Читать книгу Pandemia - Robin Cook - Страница 9
Rozdział 5
Оглавлениеponiedziałek, 16.23
Jak zawsze w godzinach szczytu samochody zmierzające Pierwszą Aleją na północ pełzły zderzak w zderzak. Słońce osuwało się z wolna ku horyzontowi i rzędy czerwonych świateł pozycyjnych ciągnęły się w dal niczym sznury rubinów. Zazwyczaj Jack wchodził do starego gmachu Inspektoratu Medycyny Sądowej od strony rampy towarowej przy Trzydziestej Ulicy, tam, gdzie znajdowało się wejście do podziemia i ukrytej w nim kostnicy, lecz tym razem wspiął się po stopniach do frontowej bramy. Wkroczył do recepcji z nadzieją, że w końcu uda mu się porozmawiać z Laurie.
W zewnętrznej poczekalni, królestwie Marlene schowanej za wysokim kontuarem, Jack zauważył Rebeckę Marshall. Siedziała na jednej z wysłużonych kanap w towarzystwie młodej pary. Skręcił ku niej.
Rebecca uniosła głowę, jakby wyczuła jego obecność. Przeprosiła dwoje młodych, z którymi rozmawiała, i wstała.
– Nie chciałem przeszkadzać – odezwał się cicho Jack. – Czy udało się coś ustalić w sprawie kobiety, która zmarła w metrze?
– Absolutnie nic. Rozmawiałam z działem łączności i poleciłam, by mnie natychmiast powiadomiono, gdy tylko ktoś się zgłosi. Niestety cisza. Ale gdy tylko czegoś się dowiem, dam znać.
– Dzięki. Niedługo wychodzę, ale będę miał przy sobie komórkę. Naprawdę interesuje mnie każda nowa informacja, nawet po godzinach.
– Jasne. Uprzedzę koleżankę z wieczornej zmiany – odpowiedziała Rebecca.
– Dzięki za pomoc. – Jack odwrócił się i ruszył ukosem przez poczekalnię, w marszu posyłając uśmiech Marlene. Odpowiedziała tym samym i zdalnie otworzyła przed nim drzwi do głównej części budynku.
Tym razem, gdy Jack wszedł do sekretariatu, Cheryl miała dla niego nową odpowiedź:
– Wreszcie skończyła tę telekonferencję – oznajmiła. – Istny maraton.
Drzwi gabinetu nadal były zamknięte. Jack zastanawiał się przez sekundę, czy zapukać, czy po prostu wejść. Uznał, że jeśli się mylić, to lepiej w zgodzie z konwenansami – i zapukał. Zaraz potem Laurie zaprosiła go do środka.
Siedziała za wielkim mahoniowym biurkiem, tym samym, którego przez lata używał Bingham, ale ustawionym w innym miejscu: naprzeciwko wysokich okien, zapewniających dostatek światła, ale nie widoków, jako że ledwie o kilka stóp dalej piętrzył się gmach szpitala NYU. Nie była to jedyna zmiana – transformacji uległ przede wszystkim nastrój tego gabinetu. Na ścianach pojawiły się jasne kolory, zniknęły natomiast masywne, ciemne regały pełne starych tomów oraz niezgrabny stół biblioteczny, a także ciemne obrazy przedstawiające sędziwych ponuraków. Ich miejsce zaczęły białe półki na książki oraz jasny stolik. Kolorowe zasłony dobrze grały z podobną kanapą stojącą pod oknami, a także z nowym dywanem. Jack sam pomagał Laurie w malowaniu gabinetu i wybieraniu mebli w Ikei. Przeczuwając, że uzyskanie akceptacji władz miasta na te wydatki potrwa wieczność, zapłacili za wszystko z własnej kieszeni.
Jednakże tym, co najbardziej różniło nowy gabinet od starego, była jego lokatorka. Nękanego reumatyzmem, łysiejącego, otyłego siedemdziesięcioparolatka w ciemnym wymiętym garniturze zastąpiła atrakcyjna kobieta w średnim wieku – choć wyglądała na młodszą – ubrana w stylową niebieską sukienkę. Nowe, radosne wnętrze świetnie się komponowało z pogodnym, szczupłym obliczem Laurie oraz jej ciemnymi, sięgającymi ramion włosami, nieco rozjaśnionymi przez kasztanowe pasemka.
