Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 11

5

Оглавление

W uniwersyteckiej auli spało kilkanaście osób – niektórzy na zsuniętych ławkach, inni na materacach, z których wyłaziły strzępy gąbki. Wszyscy zawinięci po czubki uszu w koce, wydzielające lekką woń zgnilizny. W ciemności słychać było regularne oddechy, od czasu do czasu też jęk, gdy komuś przyśniło się coś złego.

Ze świecą w ręku Finnen przeszedł pomiędzy leżącymi, czerpiąc pewną przyjemność z obserwowania ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obserwowani. Niemal identyczne sylwetki w mroku, dźwięki imion z trudem kojarzone z właściwymi twarzami – albo i niekojarzone. Na razie tak właśnie ich postrzegał, zdawał sobie jednak sprawę, że z czasem puste kontury wypełnią się treścią. Kogoś polubi, a kogoś nie, ktoś wyda mu się interesujący, a ktoś inny głupi. Może nawet prześpi się z jedną z tych dziewcząt, które ubierały się w męskie stroje, ścinały krótko włosy i klęły, zagryzając chlebem łyki kwaśnego wina.

Wszyscy byli młodzi i bardzo zdeterminowani, to już o nich wiedział. Wiedział też, że nikt z nich nie ma jakichś szczególnych talentów czy umiejętności. To mogło być zaletą albo wadą, zależy jak na to patrzeć.

Gdzieś w auli spali też Dime i Kaira, lecz Finnen nie potrafił rozpoznać ich w ciemności.

Wyszedł na korytarz, kierując się częściowo blaskiem świecy, a częściowo wpadającym przez wąskie okna światłem błękitnego Wołu. Dwa pozostałe księżyce skryły się za chmurami. Finnen nigdy wcześniej nie spędził nocy w przeszłości i ciemność wydawała mu się gęstsza, zimniejsza i jednocześnie cichsza niż w górnym świecie. Na ścianach uniwersytetu wisiały co prawda lampy gazowe, lecz żadna z nich nie działała, a z zewnątrz nie dobiegały odgłosy zabawy, tak naturalne w Lunapolis, które Finnen znał. Nawet jeśli poza murami uniwersytetu ktoś się poruszył, nawet jeśli przemknęła tam wychudzona sylwetka, prezentując w blasku Wołu bladą jak płótno twarz i płonące gorączką oczy, odbywało się to w pełnym powagi milczeniu. Czasem tylko rozlegał się zdławiony jęk, krzyk czy odgłosy walki. Finnen rzadko widywał mieszkańców tego świata, wiedział jednak, że stają się coraz słabsi, a jednocześnie mniej przewidywalni. To go martwiło, Esh Gurleen zawarł bowiem z miejscowymi układ, na mocy którego zostawiali w spokoju jego grupę, a teraz umowa mogła zostać zerwana.

Co będzie, jeśli zaatakują uniwersytet? Albo, co gorsza, jeśli opowiedzą o Eshu Gurleenie komuś z górnego świata? Teoretycznie istniała taka możliwość, choć obecnie mało kto decydował się na zejście w przeszłość, a nawet jeśli, robił to nie po to, by konwersować z nieszczęśnikami, którzy zostali z tyłu.

Spiskowcy mogliby się ukryć w którymś z całkowicie wymarłych światów, gdzie niewątpliwie byliby bezpieczniejsi, jednak w niższych rzeczywistościach jedzenie i rzeczy codziennego użytku ulegały zniszczeniu tak szybko, że na dłuższą metę nie dało się tam mieszkać. Lepiej zostać tutaj, tłumaczył Esh Gurleen, godząc się z obecnością nielicznych ocalałych, a gdyby któremuś z nich przyszło do głowy nas zaatakować… Cóż, są słabi i powolni, w razie czego zdążymy uciec.

Finnen uznał wagę tego argumentu, jednak nie potrafił przestać się martwić.

