Читать книгу Nowy dom na wyrębach II - Stefan Darda - Страница 11
Część 1. 28 września–16 października 1996
7
ОглавлениеPamiętał dokładnie miejsce, w którym (w jego śnie) Ewa uderzyła tłumikiem o wybój podczas nocnej ucieczki z Wyrębów. Zbliżając się do niego, nieco zwolnił. Las w tym miejscu był dość gęsty, słońce zaszło mniej więcej kwadrans temu, więc Kosmala włączył światła. Przypatrywał się uważnie wyboistemu traktowi, aż dojrzał to, o co mu chodziło i zatrzymał samochód kilka metrów przed wystającym ponad powierzchnię drogi sporym kamieniem. On terenówką bez problemu wziąłby go między koła, ale cinquecento Ewy mogłoby mieć z tym problem.
Hubert wysiadł, a potem podszedł do kamienia, by się nad nim pochylić. Zauważył ślad świeżego zarysowania. Dla pewności pociągnął po nim opuszkami palców, a potem wrócił za kierownicę.
W drodze do Wyrębów najpierw przez chwilę zastanawiał się nad tym, dlaczego tylko część faktów, które wydarzyły się naprawdę, widział w swoim nocnym koszmarze, a potem przestał się tym kłopotać.
Gdy dojechał do zakrętu, przypomniał sobie, jak o mały włos nie zderzył się kilka godzin wcześniej z Soroczyńskim i postanowił, że będzie przez cały czas jeździł na włączonych światłach mijania. Obowiązujące przepisy nakazywały włączanie ich od początku listopada do pierwszego marca, ale już planowano wydłużenie tego okresu o październik.
„Dziś dwudziesty ósmy września – przeszło mu przez myśl. – Przepisy przepisami, a zdrowy rozsądek zdrowym rozsądkiem”.
* * *
Zdrowy rozsądek nakazał też Hubertowi zwolnić przed grupką ludzi, stojącą na asfalcie przy pierwszych zabudowaniach Kostrzewa.
Droga była zablokowana albo przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Żadna z kilkunastu osób nie zwracała uwagi na zbliżający się samochód. Większość z nich spoglądała w stronę rowu melioracyjnego, niektórzy rozprawiali o czymś, żywo gestykulując.
Kosmala zatrzymał fronterę akurat w momencie, gdy z rowu wydostał się ubrany po cywilnemu sierżant miejscowej policji. Młody funkcjonariusz chwiejnym krokiem przeszedł kilka kroków, po czym pochylił się i zwymiotował obficie na samym środku szosy. Potem spojrzał w stronę Huberta. Wciąż włączone reflektory terenówki podkreśliły bladość twarzy mężczyzny. W oczach sierżanta Bielca czaił się obłęd.
* * *
– Rozejść się! – krzyknął ktoś donośnym głosem, który bez trudu przedarł się przez zamknięte szyby i dźwięk pracującego silnika.– Wszyscy do domu! Tu nie ma nic do oglądania!
Tłumek lekko zafalował, ale nikt nie odszedł.
– Ludzie, do jasnej cholery, co jest z wami nie tak?!
Dopiero teraz Kosmala rozpoznał basowy głos komendanta Kościuka. Zastanawiał się, co robić. Domyślał się, że doszło do jakiegoś wypadku. W pewnej chwili nawet przeszło mu przez myśl, że jednak jego sen sprawdził się w stu procentach, ale zaraz potem uspokoił sam siebie:
– We śnie to było jakieś trzysta metrów dalej.
Zjechał na pobocze i wyłączył najpierw reflektory, a potem silnik. Wyjmując klucze ze stacyjki, zauważył, że ktoś zmierza w jego kierunku, prowadząc rozklekotany rower marki Ukraina.
– Dzień dobry, panie Durkacz – rzekł Hubert, wysiadając z samochodu.
– A dzień dobry, dzień dobry. Chociaż… Może wcale nie taki dobry.
Uścisnęli sobie ręce.
– Niech ktoś przyniesie jakiś koc! – krzyknął Kościuk.
– Co tu się stało, panie Józefie? Jakiś wypadek? – zapytał Kosmala.
Durkacz położył rower na poboczu, a potem chwycił Huberta pod łokieć i powiedział:
– Odejdźmy kawałek. Na co mają słuchać, jak rozmawiamy…
Kiedy stanęli w pewnym oddaleniu od pozostałych, gospodarz odezwał się po raz kolejny:
– Znowu nieszczęście, proszę pana. Wypadek…? – Zamyślił się. – Można to chyba i tak nazwać.
– To dlaczego nie ma karetki ani policji? – zapytał Hubert. – To znaczy tej policji poza miejscową…
– Tu już, proszę pana, karetka na nic nie pomoże. Kościuk zawiadomił służby, prokurator zaraz będzie. Ekipa badawcza z policji też przyjedzie, śladów szukać, ale lekarza to już tutaj nie trzeba.
– Opowie mi pan, co się tutaj stało, panie Józefie?
– Ano, opowiem. On albo wrócił, albo nie był jedyny – odparł Durkacz konfidencjonalnie i odruchowo rozejrzał się na boki. – Kobylarz. Wie pan, ten wilk. Taki sam duży, co go Kościuk ustrzelił tam, no, wie pan, na tamtym cmentarzu koło Wyrębów. Z Waldka Haryniaka to, proszę pana, tylko trochę flaków, głowa i parę kości zostało. No, chyba że to nie był jeden wilk, tylko więcej. Może wataha cała…
Kosmala wpatrywał się w swojego rozmówcę tak, jakby niewiele rozumiał z tego, co słyszy. W rzeczywistości przez jego głowę przebiegało tysiąc myśli na sekundę. Zrozumiał, że najwidoczniej jego sen był po części proroczy, że gdyby jadąc do Wyrębów, zatrzymał się, to może Haryniak by przeżył. Zastanawiał się, co teraz robić, jak zareagować w przypadku, gdy w przyszłości przyśni mu się coś podobnego.
– Ale zaraz, panie Józefie… – zaskrzeczał, a potem odchrząknął i kontynuował: – To się stało w dzień, przecież ktoś musiał coś widzieć, słyszeć… Jak jechałem tędy parę godzin temu, to nic nie wskazywało, że…
Durkacz pokręcił głową i wszedł w słowo Hubertowi:
– Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się stało. Najpewniej w nocy, bo w dzień od rana ludzie drogą chodzili. Tyle że nikt nic nie zauważył, bo rów głęboki, a trawa wysoka. Dopiero jak pies Wandy Suskiej, ona tu mieszka, po drugiej stronie, niedaleko, a Waldek od jej córki w nocy wyszedł. No i ten kundel, taki jakby foksterier czy coś w podobie, zerwał się z łańcucha, to przybiegł do tego rowu i zaczął raban robić.
– I nikt nie zajrzał do rowu? Przez cały dzień? Panie Józefie, przecież to niemożliwe…
– Do rowu to może i zajrzał. Ale nie do przepustu. To bydlę zaatakowało Waldka (nie, żebym Haryniaka jakoś bardzo żałował, bo dla Martusi nie był dobry, ale zawsze człowiek) nie w tym miejscu, tylko tam dalej – Durkacz wskazał w stronę centrum Kostrzewa. – Ze dwieście metrów stąd. Tam go tylko trochę nadjadło, tak jakby bardzo głodne było i już wytrzymać nie mogło, a potem przeciągnęło tutaj, pod betonowy przepust. Taki, co wodę odprowadza, jak pada. Sześćdziesiąt centymetrów średnicy, długi na trzy metry. No i, proszę pana, tutaj dokończyło ucztę. Całkiem tak, jakby się chciało w spokoju swoim łupem podelektować… Znowu będzie strach wychodzić, proszę pana. A jużeśmy wszyscy myśleli, że się to z Bożą pomocą skończyło…