Gdy tylko ujrzała Jacka, wstała i wyszła mu naprzeciw zza masywnego biurka, wyciągając ramiona na powitanie. Spotkali się w pół drogi i na długą chwilę padli sobie w ramiona. Jej nieskrywana radość ze spotkania zrobiła na Jacku wrażenie; z przyjemnością odwzajemnił jej uścisk.
Wreszcie Laurie odetchnęła głęboko i opuściła ręce.
– Ależ popołudnie! – powiedziała i zaraz dodała. – I co za dzień! Nie masz pojęcia, jak długo wisiałam na telefonie. Nie uwierzyłbyś.
– Mam pojęcie, bo to moja trzecia próba złożenia ci wizyty. Cheryl pogoniła mnie już dwa razy.
– Wybacz – powiedziała Laurie. – Nic na to nie poradzę. Rada Miasta chce obciąć budżet OCME o piętnaście procent. Dasz wiarę?
– Dam. Sam słyszałem, jak paru niedoinformowanych rajców grzmiało, że wolą wydawać pieniądze na żywych, a nie na martwych.
– Na szczęście burmistrz jest po naszej stronie. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby zmienił zdanie. – Laurie przysiadła na skraju biurka i spróbowała nieco się rozluźnić, krzyżując ramiona na piersi. – A jak tobie minął dzień? Jakieś interesujące przypadki? Zazdroszczę ci, że nadal możesz się tym zajmować. Nie przypuszczałam, że tak bardzo będzie mi tego brakowało. Te kilka wybranych sekcji, które przepracowuję z rezydentami w czwartki, nijak się ma do normalnej pracy.
– Mój dzień też nie był łatwy – odpowiedział Jack. – Trafiła mi się wyjątkowo ciekawa sprawa i dlatego tu jestem.
– Sądziłam, że chciałeś mi udzielić moralnego wsparcia – odparowała kpiąco Laurie.
– O tak, naturalnie, to też – odrzekł dyplomatycznie Jack. – Ale posłuchaj tego. Dwudziestoparo-, a może trzydziestoletnia, dobrze ubrana i obwieszona biżuterią kobieta trafia do Bellevue i zostaje uznana za zmarłą w chwili przyjęcia do szpitala. Wcześniej wsiadła do pociągu linii R gdzieś na Brooklynie, podobno całkiem zdrowa. Nagle zaczęła mieć problemy z oddychaniem, prawdopodobnie z powodu błyskawicznie postępującego zapalenia płuc. Gdy dotarła na Manhattan, była nieprzytomna. Zabrała ją karetka na sygnale… Coś ci to przypomina?
– Owszem – odparła Laurie. – Brzmi jak powtórka z pandemii grypy z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku.
– To samo przyszło mi do głowy – przyznał Jack. – Wszyscy znamy relacje z tamtych strasznych dni. I dlatego od razu rzuciłem się na tę sprawę i teraz czekam na wyniki. Obawiam się, że mamy do czynienia z wyjątkowo paskudnym szczepem wirusa, który może wyrządzić jeszcze większe szkody niż ten sprzed stu lat.
– Zadbałeś o bezpieczeństwo? – spytała Laurie, patrząc mu w oczy. Bladła z każdą chwilą, uświadamiając sobie potencjalne konsekwencje.
– Oczywiście. Nie zamierzałem ryzykować. Kazałem Vinniemu przygotować salę rozkładową.
– Włożyliście skafandry ochronne? – indagowała Laurie. Wiedziała doskonale, jak bardzo Jack ich nie lubi; do tego stopnia, że kilka razy miał do czynienia z Binghamem, gdy pracował bez kombinezonu, choć było to ewidentnie wskazane. I jeśli ktoś wiedział dobrze, jak bardzo Jack bywa uparty, to właśnie jego żona.
– Włożyliśmy – zapewnił. – Niewesołe doświadczenie nauczyło mnie nie lekceważyć grypy. – Jack miał na myśli epidemię, sztucznie wywołaną niemal dwadzieścia lat wcześniej. Wtedy udało mu się niemal samodzielnie ją powstrzymać, ale przypłacił to chorobą.
