Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

Tego samego ranka

poniedziałek, 5 listopada, 10.30

O 10.30 wszystkie osiem stołów sekcyjnych w Inspektoracie Medycyny Sądowej, znanym powszechnie jako OCME, było już w użyciu, a zespoły dwoiły się i troiły, by nadążyć z badaniem kolejnych ciał. Dziesięciu spośród dostarczonych w weekend nie uznano za pilne przypadki i teraz, w poniedziałkowy ranek, trzeba było się nimi zająć. Prócz nich od niedzielnego popołudnia przybyło jeszcze sześcioro „pacjentów”. Najwięcej działo się na stole numer 1, najbardziej oddalonym od baterii zlewów ze stali nierdzewnej. Było to ulubione miejsce pracy doktora Jacka Stapletona. Niemal zawsze pojawiał się w „norze” wcześniej niż inni i mógł sobie wybrać stanowisko, więc nieodmiennie kazał swemu stałemu współpracownikowi, technikowi Vinniemu Amendoli, zajmować właśnie ów ostatni stół. Nawet gdy wszystkie pozostałe były zajęte, w tym najdalszym zakątku sali panował względny spokój. Być może dlatego Jack mógł się skupić na pracy i teraz, gdy inni wciąż trudzili się nad pierwszymi sekcjami tego dnia, on był już przy trzeciej.

– Oto jest! – powiedział Jack, prostując się. Chwilę wcześniej ostrożnie zgolił zlepione krwią włosy z prawej strony głowy ofiary. Musiał bardzo uważać, by nie zniekształcić brzegów rany, którą próbował odsłonić, umiejscowionej kilka centymetrów nad uchem. Była praktycznie okrągła, bordowoczarna i otoczona wąskim kręgiem zaczerwienionej skóry. Kobieta leżała na plecach, z głową zwróconą w lewo i wspartą na drewnianym klocku. Była naga i tak bardzo blada, że mogłaby uchodzić za woskową figurę wypożyczoną z muzeum.

– Rana wlotowa jest okrągła czy owalna? – Jack lubił dydaktyczny styl i często go stosował, nawet gdy nikt nie miał szczególnej ochoty go słuchać, a podczas pracy z Vinniem zdarzało się to nagminnie. Vinnie po prostu się wyłączał, ale tym razem nie miało to znaczenia: uważnym słuchaczem był policyjny detektyw, porucznik Lou Soldano, stary przyjaciel Jacka i jego żony Laurie. Z biegiem lat Lou nauczył się doceniać pożytki, które jako funkcjonariusz wydziału zabójstw czerpał z pracy medyków sądowych. Już dawno postanowił, że będzie uczestniczył w każdej sekcji zwłok, która wyda mu się pomocna w aktualnie prowadzonej sprawie. Przez kilka miesięcy nie trafiła się ani jedna, za to tego ranka – aż trzy.

– Moim zdaniem okrągła – odpowiedział Lou.

Wraz z Vinniem stał po lewej stronie stołu, naprzeciwko Jacka, któremu towarzyszył drugi technik, Carlos Sanchez. Niedawno zatrudniony w OCME właściwie dopiero zaczynał szkolenie. Vinniemu, jednemu z najbardziej doświadczonych techników, zwykle powierzano misję wprowadzania nowicjuszy. Mógł ją wykonać tylko w jeden sposób: blisko z nimi współpracując. Jack zdążył przywyknąć do tej procedury i zazwyczaj nie miał nic przeciwko niej, jeżeli tylko udział początkującego technika nie spowalniał go zbytnio w pracy. Nie lubił tracić czasu, a dla niekompetentnych nie był szczególnie cierpliwy. Carlos nie zrobił na nim dobrego wrażenia, choć w gruncie rzeczy nie uczynił nic złego – chodziło raczej o jego postawę; chwilami można było odnieść wrażenie, że nie jest zainteresowany pracą.

– Zgoda – rzekł Jack. – Vinnie?

– Okrągła – odparł zapytany, przewracając oczami. Przez te wszystkie lata pracowali ze sobą tyle razy, że często nawzajem przewidywali swoje kolejne ruchy. Vinnie dobrze znał ten ton: należało się spodziewać „sesji dydaktycznej”, co oznaczało, że sekcja potrwa znacznie dłużej, niż powinna, a on, uzależniony od kawy – ostatnią filiżankę wypił krótko po siódmej rano – nie będzie mógł zrobić sobie zwyczajowej przerwy po zbadaniu trzeciego ciała.

