Читать книгу Niechętnie o sobie - Stanisław Mikulski - Страница 9

MUNDUR NA POCZĄTEK

Оглавление

Jeśli chodzi o mój artystyczny debiut, to musimy zrobić jeszcze jeden krok w tył. W ostatniej klasie liceum, w łódzkiej „ósemce”, pewnego dnia 1949 roku pojawiła się ekipa filmowców. Reżyser Leonard Buczkowski szukał obsady do filmu dla młodzieży Pierwszy start. To nieskomplikowana historia przemiany niechętnego nauce chłopaka we wzorowego ucznia i czempiona szybownictwa. Kazali mi się zgłosić w wytwórni filmów. Szedłem tam jak gwiazda – wyobrażałem sobie, że na mnie czekają. Owszem, czekali. Ale nie na mnie. Chyba ze dwustu chłopaków z całej Łodzi też szukało szczęścia w branży filmowej. „O nie – pomyślałem – nie będę wycierał ścian, swoją godność mam!”. I już odwracałem się na pięcie, żeby wrócić na Bałuty, robotniczą dzielnicę Łodzi, gdzie mieszkałem, gdy zauważył mnie jeden z filmowców, którzy wypatrzyli mnie wcześniej w szkole. Przemycił mnie na plan, tam pokazałem się i... poszybowałem w marzeniach; bo tego właśnie dnia złapałem bakcyla aktorstwa. Szybowałem też podczas plenerów na górze Żar niedaleko Żywca oraz podczas zdjęć w atelier, znowu w Łodzi.

W Pierwszym starcie zagrałem Franka Mazura, junaka „Służby Polsce”, czyli postać pozytywną, i w dodatku w mundurze. Gdyby ktokolwiek powiedział mi wtedy, że jako osiemdziesięciolatek, prawie na koniec kariery, też zagram pozytywną postać, i też w mundurze – chodzi o nowego Klossa – a wcześniej będę miał na sobie więcej mundurów niż garniturów – to... też bym się zdecydował na uprawianie zawodu aktora. „Aktor, naprawdę?” – Mniej więcej te pełne politowania słowa wyrzekł oficer na komisji, która miała zdecydować o moim losie w roku premiery Pierwszego startu, czyli 1950. Oczywiście, że aktor. I miałem na to nawet zaświadczenie! Otóż na planie Pierwszego startu poznałem dyrektora Teatru Wyspiańskiego w Katowicach. Władysław Woźnik, wszechstronny człowiek teatru, profesor krakowskiej PWST, zaproponował mi, żebym grał u niego, w Katowicach. Właściwie on pierwszy podsunął mi pod nos teatr. Dzięki jego namowom uwierzyłem, że się nadaję. I ja się zgodziłem. Zdałem maturę i pojechałem na Śląsk, nic sobie nie robiąc z tego, że powinienem dostać się na jakiekolwiek studia, niekoniecznie techniczne, jak życzyli sobie rodzice. W ten sposób zyskałbym chociaż odroczenie służby wojskowej, bo z moim wyglądem trudno było ukryć kategorię A1; wtedy wojsko upominało się o każdego. Ale dyrektor Woźnik zaczarował mnie swymi oratorskimi możliwościami. „Nic się nie martw, jak się o ciebie upomną, to ja ci wysmażę takie pismo, że nawet na generała cię nie wezmą”. No cóż, jak już wspomniałem, był geniuszem teatru, ale w armii kariery by nie zrobił. Jeszcze nie zdążyłem zadebiutować na katowickiej scenie, gdy dostałem telefon od rodziców: „Przyjeżdżaj, masz wezwanie na komisję”. No to ja w te pędy do dyrektora Woźnika, który pisze, że jestem niezbędny do prawidłowego funkcjonowania Teatru im. St. Wyspiańskiego, same ochy i achy. Doprawdy, przeszacował moje umiejętności, ale w słusznej sprawie. Uścisnął mi rękę, powiedział: „Wracaj natychmiast”, i... więcej go nie widziałem. Bo on też przeszacował swoje możliwości. Gdy tylko stawiłem się na komisji i pokazałem ten papier z Katowic, to po minie oficerów przekazujących sobie ów dokument już widziałem, że wojsko zza biurka dyrektora teatru wygląda zupełnie inaczej, niż jest w rzeczywistości. Dlaczego ja uwierzyłem w to pismo od dyrektora Woźnika? Chyba dlatego, że jeśli uważamy, że coś powinno być po naszej myśli, to nie może pójść inaczej. Gdybym jednak startował do szkoły aktorskiej, toby mnie palec armii ominął.

W ten sposób, zamiast garderoby, objąłem namiot na poligonie.

Zaskakującym oraz nieprzewidywalnym prawem przypisywania specjalizacji w armii dostałem jako aktor przydział do artylerii przeciwlotniczej w Skierniewicach, do Baterii Oficerów Rezerwy. W wojsku dostaje się w kość i na to nie ma mocnych. Albo człowiek się z tym godzi, albo nie. Pamiętam wczesnym świtem po pobudce biegi do zamarzniętego strumyka, dla zaprawy. Od marca do października myliśmy się w nim. I od samego rana, w ramach ciągłego hartowania człowieka, ścisły rozkład dnia, minuta po minucie. Pamiętam też zajęcia edukacyjne. Sympatyczny porucznik wkłada nam do głowy teorię walki, może nawet interesująco, bo budził w nas sympatię. No, ale skoro nie biją naprawdę, to wszystko inne wysiada przed podstawową potrzebą. I nim się zorientowałem, głowa mi poleciała, oparłem się o ścianę – śpię. Nagle słyszę: „Mikulski, powtórzcie ostatnie zdanie!”. Wstaję nieprzytomny, właściwie nie wiem nawet, gdzie jestem, i mówię: „Ja już nic nie wiem, ja nie mogę”. Z powrotem siadam i zasypiam w sekundę, bo byłem taki przemęczony. Wszyscy ryknęli śmiechem, porucznik też.

I jeszcze jedna anegdota. Zdarzyło mi się w tej samej sali wykładowej, podzielonej ściankami na mniejsze, słuchać pogadanki polityczno-wychowawczej jakiegoś oficera, który nie grzeszył retoryką. Dosłownie mówił z pamięci fragmentami wyuczonymi na pamięć. My siedzimy, przysypiając, bo za gadanie – karne ćwiczenia. Aż nagle monolog się urywa i nastaje cisza; oficer zapomniał tekstu. Wtedy zza kotary dobiega zdanie, które powiedział nasz nauczyciel, zanim się zaciął, wypowiedziane przez innego oficera, tak samo przeszkolonego. Następnie dalszy ciąg wykładu. Nasz podchwytuje tekst i kontynuuje ćwiczenia.

Na przysięgę trzy miesiące po poborze stawiłem się ze stopniem kaprala, chociaż nie pełniłem żadnej funkcji. Było to w styczniu 1951 roku. Później, w połowie maja wyjechaliśmy na poligon w Mrzeżynie na Pomorzu. Wróciłem do jednostki na Służewiu w Warszawie i tam dowiedziałem się, że w Lublinie powstaje wojskowy zespół artystyczny naszego okręgu. Poprosiłem o przeniesienie. Stąd ta podróż listopadową nocą, kwatera na dwudziestołóżkowej sali i skromny żołd; nie pamiętam już ile. Bardziej wbiła mi się w pamięć pierwsza teatralna gaża, ale to ma się wydarzyć za półtora roku. Papierosy mieliśmy za darmo. I kurzyłem, jak większość wojska, extra mocne.

Niechętnie o sobie

Подняться наверх