Krążył po uniwersytecie. Jedna sala, druga, trzecia. Chłód opuszczonych murów, gąbczasta wilgoć grzyba porastającego ściany i wiercący w nosie zapach kurzu. Odgłos własnych kroków rozbrzmiewał mu w uszach echem. Gdy chłopak szedł, czuł się jak intruz, a gdy przystawał w ciszy, patrząc na swój własny, olbrzymi i zniekształcony cień – jak duch nawiedzający wymarły budynek. Mijał tablice z wypisanymi imionami dawnych absolwentów, półki, na których rzędem stały zakurzone złote i srebrne puchary, zetlałe mapy i gabloty pełne rozsypujących się kości. Trafił wreszcie w miejsce, gdzie obok katedry na postumencie znajdował się podświetlony globus. To go zainteresowało – lampy gazowe nie działały, ale globus wciąż płonął od wewnątrz zielonkawym blaskiem.

Postawił świecę na ławce, oderwał od skóry kilka kropel zastygłego wosku i obrócił globus. Miękki zielonkawy blask zafalował jak woda w okrągłym naczyniu.

Ktoś poruszył się za jego plecami. Chłopak odwrócił się z mocno bijącym sercem.

— To tylko ja — uspokoił go Esh Gurleen. — Lubię czasem tu przychodzić nocą i patrzeć na ten globus. Dziwi cię, że świetliki w jego wnętrzu wciąż żyją, co? Ale gdybyś spędził w przeszłości tyle czasu co ja, wiedziałbyś, że takie rzeczy czasem się zdarzają. Zebrane w koszu pomarańcze gniją, ale jedna pozostaje świeża; ubrania strzępią się i drą, wszystkie, z wyjątkiem pary spodni czy koszuli, które wciąż są całe. Przeszłością rządzi chaos, a on może pozwolić sobie na odrobinę nielogiczności.

— Ludzi też to dotyczy?

— Masz na myśli, czy w którymś z odrzuconych światów żyje człowiek, który wciąż jest zdrowy i młody, podczas gdy wszyscy wokół chorują i starzeją się? Nie wiem, chociaż nie zdziwiłoby mnie to. Tyle że temu człowiekowi i tak nic by z tego nie przyszło. Po prostu dłużej by się męczył.

W głosie mężczyzny zabrzmiało tyle goryczy, że Finnen spojrzał zdziwiony. Znikła gdzieś energia ożywiająca Gurleena; wcześniej nie zwracało się uwagi na jego zmarszczki, a siwe włosy można było wziąć wręcz za wyraz ekscentrycznych upodobań, jak u Kairy, lecz w tej chwili dawny nauczyciel wyglądał na swoje lata.

On jest stary, po raz pierwszy uświadomił sobie Finnen z całą wyrazistością i to sprawiło, że spojrzał na Gurleena inaczej, z mieszaniną współczucia, lęku i ciekawości, bo tak rzadko widywał starych ludzi.

Esh Gurleen dotknął globusa.

— Spójrz uważnie — powiedział. — To nie jest świat, jaki znamy teraz, tylko ten z czasów pierwszych Skoków. Widzisz, to jest Lunapolis, wówczas znacznie mniejsze. A te ciemne plamy oznaczają gęstość zaludnienia. Ludzie dawniej mieszkali na całym kontynencie, nie tylko w stolicy. Wtedy wszystko wyglądało inaczej, bardziej… normalnie. — Użył tego słowa z wahaniem, jakby nie był pewien, czy może nazwać tak życie, jakiego nigdy nie zaznał. — Skoki zdarzały się co dwa–trzy pokolenia i zabierały tak niewielu ludzi, że w gruncie rzeczy mało kto o nich pamiętał. Znacznie więcej osób ginęło, gdy nie udały się zbiory, wylewały rzeki albo zimą od ataków wilków grasujących w lasach. Nie było duszoinżynierów ani genozmian. Potem Skoki zaczęły następować coraz częściej i wszystko się zmieniło. Odtąd dzieci nie rodziły się ze związku kobiety z mężczyzną, tylko były tworzone, a ponieważ najlepsi duszoinżynierowie mieszkali w Lunapolis, więc tu ściągali ludzie. Stolica rozrastała się, podczas gdy inne miasta, nie mówiąc już o wsiach, upadały. I teraz mamy sytuację, jaką mamy. Wyludniony, opustoszały kontynent, na którym jedynymi istotami, jakie możesz spotkać, są automaty pilnujące upraw w szklarniach. I Lunapolis, ostatnie miasto, też zresztą skazane na zagładę.