– Panie Sanchez? – spytał Jack, ignorując nieskrywaną irytację Vinniego.

– Hę? – wymknęło się Carlosowi.

Jack odwrócił się, by spojrzeć w oczy nowicjusza, osłonięte przezroczystą maską ochronną.

– Czyżbyśmy odrywali pana od innych, bardziej intrygujących zajęć, panie Sanchez? – spytał sarkastycznie, ale zaraz potem odpuścił i zwrócił się do Lou: – Tak, zdecydowanie jest okrągła, co oznacza, że kula spenetrowała czaszkę prostopadle do jej powierzchni. Co ważniejsze, na pewno nie można powiedzieć, że rana ma kształt gwiaździsty albo strzępiasty. Widzisz może kropkowanie? – Drobne czerwone kropki na skórze, widoczne niekiedy wokół ran postrzałowych, powstawały za sprawą drobin prochu strzelniczego, które wydostawały się z lufy wraz z pociskiem.

– Nie widzę. Może trochę na uchu – odpowiedział Lou, próbując zachować optymizm.

– Rzeczywiście, jest trochę na uchu, ale widzę je też na szyi – odrzekł Jack, wskazując miejsce. – Bujne włosy niewątpliwie zatrzymały większość drobin.

– Nie podoba mi się kierunek, w którym to wszystko zmierza – powiedział Lou. Ofiara była żoną jednego z jego kolegów, także zatrudnionego w wydziale zabójstw nowojorskiej policji.

Jack skinął głową. Nie miał wątpliwości, że po tylu latach współpracy Lou zdołał posiąść niebagatelną wiedzę z dziedziny patomorfologii.

– To nie wszystko. Użyjmy pręta, żeby połączyć ranę wlotową nad prawym uchem z wylotową poniżej lewej części żuchwy.

Vinnie podał mu narzędzie oparte o stół sekcyjny. Jack chwycił je oburącz i ustawił tak, by oparło się na czaszce pacjentki, dokładnie wzdłuż linii wyznaczonej przez dwie rany.

Lou niechętnie przyznał mu rację.

– Kapuję. Kula zdecydowanie wędrowała w dół.

– Przykro mi, że przynoszę złe nowiny – rzekł Jack, wyczuwając rozczarowanie w głosie przyjaciela. – Niestety, nie był to strzał z przyłożenia. W tej chwili muszę przyjąć założenie, że lufa, umiejscowiona nieco z tyłu głowy ofiary, znajdowała się mniej więcej o pół metra od celu, a może nawet trochę więcej. Znasz statystyki dotyczące tego rodzaju postrzałów?

– Nie bardzo – przyznał Lou – ale wiem, że nie to miałem nadzieję usłyszeć. Jezu, znam faceta od ponad dwudziestu lat. Ba, krótko po moim rozwodzie kilkanaście razy byłem nawet na kolacji w ich domu w Queens. Jasne, mieli swoje problemy, jak wszystkie pary, ale… Do diabła! Mają dwoje dorosłych dzieci.

– W co najmniej dziewięćdziesięciu procentach przypadków samobójstw z użyciem ręcznej broni palnej mamy do czynienia z ranami kontaktowymi powstającymi wskutek przyłożenia lufy do głowy. W zaledwie pięciu procentach badanie trajektorii kuli wskazuje, że strzał oddano lekko ku dołowi, a jeszcze rzadziej od tyłu ku przodowi. Tu zaś mamy jedno i drugie.

– Zatem nie uważasz, że to było samobójstwo? – spytał Lou niemal błagalnym tonem.

Jack pokręcił głową.

– Możemy w końcu zacząć tę cholerną sekcję? – odezwał się Vinnie.

Jack spiorunował go wzrokiem, ale jego ulubiony technik w ogóle się tym nie przejął.

– Jestem na głodzie kofeinowym – dorzucił.

– Znaleziono list pożegnalny? – spytał Jack, spoglądając znowu na Lou.

– Ściskała go w lewej dłoni – odparł policjant, kiwając głową. – W prawej trzymała jeden ze służbowych pistoletów Waltera. Leżała na plecach na małżeńskim łóżku. Upiorny widok.

