Читать книгу Time Out - Andreas Eschbach - Страница 5
UWOLNIENIE
Оглавление1 | Dzień dłużył się niemiłosiernie. Christopher miał wrażenie, jakby mieli tak czekać całą wieczność, siedząc w tym rozgrzanym do czerwoności aucie, gdzieś na niczyjej ziemi Nevady, na peryferiach miejscowości… jak się nazywała? Wells? Czy to po angielsku nie znaczy „Źródła”? Ale ktoś wymyślił!
Nic się nie poruszało, wyjąwszy jakiegoś wychudzonego, żałośnie wyglądającego psa, który przemykał się z jednego cienia w drugi i obwąchiwał kosze na śmieci. Od czasu do czasu zwracał się także w ich stronę − jak gdyby wyczuwał, że z tej szarej furgonetki, zaparkowanej na skraju ulicy, okolicę obserwuje czterech dorosłych mężczyzn i siedemnastoletni chłopak. Nadstawił uszu, po czym umknął cichaczem.
Wszyscy milczeli. Wystarczająco dużo wysiłku kosztowało ich już samo oddychanie, pocenie się, w ogóle utrzymywanie przy życiu. Christopher sięgnął po butelkę z wodą, ale okazało się, że jest ciepła, odstała i nie przynosi orzeźwienia.
− To nie był dobry pomysł – powiedział cicho.
Właściwie mówił tylko do siebie, go Kyle usłyszał. Poklepał go od tyłu po ramieniu i stwierdził:
− Tylko bez scen zazdrości, koleś. Trudno, wyjątkowo nie ty wpadłeś na ten pomysł.
− Bzdura − ze złością odparł Christopher.
Jednak rzeczywiście, zastanawiał się, dlaczego sam na to nie wpadł. A w każdym razie, dlaczego nie tak szybko jak Kyle, na komputerach i telefonii komórkowej znający się przecież tyle, co nic.
Z drugiej strony, powiedział sobie, miał wtedy w głowie zupełnie co innego. Dosłownie.
Zacisnął powieki, otworzył. Pot zapiekł go w oczy. Czuł się tak, jak gdyby oglądany widok stopniowo wypalał mu się na siatkówce. Wyblakła, asfaltowa trasa, z jednej strony rząd identycznych domów, po drugiej ziemia niczyja, ciągnąca się aż po horyzont. Jałowy step, szara wyblakła trawa, a na końcu, jak na ironię, okryte śniegiem góry, których zarysy drżały w skwarze.
Na wprost nich stała odrapana tablica reklamowa. Pusta. Nic dziwnego − kto wykupywałby powierzchnię reklamową tutaj, przy opustoszałej, leżącej na uboczu drodze?
Christopher przyglądał się domom. Nie wyglądały zupełnie identycznie. Jeden był większy, z bardziej zadbanym ogródkiem. W odróżnieniu od pozostałych, nie miał zwykłego wjazdu do garażu, lecz wiatę. Okazały szyld oznajmiał: „Albert Burns. Nieruchomości”.
Swoje auto zaparkowali na ukos pod tym właśnie domem, tak by dobrze wszystko widzieć, kryjąc się za na wpół odblaskową folią, chroniącą przed słońcem. Ten budynek stanowił przecież powód, dla którego w ogóle się tutaj zjawili.
Za Christopherem niecierpliwie zaszumiało radio.
− Skręca tu jakiś samochód – oznajmił niewyraźny głos. − Według opisu, to może być właśnie on.
Mężczyźni siedzący wokół Christophera drgnęli, wysunęli głowy do przodu. Ktoś poklepał chłopca po ramieniu, rozgrzaną, wilgotną dłonią.
− Niesamowite, że zapamiętałeś numer rejestracyjny tamtego motocykla. W takiej sytuacji! Niezły wyczyn.
Christopher nie odpowiedział. Już od jakiegoś czasu żałował, że wspomniał, iż pamięta rejestrację tamtego motocykla. Jaki znowu niezły wyczyn? Po prostu miał dobrą pamięć do liczb, kodów, programów, haseł i tym podobnych. Zapamiętanie czegoś takiego przychodziło mu bez trudu, ot tak.
Jedyny wysiłek, na który musiał się zdobyć, to przypomnienie sobie okoliczności, w których zwrócił uwagę na jakiś szczegół. W tym wypadku nie miał z tym żadnego problemu, bo wtedy wszystko miało dramatyczny przebieg. Najpierw ujrzał rejestrację, potem motocykl, aż wreszcie całą scenerię. Do zdarzenia doszło około dwustu pięćdziesięciu kilometrów stąd, w samym środku Nevady, na jednej z nielicznych dróg przecinających pustynię. Chudy, starszy mężczyzna w motocyklowej kurtce zatrzymał ich, twierdząc, że jego żona źle się poczuła. W rzeczywistości była to pułapka Koherencji. Mężczyzna groził bronią. Serenity uderzyła go od tyłu kawałkiem drewna, który jej brat Kyle woził jako podpórkę do lewarka. Zrobiła to z determinacją i zaciekłością, których wspomnienie wciąż jeszcze imponowało Christopherowi. Wątpił, aby sam zdobył się na coś podobnego.
Na podstawie rejestracji ustalili właściciela motocykla. Jeśli chodziło o takie sprawy, stali mieszkańcy Hideout dysponowali wręcz imponującą siatką kontaktów. Potem ruszyli za tropem, a ten poprowadził ich do pośrednika w handlu nieruchomościami, niejakiego Albert Burnsa. Wraz z upływem czasu, Christopher nabierał coraz mocniejszego przekonania że wtedy Koherencja wszystko zainscenizowała jedynie po to, aby nakłonić go do wejścia w Pole. Tutaj, w Nevadzie, było ono nadzwyczaj silne. Przynajmniej takim się wydawało, dopóki nie uświadomiło się sobie, że w Kalifornii, a przede wszystkim w słynnej Krzemowej Dolinie, mieszka przecież więcej Upgraderów, niż gdziekolwiek indziej w całych Stanach Zjednoczonych. A skoro Upgraderzy musieli dużo podróżować, sieć telefonii komórkowej rozbudowano w znacznym stopniu także w sąsiednich, pustynnych stanach.
− Nadjeżdża − w głosie Kyle’a brzmiało napięcie.
To był prawdziwy krążownik szos, o grubych zderzakach, mający o wiele za dużo reflektorów i przyciemnianych szyb. Śmignął przed nimi, zakręcił z rozmachem, wjeżdżając pod wiatę i zatrzymał się z impetem. Z auta wysiadł jakiś mężczyzna.
− Dobra − Russell, dowodzący akcją, wręczył Kyle’owi lornetkę. − Twoje zadanie.
Kyle uniósł lornetkę do oczu.
– To on – oznajmił bez wahania i podał szkła Christopherowi.
Christopher również rozpoznał tę twarz. Mężczyzna zamiast skórzanej kurtki miał na sobie cienką, białą marynarkę z lnu, jednak chłopak aż za dobrze pamiętał oczy o przenikliwym spojrzeniu oraz skórę, wyglądającą niczym wygarbowana.
− Tak − potwierdził. − To ten mężczyzna.
− Dobra − oznajmił Russell. − Do dzieła.