Finnen nie przerywał. Oczywiście wiedział o tym z lekcji udzielanych mu przez nauczyciela w dzielnicy sierot, miał jednak wrażenie, że streszczenie tej historii jest dla Gurleena w jakiś sposób ważne, że mówi on nie tyle do chłopaka, ile do samego siebie.

Starszy mężczyzna ocknął się z zamyślenia.

— Kaira śpi? — zapytał.

— Śpi.

— Biedactwo — mruknął Gurleen. — Ciężko przyjęła, kiedy powiedziałem jej, że nie zdołamy połączyć światów przed następnym Skokiem. Wściekła się i ja ją rozumiem, bo to znaczy, że znów mnóstwo ludzi zostanie z tyłu i że przynajmniej część umrze, zanim zdążymy im pomóc. Ale nie możemy sobie pozwolić na pochopne działanie. Prawdopodobnie będziemy mieć tylko jedną szansę i dlatego nasz plan musi być zapięty na ostatni guzik. Jeśli się pospieszymy i coś spieprzymy, to wszystko przepadnie.

— Wiem — zgodził się Finnen, ale widać mało przekonująco, bo Gurleen, odzyskawszy najwyraźniej nieco wigoru, lekko klepnął chłopaka w plecy.

— Nie ufasz mi, co?

— Nie o to chodzi. Nie widzę powodu, dla którego miałby nas pan okłamywać, chyba że jest pan szaleńcem, a na takiego pan nie wygląda. Problem polega na tym, że ma pan wokół siebie dzieci, które nie wiedzą, co je czeka. Dla nich to jest przygoda, a Kaira… Kairze chyba się wydaje, że wszystko będzie wyglądało jak w jednej z jej książek.

— Wiem. Większość z nich sam jej kupiłem. A co z tobą? Uważasz, że wiesz, co cię czeka?

— Nie, chyba tak naprawdę nie — odparł Finnen uczciwie, po czym uśmiechnął się. — Ale lubię sobie wyobrażać, że wiem, ot, takie drobne poczucie wyższości. Poza tym wiem, że nie wiem, a to już coś, prawda?

— I wydaje ci się, że z tą swoją wiedzą na temat niewiedzy jesteś od nich lepszy? Na przykład od Kairy, która po prostu chce coś zmienić? — w głosie Gurleena niespodziewanie zabrzmiała złość. Chwycił Finnena za ramię i szarpnął. Jak na starca, który jeszcze przed chwilą wyglądał na zmęczonego i pełnego goryczy, miał zaskakująco dużo energii.

— Takim pięknoduchom jak ty wydaje się, że poświęcenie czy bohaterstwo to słowa z książek. Tylko słowa, nad którymi dyskutuje się przy kawiarnianym stoliku z kieliszkiem wina w ręce. Coś, z czego można kpić albo zachwycać się z bezpiecznego dystansu i z poczuciem wyższości, bo przecież takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. Ale to nieprawda. One się zdarzały, kiedyś, dawno temu, i wciąż mogą się zdarzyć. Nawet teraz, kiedy większość naszego społeczeństwa trzęsie się o własną skórę i zagłuszając ten lęk, goni za przyjemnościami. Zwłaszcza teraz, rozumiesz? Dla Kairy poświęcenie i bohaterstwo to nie są abstrakcyjne słowa, tylko coś, co po prostu się robi. Bo tak trzeba. To właśnie tacy ludzie mogą coś zmienić. Nie tacy jak ty, którzy tylko gadają i wiecznie mają wątpliwości.

— Wiem — powiedział Finnen. — Niech mnie pan puści. Proszę.

Gurleen sapnął i odsunął się. W oczach miał smutek; przygarbił się i zapadł w sobie, jakby ten wybuch wyczerpał resztkę jego sił. Przeczesał palcami siwe włosy.

— Przepraszam… — mruknął. — Poniosło mnie. Jesteś dobrym chłopcem i sporo dla Kairy zrobiłeś, a ja nie powinienem o tym zapominać.

— W porządku. — Finnen masował ramię. Roześmiał się po chwili, gdy ból zaczął ustępować. — Powiedziałem wcześniej, że nie wygląda pan na szaleńca. Odwołuję to. Wygląda pan.