– I to Walter do ciebie zadzwonił?

– Tak. Byliśmy na sekcji zwłok, a potem większość wieczoru spędziliśmy razem. Gdy wrócił do domu, znalazł ją martwą… a przynajmniej tak mi powiedział. Ja zaś jeszcze z mieszkania zadzwoniłem pod dziewięćset jedenaście i pojechałem do niego. Byłem pierwszy na miejscu; Walter wychodził z siebie. Żal było patrzeć, choć widywałem już gorsze sceny.

– Zobaczymy, co jeszcze uda się ustalić – rzekł Jack. – Może sprawcą jest ktoś trzeci? Ale na pewno nie napiszę w raporcie, że zginęła z własnej ręki. Obstawiam zabójstwo. Zróbmy wreszcie sekcję, a potem będziemy się zastanawiali.

– Alleluja – odezwał się Vinnie, energicznymi ruchami czyniąc w powietrzu znak krzyża.

– Darujmy sobie bluźnierstwa – skarcił go sardonicznie Jack.

– I kto to mówi? – mruknął Vinnie.

Mało kto w OCME wiedział lepiej niż on, jak obrazoburcze bywają komentarze Jacka Stapletona. Odkąd Jack stracił pierwszą żonę i dwie córki w katastrofie lotniczej, utracił też zainteresowanie religią. Nie umiał pojąć, jak to możliwe, że chrześcijański Bóg dopuszcza do takich tragedii.

Sekcja przebiegła błyskawicznie. Jeśli nie liczyć mięśniaków macicy, nie stwierdzono żadnych zmian patologicznych w ciele – w chwili śmierci kobieta była w doskonałej kondycji. Najbardziej czasochłonna część sekcji rozpoczęła się w chwili, gdy Vinnie pokazał Carlosowi, jak otworzyć czaszkę. Jack mógł teraz dokładnie przyjrzeć się skutkom przejścia kuli przez mózg – a były to skutki katastrofalne. Vinnie skupił się wtedy na odsłonięciu wewnętrznej strony odciętego sklepienia czaszki i sfotografowaniu ukośnych brzegów rany wlotowej.

Gdy trzecia tego dnia sekcja dobiegła końca, Jack zlecił Vinniemu i Carlosowi posprzątanie i odwiezienie zwłok do chłodni. Zazwyczaj Lou znikał jeszcze przed końcem badania, ale tym razem został aż do gorzkiego finału. Jack czuł, że przyjaciel nie ma ochoty wracać do pustego mieszkania w SoHo. Mogło to oznaczać tylko jedno: mimo iż całą noc spędził w pracy, Lou najwyraźniej potrzebował rozmowy na temat niepokojących wyników sekcji. Zrzuciwszy brudny fartuch, Jack zaprowadził przyjaciela do pokoju śniadaniowego. Pod szumną nazwą kryło się pomieszczenie z betonowych bloczków pomalowanych na niebiesko, wyposażone w tandetne plastikowe meble i kilka automatów z przekąskami – żałosne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że należało do szacownej instytucji i służyło świetnie wyszkolonym, światowej klasy medykom sądowym. Nadzieję na lepsze jutro dawała im tylko niedawno ukończona nowa siedziba OCME przy Dwudziestej Szóstej Ulicy; nowoczesny wysokościowiec oddalony o cztery przecznice był tym wszystkim, czym nie mógł się stać niemal stuletni gmach u zbiegu Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei. Większość z kilkuset pracowników przeniosła się już do tego pałacu; na starych śmieciach zostali jedynie toksykolodzy oraz cała ekipa ekspertów medycyny sądowej. Problem polegał na tym, że w nowym wieżowcu nie było sali sekcyjnej. Supernowoczesny oddział był w fazie projektowania – przewidziano dla niego osobny budynek, tuż obok głównego gmachu. Jack i jego koledzy musieli uzbroić się w cierpliwość i nadal korzystać z przestarzałej infrastruktury.

– Mniej więcej wiesz, co tu dają, więc… na co masz ochotę? – spytał Jack.

