Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 15
9
ОглавлениеTej nocy półtorej godziny przed świtem chmury odsłoniły wreszcie dwa z trzech księżyców: Woźnicę i Wołu.
Lunapolis zalały fale różowawego i błękitnego światła, pod którego wpływem otworzyły się kwiaty w nocnym ogrodzie Janadry. Odmieniec przyglądał im się z satysfakcją na pierwszym obliczu i sennym uśmiechem na drugim. Potem wezwał dwie służące, które – jak wszyscy mechaniczni w jego domu – miały bujne, kobiece kształty, choć zawierały w sobie osobowości zarówno męskie, jak i żeńskie. Pierwszej polecił podsycić płonący w trójnogach ogień – prawdziwy, nie świetlikowy, w ogrodzie było bowiem chłodno – drugiej nakazał przynieść olejek do masażu.
— A także wino oraz świeże owoce — dodał po chwili. — Spodziewam się gości.
Służącej nie zdziwiło, że jej pan oczekuje kogoś o tak późnej, czy może raczej wczesnej porze.
Gdy Zielona Jedenastka wróciła, Janadra zdjął koszulę i położył się na leżance w pawilonie. Ściany z cienkiego papieru, impregnowanego tak, by płomień nie uczynił im szkody, wpuszczały do wnętrza zimny blask księżyców, wypuszczały zaś ciepły odblask ogni. Służąca założyła rękawiczki na swoje metalowe dłonie i ogrzała je nad trójnogiem, by nabrały temperatury ludzkiego ciała. Potem wylała na plecy Janadry odrobinę olejku i powolnymi, precyzyjnymi ruchami zaczęła masować.
Mężczyzna zamknął dwie pary oczu.
Niemal w tej samej chwili, gdy Jedenastka skończyła, w ogrodzie pojawili się pierwsi goście. Janadra włożył koszulę i gestem wskazał im miejsce przy stole.
— Witaj, Ankis. I ty, Issa. Częstujcie się. Mogę kazać przynieść ciastka i mięso, ale nie sądzę, żebyście o tej porze mieli na nie ochotę.
— Nie mamy. — Issa nalał sobie wina, po czym obejrzał się i w żartobliwym geście uniósł kielich. — Pogodnej nocy, Marouti. Ellono, jak ty urosłaś.
Dziewczyna, która przybyła wraz ze staroświecko ubranym, jasnowłosym mężczyzną, dygnęła niezgrabnie. Na jej twarzy malował się wyraz cierpienia.
— Uparła się, żeby przyjść ze mną. — Cichy śmiech świadczył, że Maroutiemu upór córki sprawił pewną przyjemność. — Nie lubi zostawać w domu ze służącymi.
— Jeśli jesteś wystarczająco dorosła, żeby nie spać o tej porze, to zasługujesz na odrobinę wina. — Issa nalał rubinowoczerwonego płynu, a gdy Ellona podeszła, żeby wziąć kieliszek, puścił go niespodziewanie i chwycił dziewczynę. Jedną ręką objął ją w pasie, drugą zaś przesunął po ciele od uda aż do piersi.
Krzyknęła cicho, podczas gdy Issa skrzywił się.
— Nie przesadzasz aby, Marouti? Ona ma pod suknią co najmniej pięć kilo żelastwa. Nie widzisz, jak biedactwo cierpi? — Pogłaskał dziewczynę po policzku, a ona odpowiedziała oszołomionym uśmiechem.
Marouti zmarszczył brwi, lecz nim otworzył usta, Ankis zachichotał.
— Daruj sobie, Marouti. Issa tylko się z tobą drażni. Świetnie wie, że nie mamy innego wyjścia, i nic go nie obchodzi, czy ta dziewczyna cierpi, czy nie.
— To prawda? Drażnisz się ze mną?
— Oczywiście — mruknął Issa, nadal głaszcząc kciukiem miękki, dziewczęcy policzek. Ellona nie potrafiła oderwać od niego wzroku.
— Ma wszystko, czego jej potrzeba — zapewnił Marouti z odrobiną zniecierpliwienia. — Środki uśmierzające ból, a także pancerz, który podtrzymuje rozwijające się ciało. Niestety… — zawahał się. — Ellono, idź, pobaw się w ogrodzie. Możesz wziąć ze sobą trochę owoców.