– Co ustaliłeś? Rzeczywiście podejrzewasz grypę?
– I tak, i nie – odparł Jack. – Płuca wyglądały na ogarnięte wirusowym zapaleniem, którego skutki spotęgowała burza cytokinowa. Były pełne płynu i wydzieliny.
– Nigdy się nie spotkałam z burzą cytokinową – odpowiedziała Laurie. Z każdą chwilą była bardziej zaniepokojona.
– Szczerze mówiąc, ja też nie – przyznał Jack. – Tylko o niej czytałem i widziałem slajdy. Tak czy owak, to, co zobaczyłem, w większości pokrywało się z moją wiedzą na ten temat; niestety zdjęcia jeszcze nie są gotowe. Tyle że to jeszcze nie wszystko, bo czekała nas niespodzianka. Pacjentka przeszła transplantację serca, i to co najwyżej trzy do czterech miesięcy temu.
– Naprawdę? – Laurie zmarszczyła brwi, próbując jakoś wpasować najnowszą, sensacyjną wiadomość w obraz sytuacji. Nie było to łatwe. – I do jakiego wniosku to wszystko cię doprowadziło?
– Do żadnego. Muszę czekać, przede wszystkim na wyniki szybkich testów wirusologicznych. Dosłownie pobiegłem z próbkami do Laboratorium Zdrowia Publicznego i powierzyłem je konkretnej osobie, która ma się do mnie odezwać, gdy tylko coś się wyklaruje.
– Niezły gips – mruknęła Laurie.
Jack się uśmiechnął. Jak sam dał do zrozumienia Carlosowi, nie lubił przekleństw, ale niewinne „niezły gips” idealnie, niemal komicznie pasowało do potencjalnie niebezpiecznej sytuacji.
– To nie koniec komplikacji – dorzucił po chwili. – Jak dotąd nie udało się zidentyfikować zmarłej. Nie znaleziono przy niej ani torebki, ani telefonu, za to z samym ciałem mieliśmy trochę szczęścia. Na skórze ma kilka tatuaży, więc jeśli zadzwoni ktoś bliski, będziemy mieli pewną identyfikację, nawet przez telefon. Odtworzenie jej kręgu towarzyskiego może się okazać kluczową sprawą, jeśli zajdzie potrzeba zorganizowania kwarantanny albo profilaktycznego leczenia. Nawiasem mówiąc, to samo dotyczy wszystkich pasażerów wagonu metra, którym podróżowała, a także osób, z którymi mieli styczność. I dlatego pomyślałem, że powinnaś zacząć powiadamiać co ważniejsze instytucje ochrony zdrowia o potencjalnym kryzysie, być może nawet miejski Sztab Zarządzania Kryzysowego oraz CDC.
– Przecież nie mamy nawet rozpoznania – zaoponowała Laurie. – Kiedy spodziewasz się wieści z Laboratorium Zdrowia Publicznego?
– Za kilka godzin – odparł Jack. Przez chwilę się zastanawiał, czy opowiedzieć żonie o wirusolożce, która przypadkiem mieszka w ich dzielnicy i ma ochotę dołączyć do sąsiedzkich rozgrywek w koszykówkę. Przypomniawszy sobie jednak, jaki jest ostatnio nastawienie Laurie do jego hobby, wybrał milczenie. Nie miał teraz ochoty na kolejny wykład.
– W takim razie czekamy – oznajmiła stanowczo Laurie. – Nikomu o niczym nie zamelduję, póki nie będzie potwierdzonej diagnozy. Zależy mi też na identyfikacji. Który z naszych śledczych prowadzi sprawę?
– Bart Arnold.
– To dobrze. Jest doświadczony; wie, jak się zająć potencjalnie niebezpiecznym przypadkiem.
– Myślę, że powinnaś zawiadomić przynajmniej komisarz zdrowia – zasugerował Jack. – Istnieją wstępne plany działania na wypadek epidemii; można by zacząć je realizować. Bo jeśli mamy do czynienia z nową, wyjątkowo niebezpieczną odmianą wirusa grypy, a jest to bardzo prawdopodobne, skoro w ciele zmarłej doszło do burzy cytokinowej mimo działania immunosupresantów, które niewątpliwie przyjmowała, czas będzie najważniejszym czynnikiem. Samo sprowadzenie do miasta dostatecznej ilości leków przeciwwirusowych może się okazać poważnym wyzwaniem. Lepiej będzie od razu zacząć przygotowania.