Znali się i szanowali od niemal dwudziestu lat. Nie tylko imię wskazywało na włoskie pochodzenie Lou – miał gęste, dość długie i nadal ciemne włosy, równie ciemne oczy oraz oliwkową cerę. Był przystojnym mężczyzną średniego wzrostu i takiejże muskulatury; jedynie obwód pasa zdradzał jego zbytnie zamiłowanie do makaronów i o wiele mniejszy zapał do ćwiczeń. Jak zwykle Lou miał na sobie granatowy garnitur – zapewne nieprasowany od roku – oraz równie wymiętą białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, spod którego zwisał jedwabny krawat poplamiony sosem. Wiele wskazywało na to, że nigdy go nie rozwiązywał, tylko zdejmował przez głowę.

Gdy, tak jak teraz, znajdował się blisko Jacka, nietrudno było dostrzec, jak bardzo się różnią. Jack był raczej krótko ostrzyżonym, jasnym szatynem, z niemałymi już plamami siwizny na skroniach. Oczy miał barwy syropu klonowego, a jego skóra wyglądała na lekko opaloną nawet wtedy, gdy miesiącami nie wychodził na słońce. Miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, a sylwetki, wypracowanej regularną jazdą na rowerze i grą w uliczną koszykówkę, mógł mu pozazdrościć niejeden sportowiec. Zdawał się górować nad przyjacielem, tym bardziej że Lou miał zwyczaj się garbić, jakby głowa nazbyt mu ciążyła.

– Bo ja wiem – westchnął Lou. Nie miał ochoty na podejmowanie nawet najprostszych decyzji.

– Może napijesz się wody? – zaproponował Jack. Wiedział, że ostatnią rzeczą, której Lou teraz potrzebuje, jest kolejna kawa. Jego organizm domagał się snu.

– Niech będzie woda – zgodził się policjant.

Jack kupił dwie butelki i usiadł naprzeciwko przyjaciela.

– Daj mi znać, gdy przyjdą wyniki toksykologii w tej drugiej sprawie – powiedział Lou.

– Jasne – odparł Jack. – Gdy tylko będą gotowe. – Wszystkie trzy sekcje, w których detektyw uczestniczył tego ranka, interesowały nowojorską policję. Sprawa, o której wspomniał, dotyczyła „śmierci podczas zatrzymania”. Jack znalazł u zmarłego pękniętą kość gnykową, czyli ewidentny dowód duszenia ze skutkiem śmiertelnym. Teraz należało odpowiedzieć na pytanie, czy wobec aresztowanego użyto należytej siły i doszło do wypadku, czy był ofiarą niepotrzebnej przemocy. Mieszkańcy niespokojnej dzielnicy, z której pochodził zmarły, z bronią w ręku domagali się wyjaśnień.

Lou czekał też na wyniki badań zleconych po pierwszej sekcji przeprowadzonej tego ranka. Tu także doszło do nieudanego aresztowania – ofiara postanowiła go uniknąć, otwierając ogień do funkcjonariuszy, i zginęła od czterech ran postrzałowych. Świadkowie twierdzili, że mężczyzna krzyczał „Dość!” i opuścił broń, lecz mimo to policjanci nie przerwali ostrzału. Był to potencjalny horror wizerunkowy dla NYPD, a także, co oczywiste, ludzka tragedia. W poszukiwaniu odpowiedzi Jack z mozołem zbadał trajektorie wszystkich czterech pocisków znalezionych w ciele zabitego, a teraz zamierzał jeszcze odtworzyć scenę jego śmierci w specjalnym laboratorium w nowej siedzibie OCME, by ustalić kolejność i szczegóły wydarzeń.

– Ciekawy ranek za nami – stwierdził Jack. – Żałuję, że nie znalazłem niczego, co mogłoby pomóc twojemu kumplowi. Przypuszczam, że koronnym dowodem będzie list pożegnalny i na badaniu jego autentyczności skupi się śledztwo. Rozwód to nic wesołego, ale byłby to drobiazg w porównaniu z zabójstwem… Jeżeli się okaże, że z tym właśnie mamy do czynienia.