Ryzykował kolejny wybuch, ale potrzebował tych trzech zdań, żeby znów wskoczyć we własną skórę, bo wcześniej, gdy Gurleen mówił, poczuł się tak, jak musiała się czuć Kaira. Kaira wpatrzona w starca jak w obraz i gotowa oddać życie za jego teorię. Finnen wpatrzony w starca jak w obraz i gotowy oddać życie za jego sprawę. Wystraszyło go to podobieństwo, choć teraz, gdy lęk się rozwiał, wspomnienie osobliwego wrażenia sprawiało mu niejaką przyjemność.

Gurleen odpowiedział smętnym uśmiechem, w którym wciąż widać było poczucie winy.

— Może i jestem szalony. Może nie da się połączyć światów, może to tylko rojenia starzejącego się, zdesperowanego idealisty. Sądzisz, że o tym nie myślałem? Myślę o tym każdej nocy. Ale tak czy inaczej zamierzam zaryzykować, a ty zrobisz, co zechcesz. Umówmy się więc, że przyszłość rozsądzi, kto z nas ma rację. A na razie chodźmy się napić na zgodę. I możesz mówić mi po imieniu. Nikt, kto ze mną pije, nie będzie tytułował mnie panem.

Gdy Finnen szedł za Gurleenem w stronę drzwi, coś jeszcze przyszło mu do głowy.

— Mówił pan… mówiłeś wcześniej, że ktoś próbował odebrać ci osobowość i że to nie była policja, tylko czyjaś prywatna straż, i że masz pewne podejrzenia, kto za tym stał.

— Mam, a co?

— No więc? — Kropla wosku z płonącej świecy spadła na dłoń Finnena. Chłopak wzdrygnął się lekko.

Gurleen wzruszył ramionami, a długi, szczupły cień powtórzył jego gest.

— Brin Issa, któżby inny? Nie chciałem mówić tego przy Kairze, dość się już nacierpiała z powodu ojca.

— Czemu Issa miałby coś takiego robić?

— Pytasz, czemu Issa chciał zlikwidować człowieka, który może zniszczyć jego przyszłość? — W śmiechu Gurleena nie było wesołości. — Daj spokój. Issa wierzy w Przebudzenie i, co więcej, wierzy, że będzie jednym z tych, którym się uda. A jeśli ja połączę światy, to Przebudzenie nie nastąpi. Z jego punktu widzenia to rachunek strat i zysków, prosty jak dwa plus dwa. Poparcie dla naszego planu możemy znaleźć wyłącznie wśród biednych, bo oni najbardziej się boją, że zostaną z tyłu. Bogaci, nawet jeśli czasem mają wątpliwości, czy ich talenty są wystarczające, zawsze będą woleli wierzyć w Przebudzenie i liczyć, że to właśnie oni je osiągną. A Issa nawet nie ma wątpliwości.

— Spotkałem go i rzeczywiście wyglądał na cholernie pewnego siebie. — Przytakując gorliwie, Finnen pragnął zmazać wspomnienie własnej naiwności, kiedy rozmawiał z ojcem Kairy.

Gurleen otworzył usta i zaraz je zamknął.

— Jest coś jeszcze? — zapytał Finnen. Przechodzili właśnie obok auli, zniżył więc głos, by nie pobudzić śpiących.

— Widzisz — starzec również szeptał — Issa twierdzi, że ma stuprocentową pewność, iż jego geny są właściwe i to dzięki nim właśnie osiągnie Przebudzenie. Rozumiesz? Nie nadzieję, lecz pewność. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale to czyni z niego wyjątkowo groźnego przeciwnika.

— A te wszystkie genozmiany, które przechodzi? Nie boi się, że straci podczas nich swoją wyjątkowość?

Weszli do małej salki, być może niegdyś służącej jako składzik pomocy naukowych. Gurleen sięgnął do wnętrza szafki i wyjął dwie zakurzone butelki wina.

— Issa twierdzi też, że wie, co jest w nim wyjątkowego, i że zmiany tego nie tykają. — Napełnił kieliszki, które uprzednio przetarł rękawem. Po tym zabiegu szkło wcale nie wyglądało na czystsze, lecz Gurleen wydawał się usatysfakcjonowany. — Może to ta jego złośliwość.

Znacznie później, w innych okolicznościach, Finnen przypomniał sobie tę rozmowę i zrozumiał jej znaczenie. Jednak nie teraz – w tej chwili po prostu wziął kieliszek i uniósł go w geście toastu.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх