Читать книгу Niechętnie o sobie - Stanisław Mikulski - Страница 8

NOCNY DESANT W LUBLINIE

Оглавление

Gdybym znalazł się dzisiaj w Lublinie, poszedłbym najpierw zobaczyć Teatr im. Juliusza Osterwy. Stanąłbym przed tym neoklasycystycznym budynkiem przy ulicy Narutowicza i wśród afiszów, no cóż, teraz nie zobaczyłbym swojego nazwiska. Ale przez dwanaście lat ja tam ciągle wisiałem. Z tego powodu także okres w teatrze lubelskim uważam za najwspanialszy w moim życiu zawodowym. Jak to się mówi w naszej branży, „byłem w repertuarze”. Nie patrzyłem na ogon, tylko na widownię. To nie tak, że Warszawę chcę potraktować po macoszemu. Dla mnie teatr był zawsze dobry, gdziekolwiek, jakikolwiek. Kochałem teatr, miałem go we krwi. Już wspomniałem, że nawet w dni wolne od pracy musiałem być w teatrze, nie tylko w Warszawie. Tak było już w czasach lubelskich.

Teatr im. Juliusza Osterwy jest dla mnie wyjątkowy. Tam przecież wszystko się zaczęło. Młody aktor wszedł na scenę, jeszcze nie będąc aktorem, mając zaledwie jako takie doświadczenie. A później posypały się wielkie, odpowiedzialne role. Zanim zajmiemy się nim, tym młodym blond aktorem z przedziałkiem, chciałbym, aby Państwo wyobrazili sobie prowincjonalne miasto, byłą pierwszą stolicę nowej Polski (zaledwie przez sześć miesięcy, ale jednak). Lata powojenne, lizanie gojących się ran. Pewnego wczesnego listopadowego poranka 1951 roku na peronie tamtejszego dworca wysiada z pociągu zaspany żołnierz w stopniu kaprala. Ma w plecaku kilka drobiazgów – cały swój dobytek. Zawija się szczelnie pałatką, rozgląda wkoło i… Moje pierwsze wrażenie było dobre, wyśmienite, a wręcz… fatalne. To właściwie była jeszcze ciemna noc. Wyszedłem przed dworzec, a tam jakieś furmanki na kocich łbach, obok pole, generalnie – nic. „Rany boskie, gdzie ja wylądowałem?”. Może to niezbyt wiarygodnie brzmi, to „rany boskie”, bo wojsko jest miejscem, gdzie się nie przebiera w słowach. Ale muszę przyznać, że nigdy nie starałem się dopasować do otoczenia za wszelką cenę i nie nadużywałem możliwości języka, chociaż prawo do użycia dwóch, trzech dosadnych słów w rozdziale o wojsku sobie zachowuję. Pomaszerowałem do jednostki, która była garnizonowym klubem oficerskim, siedzibą operetki lubelskiej, miejscem spotkań siatkarzy CWKS Legia. Tam też mieściła się siedziba Zespołu Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Cały ten kombinat wojskowo-taneczno-sportowy nie dziwił mnie wcale, biorąc pod uwagę powojenne kłopoty lokalowe w tej części kraju. I był przedsmakiem tego, czego miałem doświadczyć później. Wchodzę, melduję się mojemu dowódcy w stopniu majora. Przekazuję mu rozkaz skierowania do jednostki i rozglądam się ciekawie. Tam zamiast zespołu – on, ja i jeszcze jeden żołnierz. „No wiecie, zaraz tu się zjadą wszyscy – słyszę od majora. – Ten jest muzyk, a wy co będziecie robić?”. Wzruszyłem ramionami. Nie grałem na niczym, nie śpiewałem, nie tańczyłem – „To do kancelarii”. I tak zająłem się papierami. Naprawdę nie ucierpiałem bardzo w rezultacie takiego uproszczonego procesu rekrutacyjnego. Trafiłem w samo serce zespołu i od razu sprawdziłem się jako człowiek do zadań specjalnych i zwyczajnych. Jeśli trzeba było coś załatwić, to załatwiałem, nie tylko w jednostce, ale na mieście. Miałem w ten sposób przegląd sytuacji artystyczno-towarzyskiej. Ale jeśli ktoś pomyślał, że to stanowisko dawało mi jakieś wyjątkowe korzyści, to jest w błędzie. Ja tylko byłem swobodniejszy. Nie potrzebowałem przepustki na wyjścia, musiałem jedynie zameldować majorowi, że znikam za swoimi czy służbowymi sprawami. I tych wyjść nie było znowu za dużo, bo co można robić w mieście z trzema kinami i jednym teatrem?

Nie ma co, wspaniałe wojsko! Tyle luzu, ile w za dużym mundurze, ale i to udało się odrobić. Nie tylko jednak ja, również cała reszta miała nieźle. Zupełna odmiana po poprzednich miesiącach. To nie była jednostka, w której trzeba było trzymać wartę, chociaż byliśmy skoszarowani. Rozkład dnia wyglądał tak: gimnastyka, śniadanie, szkolenie, zajęcia w zespole, obiad, odpoczynek, potem znowu zajęcia i czas wolny. Oprócz konieczności noszenia mundurów wszystko działało jak zespół artystyczny, czyli szły próby, premiery, koncerty. Teraz może się to wydawać zaskakujące: Po co komu Zespół Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego? Połączenie sztuki i wojskowości. Z jednej strony, jako jednostka mieliśmy się wykazać nie na strzelnicy, lecz na scenie. Z drugiej, gdy wypadała służba, nikt się z nami nie patyczkował. Więc po co? Dla tego samego, co normalny teatr – tańca albo dramatyczny. Dla sztuki, dla rozrywki i dla podniesienia ducha. Kuchnia karmiła jak się patrzy. Do tego stopnia, że nasze pełne talerze i to, że byliśmy „artystami”, nie podobało się części kadry, która nie grzeszyła talentami. W tym kręgu panowało przekonanie, że wojsko przede wszystkim ma dostawać w tyłek na każdym kroku, a nie zajmować się śpiewem i najadać do syta. Moje łóżko stało w dwudziestoosobowej sali. Niektórzy nie radzili sobie nawet ze ścieleniem. Ja nie miałem nigdy z tym problemu, podobnie jak z innymi rozkazami. Kazali – to robiłem i po sprawie. Napiszę teraz stwierdzenie może aż nazbyt banalne, ale co poradzić, że się z nim zgadzam? Wojsko to szkoła życia. Gdy nie trzeba, nie wychylać się i jeszcze zachować dobry humor. Człowiek później musi wejść w relacje z różnymi ludźmi. A najgorzej funkcjonować ze świadomością, że przełożonym jest ktoś, za kim się nie przepada i trzeba go słuchać. Tego uczy wojsko.

Niechętnie o sobie

Подняться наверх