– Dość już o moich sprawach – odrzekł Lou i lekceważąco machnął ręką. – Co słychać w domu Stapletonów i Montgomerych? Całe wieki nie gadałem ani z tobą, ani z Laur. – Lou poznał Laurie Montgomery, jeszcze zanim Jack zatrudnił się w OCME. Spotykali się nawet przez krótki czas, zanim poczuli, że nic z tego nie będzie – i zostali przyjaciółmi. Gdy na horyzoncie pojawił się Jack, Lou od początku mu kibicował. Przed laty jedna z jego córek mówiła na Laurie „Laur”, a Lou uznał to zdrobnienie za urocze i używał go z upodobaniem.

– Proszę cię – odparł Jack – lepiej nie poruszaj tego tematu.

– O-oo. – Lou pochylił się nad stolikiem. – Za dobrze cię znam, żeby zlekceważyć taką odpowiedź. Co się dzieje?

– Naprawdę nie wiem, czy chcę o tym gadać.

– A z kim będziesz o tym rozmawiał, jeśli nie ze mną? – spytał Lou, unosząc brew. – Wiesz, że kocham was oboje.

Jack skinął głową. Lou miał rację: był jedynym kandydatem do rozmowy o tym, co się ostatnio działo w domu. Pytanie tylko, czy rozmowa w ogóle była wskazana. Od katastrofy lotniczej, w której stracił pierwszą rodzinę, minęło ponad dwadzieścia pięć lat, ale Jack nadal nie umiał rozmawiać o uczuciach – radził sobie z tym znacznie gorzej niż przeciętny mężczyzna. Gdy pojawiały się kłopoty, wolał ciężej pracować – choćby i po godzinach – oraz intensywniej trenować – choćby i co wieczór, na boisku opodal domu. Był jednak świadomy, że ta strategia ma poważną wadę: w żaden sposób nie pomaga w znalezieniu rozwiązania. Była zamiataniem problemów pod dywan albo chowaniem głowy w piasek.

– Cokolwiek to jest, musisz jakoś się z tym zmierzyć – ciągnął Lou. – Słuchaj. Ty i Laurie jesteście ostatnimi filarami mojej wiary w istnienie małżeńskiego szczęścia. Mówię to z przekonaniem zwłaszcza dziś, gdy się dowiedziałem, że mój kumpel Walter może być odpowiedzialny za śmierć żony. Nie odzywałem się do was już ponad miesiąc, bo spotkałem kobietę i… nie wykluczam, że będę chciał znowu założyć rodzinę.

– Gratuluję, przyjacielu. – W głosie Jacka nie było przesadnego entuzjazmu.

– Jakoś nie słyszę zachwytu – zauważył Lou. – No, dalej! Mów, co ci leży na wątrobie. Chodzi o to, że Laur została szefem OCME?

Dwa miesiące wcześniej doktor Harold Bingham, szef inspektoratu, zmarł na zawał serca, a naprędce powołany komitet doradczy zarekomendował doktor Laurie Montgomery jako jego następczynię. Propozycja zaskoczyła i ją, i Jacka – ale Jacka jakby bardziej. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy Laurie wyraziła zgodę. Zawsze nienawidził tego wszystkiego, co określał zbiorczym mianem „biurokratycznego gówna”, a co utrudniało mu praktykowanie medycyny sądowej w czystej formie. Nie miał cierpliwości do tego, by łasić się do przełożonych, bez względu na okoliczności. OCME potrzebował wielu lat, by stać się instytucją do pewnego stopnia niezależną politycznie, zwłaszcza od policji, i dzięki temu zyskać opinię obiektywnego głosu umarłych. Znaczenie tego faktu było dla Jacka oczywiste – choćby w świetle trzech przypadków, którymi zajmował się tego ranka. Dawniej nierzadko się zdarzało, że burmistrz albo komisarz policji informowali prowadzącego sekcję, jakiego spodziewają się wyniku. Jack z dumą mógł o sobie powiedzieć, że nigdy nie ulegał takim wpływom. Teraz jednak, gdy jego żona została szefem Inspektoratu Medycyny Sądowej, linia oddzielająca jego życie zawodowe od prywatnego nagle stała się mniej wyraźna, a zachowanie pełnego obiektywizmu – znacznie trudniejsze.