Dziewczyna oddaliła się posłusznie, a mężczyzna kontynuował:
— Ona nie najlepiej znosi przyspieszone dojrzewanie. Nie mówię o bólu, bo to jest normalne, ale jej psychika jest mocno chwiejna. Czasem Ellona zachowuje się jak dziecko, a czasem jak dorastająca panna. Ale pracujemy nad tym — zapewnił. — Jestem pewien, że w ciągu kilku tygodni uda mi się ustabilizować jej osobowość. Ellona zrobi, co do niej należy, możecie być tego pewni.
Z głębi ogrodu dobiegł okrzyk rozczarowanej dziewczyny:
— Te kwiaty nie są prawdziwe!
— Nie, kochanie. — Ankis, wciąż uśmiechając się szeroko, podniósł głos, aby Ellona mogła go usłyszeć. — Tu jest za mało światła, żeby wyhodować rośliny. Kwiaty są z metalu, ale reagują na światło księżyca tak jak prawdziwe na słońce.
Issa wciąż patrzył na Maroutiego.
— Może Ellona wcale nie będzie musiała robić tego, co do niej należy. Moja córka wciąż żyje.
— Żyje, owszem, ale gdzie jest? — zapytał Janadra. — Ostatnio wspominałeś, zdaje się, że straciłeś ją z oczu.
— Tylko na chwilę. Przyznaję, dziewczyna zaskoczyła mnie, bo spodziewałem się, że po prostu ucieknie z domu… Ale — uśmiechnął się, leniwie obracając w dłoniach kieliszek wina — na szczęście okazało się, że los mi sprzyja. I zawdzięczam to częściowo tobie, Janadra.
— Mnie? — Odmieniec uniósł brwi, podczas gdy jego drugie oblicze poruszyło ustami jak gaworzące we śnie dziecko.
— Owszem. Spaprałeś sprawę z Archiwum, a ja musiałem naprawić twój błąd, pamiętasz? — Janadra skinął głową. — Cóż, kobieta, którą wysłałem do mieszkania Jainy Naroomi, żeby zlikwidowała ewentualne dowody twojej niekompetencji, rozpoznała na wirofotografiach moją córkę i powiedziała mi o niej. Gdy wiedziałem już, że Kaira kręci się wokół Archiwum, znalezienie jej nie było trudne.
— Szczęśliwy traf. — Janadra wzruszył ramionami.
— Zgadza się, ale tobie zabrakło zarówno szczęścia, jak i inteligencji. Zawiodłeś, Janadra.
Odmieniec mógłby odpowiedzieć, że tak naprawdę zawiódł nie on, lecz jego ludzie – jeden, który za bardzo naciskał na Jainę i nie przewidział, że kobieta wreszcie się zbuntuje, i drugi, który bezmyślnie dał się zabić w jej mieszkaniu. Mógłby, ale nie odpowiedział. Janadrze poniekąd odpowiadała sytuacja, w której Issa oraz pozostali uznają go za nieudacznika i nie będą więcej powierzać odpowiedzialnych zadań. Miałby wówczas więcej czasu, by tworzyć swoje ulubione księżycowe kwiaty. A kontaktami z Archiwum powinien zająć się kto inny, na przykład Ankis albo Tarkesh lub Darika. Wszyscy przecież, cała szóstka, potrzebowali uniwersalnego środka Fabbiniego.
— Przykro mi — powiedział więc tylko krótko, nie kłopocząc się, by zabrzmiało to szczerze.
Issa patrzył na niego badawczo, a potem odwrócił wzrok, gdy do pawilonu weszła wysoka kobieta o złotej skórze, kocich oczach i miękkich ruchach. Zdobiona prawdziwym futrem suknia spływała z figury idealnej w każdym calu, lecz na nikim to wejście nie zrobiło wrażenia.
Na nikim, z wyjątkiem podrzędnej osobowości Janadry, która niespodziewanie otworzyła oczy i wyrecytowała sprośny wierszyk.