– Ale właśnie o to mi chodzi – odpowiedziała Laurie, unosząc brwi. – Tak wiele planów przygotowano na wypadek pandemii, że jeśli tylko zasugeruję, że coś się święci, wywołam panikę. Panikę zaś bardzo trudno jest opanować. Wyobrażam sobie, że całe miasto stanie, a to będzie kosztowało setki milionów dolarów. Krótko mówiąc: na tym etapie nadmiar informacji przyniesie nam więcej złego niż dobrego.
– A moim zdaniem podjęcie wyzwania może uratować życie wielu ludziom – nie ustępował Jack.
– Nie będę wszczynać alarmu, póki nie usłyszę jednoznacznej diagnozy – stwierdziła z naciskiem Laurie. – To ja jestem szefem Inspektoratu Medycyny Sądowej, ja podejmuję decyzje i kropka!
Zaskoczony tym wybuchem Jack w milczeniu spojrzał na swoją żonę, boleśnie świadomy faktu, iż właśnie skorzystała z przywilejów przynależnych szefowi, by zakończyć dyskusję tak, jakby jej oponentem był pierwszy lepszy pracownik OCME. Nie mógł uwierzyć, że wymiana zdań skończyła się w taki sposób.
– I jeszcze jedno, dla pełnej jasności – ciągnęła Laurie. – Nie chcę, żebyś poszedł z tą sprawą wyżej. Wiem, że co najmniej raz wykręciłeś taki numer doktorowi Binghamowi. Nie będę zadowolona, jeśli to powtórzysz. Zaczekamy na potwierdzenie z laboratorium, zanim sterroryzujemy miasto i Departament Zdrowia. To samo dotyczy CDC. Nie dzwoń do CDC! Jeśli ich epidemiolodzy zaczną węszyć przy tej sprawie, skutek będzie taki sam.
Przez chwilę Jack przyglądał się jej w milczeniu.
– Wydajesz mi ten rozkaz jako szef czy jako żona?
– Tego rodzaju pytanie nawet nie zasługuje na odpowiedź – odparła Laurie. – Gdy przyjmowałam tę posadę, wiedziałam, jaką biorę na siebie odpowiedzialność i dyskutowałam o tym z tobą do znudzenia. Oboje weszliśmy w tę nową dla nas fazę z otwartymi oczami. I dlatego oczekuję, że będziesz mnie wspierał i jako pracownik OCME, i jako mąż.
– Zdawało mi się, że właśnie to robiłem – odparował Jack, próbując zapanować nad narastającą irytacją.
– Obawiam się, że potrzebuję znacznie większego wsparcia – wyznała Laurie, nagle łagodniejąc. – Jakoś sobie radzę, ale to wszystko stresuje mnie o wiele bardziej, niż sobie to wyobrażałam. I dlatego chciałabym, żebyś przynajmniej nie próbował jeszcze mi tego utrudniać. A właśnie wyczuwam, że… jak by to powiedzieć… trochę za bardzo się przejąłeś tym zgonem w metrze. To zwiastuje kłopoty.
– Jak mógłbym się nie przejąć? – spytał Jack.
– Znam cię, Jacku Stapletonie – odrzekła Laurie. – Doskonale pamiętam, co się stało, gdy dowiedzieliśmy się, że JJ ma guza. Od razu zacząłeś przeginać w sprawie tamtego kręgarza i omal nie straciłeś pracy. Tym razem mamy problem z Emmą. Obawiam się, że na tej samej zasadzie rzuciłeś się teraz na tę nową sprawę.
Jack czuł, że jego irytacja narasta – głównie dlatego, że tak łatwo został rozszyfrowany. Laurie miała rację. Potrzebował czegoś, co zaprzątnie jego uwagę bez reszty.