– Powiem ci jedno – rzekł. – Byłem w szoku, gdy przyjęła tę posadę. Bo między nami mówiąc, to wcale nie jest taki ubaw. Nie tylko musi słuchać swoich szefów, czyli burmistrza i pani komisarz do spraw zdrowia, ale też coraz rzadziej ma okazję robić to, co naprawdę lubi i w czym jest najlepsza, czyli przeprowadzać sekcje. Tych dwoje zmusza ją do ostrego galopu i musi ich słuchać, jeśli nie chce obcięcia funduszy dla OCME. Nigdy nie lubiła konfrontacji i nie są jej mocną stroną; to z kolei zasługa jej despotycznego ojca, kardiochirurga, który tresował ją jeszcze jako nastolatkę.

– Co oznacza, że kumuluje w sobie frustrację i wyładowuje ją na tobie? – spytał Lou.

– Przecież znasz Laurie. Cokolwiek robi, to zawsze na sto procent. Teraz jest więc szefem i tutaj, i w domu.

– Przykro mi to słyszeć. Nie próbowaliście o tym rozmawiać?

Jack odstawił swoją butelkę tak gwałtownym ruchem, że spłoszony Lou omal nie wylał swojej wody.

– Nie do wiary – mruknął Jack, rozkładając ręce i z niedowierzaniem kręcąc głową. – Dlaczego ja ci w ogóle o tym mówię?

– To chyba dość oczywiste – odparł Lou. – Dlatego, że cię to gryzie jak cholera. Przecież widzę.

– Nieprawda – odparował Jack. – No, może trochę gryzie, zwłaszcza gdy Laurie próbuje mi dyktować, ile czasu powinienem poświęcać na koszykówkę, albo prawi kazanie o tym, jak niebezpiecznie jest pedałować moim nowym trekiem do pracy i z powrotem. Ale nie to doprowadza mnie do rozpaczy. Laurie jest dużą dziewczynką, a ja dużym chłopcem. Chodzi o Emmę.

– O nie. Co się z nią dzieje? – Minęło sporo czasu, odkąd Lou po raz ostatni widział trzyletnią córkę Jacka i Laurie.

– Dwa tygodnie temu pediatra wstępnie zdiagnozował u niej autyzm.

– Dobry Boże – szepnął Lou.

– Wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ale tego jednego wyroku nie chcieliśmy usłyszeć. Z początku radziła sobie całkiem dobrze, gaworzyła beztrosko i reagowała prawidłowo i na nas, i na JJ’a, aż nagle zaczęła się cofać.

– Wstyd się przyznać, ale nie wiem dokładnie, o co w tym chodzi. Owszem, słyszałem to i owo, ale nie znam nikogo, kto miałby autystyczne dziecko.

– Nie tylko tobie brakuje wiedzy – odparł Jack. – To dość tajemnicze zaburzenie. Powoduje problemy z komunikacją i budowaniem więzi emocjonalnych. Moim zdaniem nie można go nawet jednoznacznie zdiagnozować. To raczej spektrum zachowań, przy czym u niektórych dzieci są one bardziej nasilone, a u innych mniej. I nawet tak zwani eksperci nie mają pojęcia, jaka jest przyczyna autyzmu.

– Skąd to się bierze?

– Nikt tak naprawdę nie wie – odrzekł Jack, kręcąc głową. – Mówi się o czynnikach genetycznych, epigenetycznych, środowiskowych. Równie dobrze może to być zagadkowa kombinacja wszystkich trzech.

– A co to są czynniki epigenetyczne? Wy, lekarze, uwielbiacie sprawiać, że normalni ludzie czują się jak idioci.

– Wybacz. Czynniki epigenetyczne to pojęcie odnoszące się do cech dziedzicznych niezależnych od sekwencji nukleotydów w DNA.

– Żałuję, że zapytałem – wyznał Lou. – Wynaleziono już jakieś lekarstwo na autyzm?

– Nie. Stosuje się pewne terapie behawioralne i specjalne programy edukacyjne, ale na razie dają w najlepszym razie nadzieję na poprawę; nie ma dowodów na ich skuteczność. I chyba przede wszystkim ta niepewność doprowadza mnie do szału.

– A jak Laur przyjmuje to wszystko?