Janadra zaczerwienił się lekko, a podrzędna osobowość na powrót usnęła z niewinnym uśmiechem na twarzy. Ankis zachichotał.
— Spóźniłaś się, Darika — powiedział sucho Marouti. — Usiądź.
— Jesteśmy właśnie w trakcie omawiania niekompetencji Janadry — wyszczerzył zęby Ankis. — Przyłączysz się?
Darika znalazła wolny kieliszek i sięgnęła po wino.
— Do mówienia mojemu bratu, jak bardzo jest głupi? — odparła niedbale. — Powtarzałam mu to tysiące razy i szczerze mówiąc, już mi się nie chce.
— Gdzie Tarkesh?
— Śpi. Jest… zmęczony.
Lekka pauza przed ostatnim słowem świadczyła, że Tarkesh znowu przesadził z narkotykami synestetycznymi lub z opium.
Ankis ponownie zachichotał, jakby to było niesamowicie zabawne. Janadra przymknął oczy. Czasem wszyscy oni, cała szóstka jego rodzeństwa, wydawali się tak bardzo przewidywalni. Pulchny, a jednocześnie pełen energii i pomimo tuszy niesamowicie zręczny Ankis, pełniący w ich grupie rolę naczelnego wesołka. Darika, leniwa piękność ze swoimi futrami (rzecz jasna każde z nich miało status dzieła sztuki pierwszej klasy) i pretensjami kobiety, której mężczyźni ścielą się do stóp. Tarkesh, jej kochanek od dawna, niemal od zapomnianych dni wspólnego dzieciństwa, cierpliwie przeczekujący wszystkie zdrady i kaprysy, czasem tylko urządzający dzikie awantury, które zawsze kończyły się powrotem do punktu wyjścia. Marouti, jak zawsze sztywny i zachowawczy, w kamizelce z wysokim kołnierzem, która wyszła z mody przed kilkunastoma Skokami. A także Issa – przewidywalny w swojej nieprzewidywalności, cichy ekscentryk, jak mówił ich ojciec. I wreszcie on, Janadra, najmłodszy i najbardziej beztroski – może też nieco już ową beztroską zmęczony, lecz wciąż niegotowy do podjęcia poważniejszych zobowiązań.
Oczywiście opisy te były mocno uproszczone – istniała przecież druga, posępna strona Ankisa czy nieoczekiwany rys delikatności w charakterze Dariki. Niemniej, mimo wszelkich niuansów, a także genozmian, jakie przechodzili przez ostatnie lata, Janadra nie mógł zaprzeczyć, że wszyscy oni utknęli w granicach określonych typów zachowania. A także znali się już nawzajem zbyt dobrze, by dać się czymś zaskoczyć.
— Co o tym myślisz, Janadra?
Odmieniec otworzył oczy, uprzytamniając sobie, że właśnie umknął mu fragment rozmowy. Issa patrzył na niego wyczekująco.
— O czym?
— Postanowiliśmy, że Marouti zajmie się towarzyszami Kairy, a ja i mój syn Niraj rozwiążemy problem człowieka z gwiazd. Masz coś przeciwko? — Ton rozbawionej wyższości w głosie Issy świadczył, że pyta tylko dla porządku, bo zdanie Janadry i tak nie ma większego znaczenia.
— Nie.
Słońce wstawało i księżycowe kwiaty zaczęły się zamykać. Wkrótce do pawilonu wbiegła Ellona, zmęczona, ale też chyba radośniejsza, jakby przynajmniej na chwilę zapomniała o bólu. Marouti przytulił ją mocno. Janadra na ten widok poczuł ukłucie w sercu. Jego ostatnia córka umarła niedawno (nie, dodał w duchu, bądź uczciwy wobec siebie: nie umarła, tylko została zlikwidowana, jak wszystkie inne). Zawiodła, choć w jej przypadku nikt nawet nie miał nadziei, że będzie inaczej. Nawet jej własny ojciec. Mała Muira od początku była nieudacznikiem, tak jak Janadra. Może właśnie dlatego odmieniec kochał ją miłością, na jaką było go stać, niezbyt głęboką, ale szczerą. I czasami za nią tęsknił.