dla niego sporym problemem. Trudno było się z nim dogadać, a na wyniki badań, które zlecał Jack, trzeba było czekać całą wieczność. Rozwiązanie obu problemów okazało się proste. Toksykologię upchnięto w stanowczo zbyt ciasnych pomieszczeniach – prywatny gabinet szefa był niegdyś, całkiem dosłownie, schowkiem na miotły – a budżet działu nie wystarczał na efektywną realizację zadań.
I wtedy doszło do tragedii z 11 września. Pracownicy OCME mieli pełne ręce roboty, więc stosownie zwiększono budżet inspektoratu – to właśnie wtedy podjęto decyzję o sfinansowaniu budowy nowego wieżowca. W rezultacie John DeVries dostał do swojej dyspozycji całe dwa piętra starego gmachu – w tym przestronny i słoneczny gabinet dla siebie – oraz czterokrotnie większe środki. To sprawiło, że zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Z dnia na dzień przestał być antypatycznym ponurakiem, a stał się jednym z najmilszych i najbardziej skorych do pomocy pracowników OCME. Współpraca z nim stała się czystą przyjemnością. Poprzedniego dnia, gdy Jack odwiedził go z próbkami surowicy pobranymi od kobiety zmarłej w metrze i prośbą o zbadanie ich pod kątem obecności immunosupresantów, John odpowiedział mu z uśmiechem – i bez dodatkowej zachęty – że wyniki będą do odebrania nazajutrz z samego rana.
– O proszę, jaki z ciebie ranny ptaszek – rzucił kpiąco John, gdy Jack przekroczył próg jego gabinetu. – Chyba pierwszy raz widzę cię tu o takiej porze.
– Nie bez powodu – odparł Jack. – Ja też widzę się tu po raz pierwszy.
John zachichotał.
– Wpadłeś po wyniki wczorajszych badań?
– Tak jest.
– Otóż są negatywne – obwieścił John. – Wiem, bo przeglądałem je parę minut temu.
Z wrażenia Jack mimowolnie otworzył usta.
– Żartujesz? Powiedz, że żartujesz.
– Dlaczego miałbym żartować? – zdziwił się John.
– Na ile precyzyjne są te testy?
– Bardzo precyzyjne. Wyglądasz na zaskoczonego. Byłeś pewny, że pacjentka przyjmowała leki immunosupresyjne?
– Parę miesięcy temu przeszła transplantację serca – wyjaśnił Jack. Miał dziwne wrażenie, że John dla rozrywki wprowadza go w błąd, że to tylko żarty. – Każdy pacjent po przeszczepie dostaje duże dawki immunosupresantów.
– Każdy, ale nie ten – odparł John. – Przykro mi.
– To nie twoja wina. I przepraszam za tę reakcję – zmitygował się Jack. – Chodzi o to, że… ta sprawa coraz bardziej mnie wkurza. Jakby ze mnie drwiła.
– Tylko jeden test dał pozytywny wynik – przypomniał sobie John. – Jesteś ciekaw który?
– Jasne.
– Cannabis sativa. Pacjentka najprawdopodobniej przyjęła rekreacyjną dawkę. Badaliśmy tylko obecność, ale gdybyś chciał poznać stężenie, mógłbym zlecić chromatografię gazową.
– To raczej nie będzie konieczne – odrzekł Jack. – Odrobina marihuany z pewnością jej nie zabiła.
– Naturalnie. Ale daj znać, gdybyś zmienił zdanie.
Zaskoczony kolejnym nieoczekiwanym zwrotem akcji, Jack opuścił dział toksykologii i zjechał na parter w nadziei, że Vinnie i Jennifer już są. Nie pomylił się. Z Jennifer Hernandez nie poszło mu jednak tak, jak sobie tego życzył. Dla Janice noc była spokojna, ale przywieziono w tym czasie sporo ciał niewymagających jej interwencji. Rano zaś okazało się, że dwoje z lekarzy zgłosiło niedyspozycję i nagle niedoświadczona Jennifer znalazła się w sytuacji, która – jak zauważył Jack – nieco ją przerastała.
Zmienił więc swoje plany i zgłosił się na ochotnika do wykonania sekcji dwóch ofiar przedawkowania fentanylu i heroiny. Bodaj nikt w inspektoracie nie lubił takich przypadków – być może dlatego, że było ich tak wiele. Jack wiedział jednak, że sekcje nie potrwają długo, podobnie jak jego koledzy bowiem, miał je rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach. Wysłał więc Vinniego i jego nowego kumpla Carlosa prosto do sali, by zajęli się przygotowaniami, a sam zaparzył sobie kawę, rozmawiając z Jennifer o tym, komu przydzielić pozostałe przypadki. Właściwie nie miał nic przeciwko temu, że musi przeprowadzać sekcje, zamiast porządkować papiery. Póki kobieta, która zmarła w metrze, pozostawała anonimowa, i tak miał związane ręce.