– Pod pewnymi względami lepiej niż ja. Potraktowała tę diagnozę jako wyzwanie intelektualne: zdaje się, że postanowiła przeczytać wszystko, co napisano na temat autyzmu, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie. Ja wręcz odwrotnie. Niemal od razu miałem dość tych ogólników, tego lania wody; już wolę wygrażać bogom pięściami, niż się nurzać w tych mętnych rozprawach. Po prostu mam naturę chirurga. Z kolei tym, co bardziej gryzie Laurie, jest poczucie winy. Nie może sobie wybaczyć, że nie wzięła wcześniej urlopu macierzyńskiego; wmawia sobie, że wszystkie te dziwne chemikalia, z którymi mamy do czynienia w pracy, mogły spowodować zaburzenia rozwoju u Emmy.

– A czy ktoś dowiódł, że to w ogóle możliwe? – spytał detektyw.

– A skąd.

– W takim razie nie powinna czynić sobie wyrzutów – zawyrokował Lou.

– Spróbuj jej to powiedzieć; mnie już szczęka boli od powtarzania tego bez końca. Poza tym sam czuję się winny.

– Niby czego?

– Przynoszę dzieciakom pecha – oznajmił Jack. – Jak wiesz, moje córki z pierwszego małżeństwa zginęły w wypadku lotniczym, ale czy wspominałem ci kiedyś, dlaczego w ogóle wsiadły do samolotu? Złożyły mi wizytę w Chicago, gdzie się wtedy szkoliłem. A jak było z JJ’em? Biedaczek we wczesnym dzieciństwie cierpiał na neuroblastomę. Naprawdę nie chciałbym być moim dzieckiem.

– W życiu bym nie zgadł, że jesteś taki przesądny.

– Ja też, ale do czasu – odparł Jack. – Trudno dyskutować z faktami.

– A propos JJ’a, jak sobie radzi?

– Znakomicie. To jedyny jasny punkt w tym wszystkim…

– Ile ma teraz lat?

– Osiem i pół. Trzecia klasa. Ani śladu nawrotu nowotworu. A gdybyś zobaczył, jak drybluje pod koszem… Wrodzony talent.

– Ma dobry kontakt z Emmą? – indagował Lou.

– Ma. Coraz trudniej do niej dotrzeć, ale on ma świętą cierpliwość. Żałuję, że Dorothy, matka Laurie, nie jest tak skłonna do współpracy i wyrozumiała jak on.

– Z nią też macie problem? Pogarsza sprawę?

– Ogromnie. Może nie byłbym takim kłębkiem nerwów, gdyby się do nas nie wprosiła. Zresztą nie tylko ona mnie doprowadza do szału. Pamiętasz naszą nianię, Caitlin O’Connell? Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy kogoś takiego, akurat krótko po porwaniu JJ’a.

– Jak mógłbym zapomnieć? Wydaje się, że to było wczoraj.

– Otóż zwierzyła mi się, że nas opuści, jeśli Dorothy tego nie zrobi. Próbowałem pogadać o tym z Laurie, ale ona nigdy nie umiała wpływać na rodziców. Z ojcem było szczególnie ciężko, ale z matką niewiele lepiej.

– Ale co ona takiego robi, że trudno z nią wytrzymać?

– Przede wszystkim, to ona pierwsza skrytykowała Laurie za to, że nie poszła na macierzyński, gdy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży. I do dziś jej to wypomina. Poza tym jest zwolenniczką teorii spiskowych, więc oczywiście jest święcie przekonana, że to wszystko nasza wina, bo pozwoliliśmy podać Emmie szczepionkę MMR.

– Zaraz, zaraz – odezwał się Lou. – Coś mi się kojarzy… Czy nie jest tak, że ta szczepionka wywołuje autyzm? Zdaje się, że gdzieś o tym czytałem.

– To wymysły sprzed lat, oparte na jednym jedynym artykule w czasopiśmie medycznym – odparł gniewnie Jack. – Szybko dowiedziono, że badania były nic niewarte, a wydawca wycofał tekst z obiegu. Krótko mówiąc: szczepionki jako takie, a MMR w szczególności, nie powodują autyzmu. Koniec, kropka.

– Dobrze już, dobrze – zgodził się Lou. – Nie wiedziałem.