– I dlatego proszę: pozwól Bartowi Arnoldowi i innym doświadczonym śledczym wykonać robotę, na której się znają. Nie wyskakuj przed orkiestrę, nie prowokuj ludzi, nie staraj się mącić. Przecież oboje wiemy, że gdy ci na czymś zależy i stykasz się z czyjąś niekompetencją, a tej nie brakuje nawet w OCME, nie jesteś mistrzem świata w dyplomacji. Jeśli teraz narozrabiasz, bardzo utrudnisz mi zadanie, w szczególny sposób dlatego, że jesteś moim mężem.
– Tobie też zdarzało się „wyskakiwać przed orkiestrę” – odparował Jack.
Oboje przeszli szkolenie, podczas którego zachęcano ich, by jako lekarze medycyny sądowej nie zamykali się w czterech ścianach sal sekcyjnych; by nie koncentrowali się wyłącznie na ustalaniu przyczyny i okoliczności śmierci. Jako że w nowojorskim OCME wdrażano zgoła odmienną filozofię – pracę w terenie wykonywać mieli wyłącznie śledczy medyczno-prawni – Jack i Laurie niejeden raz srogo podpadli poprzedniemu szefowi.
– Podczas studiów żadne z nas nie mogło korzystać z pomocy śledczych – zauważyła.
– W porządku, spróbuję być grzeczny – uciął Jack. – Wrócisz niedługo do domu? – Chciał zmienić temat, nim powie coś, czego będzie potem żałował. Po tym, jak stracił swą pierwszą rodzinę w katastrofie lotniczej i stał się innym, zaciekle niezależnym człowiekiem, nie umiał znieść niczyjej dominacji, a w tej chwili nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest pionkiem.
– Chciałabym – odpowiedziała Laurie, nieco uspokojona. – Ale większość popołudnia spędziłam przy telefonie i mam mnóstwo spraw do załatwienia. Muszę się też przygotować do jutrzejszej telekonferencji na temat nowego budynku kostnicy. Nie widać końca problemów budżetowych. Kiedyś wreszcie mnie wykończą.
– Za nic w świecie nie potrafię zrozumieć, jakim cudem potrafisz znieść cały ten biurokratyczny gnój – rzekł Jack. – No dobrze, widzimy się w domu. Wychodzę za kilka minut – dodał, ruszając w stronę drzwi.
– Chciałabym też, żebyś przestał jeździć rowerem – zawołała za nim Laurie. – Jesteś mi potrzebny w jednym kawałku, i to na wielu frontach.
Nawet nie próbuj, pomyślał Jack, ale się nie odezwał. Dosyć mam rozkazów, serdecznie dziękuję. Odchodząc, machnął tylko ręką na pożegnanie, by wiedziała, że usłyszał, ale nie zamierzał zastosować się do jej sugestii.
Wróciwszy do swego pokoju, zabrał skórzaną bomberkę, którą wkładał o tej porze roku, gdy jeździł rowerem do pracy. Zanim jednak zszedł do kostnicy po swój pojazd, zadzwonił do Barta.
– Zgaduję, że nie masz dla mnie żadnych wieści – zaczął.
– Jeszcze nie. Ale z pewnością już niedługo. O tej porze ludzie zwykle wracają z pracy. Jestem pewny, że w ciągu godziny ktoś się odezwie. A co u ciebie? Dzwonili z wirusologii?
– Nadal cisza. Słuchaj, przekaż koniecznie wieczornej i nocnej zmianie śledczych, że czekam na informacje. Niech dzwonią, gdy tylko uda się zidentyfikować zmarłą. Poza tym bardzo chciałbym wiedzieć, jeśli zostanie odnotowany podobny przypadek, wszystko jedno w którym punkcie miasta, niekoniecznie w metrze. Interesują mnie zgony spowodowane nagłą niewydolnością oddechową albo ostrym przebiegiem grypy.
– Rozumiem – odparł Bart. – Dopilnuję, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.
Zakończywszy połączenie, Jack znieruchomiał z dłonią zaciśniętą na telefonie. Zastanawiał się, czy zadzwonić do Arethy Jefferson. W końcu uznał, że nie warto przeszkadzać – może właśnie przeprowadzała testy, na których tak mu zależało? A co ważniejsze, obiecała, że się odezwie, gdy tylko uzyska wyniki. Jack zmienił w komórce sygnał na „Alarm”, by mieć pewność, że usłyszy ją nawet z kieszeni kurtki, pędząc rowerem po ruchliwej ulicy.