– Wybacz, że tak się uniosłem, ale postawa Dorothy sprawia, że czuję się przyparty do muru. I pomyśleć, że przez większość życia jest żoną lekarza, a woli słuchać paranoicznego ględzenia swoich leciwych kumpelek od brydża. A najgorsze jest to, że wiecznie o tym gada. Podobnie jak o tym, że w rodzinie Montgomerych nigdy nie było ani autyzmu, ani nowotworów, co naturalnie oznacza, że to moja wina. Dla jasności: w mojej rodzinie też się to nie zdarzało. Mam tak serdecznie dość mojej teściowej, że pytałem już Warrena, czy nie mógłbym sypiać u niego na kanapie. – Warren był jednym z członków sąsiedzkiej drużyny koszykówki; Jack mocno się z nim zaprzyjaźnił.

– Przykro mi to wszystko słyszeć, stary – rzekł współczująco Lou. – Może chciałbyś, żebym pogadał z Laur?

– Wiem, że serce masz po właściwej stronie – odparł Jack – ale myślę, że pogorszyłbyś sprawę, gdybyś w ogóle poruszył ten temat. Jak mówiłem, stosunki Laurie z rodzicami i tak są trudne, więc… Jakoś się to musi ułożyć. Oczywiście pod warunkiem, że Caitlin nie spełni swojej groźby, bo nie ma mowy, żeby Dorothy sama zajmowała się Emmą. A ja po prostu muszę znaleźć sobie coś do roboty, żeby nie myśleć o sytuacji w domu. Tak samo było, gdy JJ chorował. Na szczęście zaangażowałem się wtedy w wojenkę z medycyną alternatywną. Pamiętasz tego szarlatana, który zabił młodą kobietę, serwując jej idiotyczne nastawianie kręgów szyjnych? Przydałoby mi się teraz coś takiego.

– W takim razie rozejrzę się za dziwacznymi morderstwami, które porządnie przetestują twój talent i umiejętności – powiedział Lou ze śmiechem. – Coś w stylu tego topielca, przez którego zawędrowałeś do Afryki.

– O, właśnie. Coś takiego byłoby w sam raz.

Doskonale pamiętał tamtą sprawę oraz wyprawę do Gwinei Równikowej. Minęło prawie dwadzieścia lat, a on czuł się tak, jakby to było wczoraj.

Obaj drgnęli mimowolnie, gdy nagle zadzwonił telefon. Jack specjalnie ustawił głośny sygnał, by go nie przegapić w trakcie jazdy rowerem w godzinach porannego szczytu, a potem naturalnie o nim zapomniał. Aparat zaryczał więc jak wóz strażacki spieszący do pożaru, a betonowe ściany tylko podbiły głośność. Jack natychmiast sięgnął po telefon, wyciszył go i spojrzał na ekran. Dzwoniła doktor Jennifer Hernandez w tym tygodniu pełniąca obowiązki dyżurnego lekarza.

Grafikiem objęto najmłodszych stażem lekarzy. Do ich obowiązków należało wspieranie rezydentów podczas nocnych dyżurów, stawianie się w OCME wcześniej od innych i tworzenie harmonogramu sekcji – z uwzględnieniem zwłok dostarczonych ostatniej nocy – oraz zarządzanie korespondencją skierowaną wprost do ekspertów medycyny sądowej. Roboty mieli więc sporo, toteż Jack cieszył się w duchu, że z racji starszeństwa już nie musi się w nią angażować. Sprawy powierzali mu zwykle MLI, czyli śledczy medyczno-prawni, których głównym zadaniem było przygotowanie szczegółowej dokumentacji wszystkich przypadków skierowanych do inspektoratu. Chodziło o zgony, do których doszło w nietypowych albo podejrzanych okolicznościach, w tym samobójstwa, wypadki drogowe, napaści, przypadki nagłej śmierci aresztantów – właśnie takie Jack badał tego ranka – ale także o ofiary, które odeszły w na pozór naturalny sposób, choć były w doskonałym zdrowiu. Śledczy byli na tyle doświadczonymi specjalistami, że rzadko kontaktowali się z dyżurnym lekarzem.

– Pozwolisz, że odbiorę? – spytał Jack, ważąc w dłoni telefon.

– Ależ proszę – odparł łaskawie Lou. – Ty jesteś w pracy, ja się tylko obijam.

Jack nie ukrywał zainteresowania; najprawdopodobniej chodziło o ciekawy przypadek, skoro śledczy zwrócili się do dyżurnej doktor Hernandez.

– Może to będzie to, czego mi teraz potrzeba – powiedział.

Pandemia

Подняться наверх