Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 7

1

Оглавление

Finnen malował w pośpiechu – czerwień oraz oranż, by podkreślić ślad, jaki zachodzące słońce zostawiało na czarnych płytach, biel strojów pielęgniarek i woskową żółć ich twarzy.

Trzy Skadranki pozowały cierpliwie na ostatnim, najwyższym z tarasów wieży art-zbrodniarzy. Podmuchy chłodnego wiatru od czasu do czasu przynosiły tu odgłosy miasta: nawoływania akrobatów, którzy popisywali się swą sztuką na Schodach Miedzianych, dźwięki muzyki i wybuchy narkotycznych śmiechów. Ten sam wiatr szarpał włosy, które wymknęły się spod dopasowanych pielęgniarskich czepków, jednak żadna z kobiet nie podniosła lewej, ludzkiej dłoni, by je poprawić. W tym bezruchu był rodzaj zwierzęcej obojętności: twarze bez wyrazu wpatrzone w niebo, ręce luźno opuszczone wzdłuż tułowi i zaczerwienione z zimna nosy. A pod stopami Skadranek trzy bliźniacze sylwetki rozmazane na płytach tarasu – wykrochmalona biel unurzana w czerwieni słońca i metaliczne błyski noży oraz igieł w miejscu, w którym powinny znajdować się odbicia prawych dłoni.

Finnen wiedział, że to będzie dobry obraz, czuł to każdym nerwem ciała. Bolał go nadgarstek, ręce grabiały z zimna, a pęcherz domagał się opróżnienia, lecz chłopak ani na chwilę nie zwalniał tempa. Nareszcie potrafił uchwycić wizję, która tkwiła w jego głowie, i przelać ją na płótno. To przychodziło tak łatwo i prosto, jakby nigdy nie było pustych godzin spędzanych w udręce przed rozpoczętym dziełem ani męczących rozważań, jakiej techniki czy której farby użyć. Właśnie teraz, gdy tworzył swój ostatni obraz w życiu, Finnen został obdarzony łaską geniuszu i przyjął ją z wdzięcznością, lecz bez zdziwienia.

Tak właśnie powinno być.

Malował, podczas gdy piąta osoba na tarasie – osoba, o której Finnen bezustannie zapominał, nie była bowiem częścią obrazu – wyrzucała z siebie potok słów.

— … rzeczy, które można znaleźć na plaży — mówił mężczyzna siedzący tuż obok ze skrzyżowanymi nogami — martwe wodorosty, puste muszle, bursztyn, drewno z rozbitych statków oraz trupy topielców.

— Nie powinien pan siedzieć na tych płytach — odparł Finnen z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od płótna. Urhel Jayha, którego dostrzegał kątem oka na granicy pola widzenia, z jego perspektywy wyglądał jak stos szarych piór zwieńczonych siwo-czarną czupryną. — Są lodowato zimne, przeziębi się pan.

— Zapłaciłem za najwyższej klasy odporność — wyjaśnił Jayha. — Zresztą czyż nie byłoby to zbyt wielką ironią losu, gdybym zapłacił za genozmianę, a potem został z tyłu z powodu kaszlu i bolącego gardła? Jak pan sądzi?

Finnen nie miał pojęcia, czy to naprawdę jest pytanie – przez większość czasu Jayha zdawał się mówić do siebie – przerwał jednak pracę i spojrzał na niego.

— Odporność ma sens, gdy człowiek dba o siebie choć trochę — oznajmił łagodnie, jakby tłumaczył coś dziecku. — A Przedksiężycowi bardzo nie lubią chorych. Nawet najlżejsza dolegliwość jest niebezpieczna podczas Skoku.

— Tak, wiem. Oczywiście, że wiem.

Finnen już miał wrócić do pracy, coś jednak go powstrzymało. To był nowy impuls, nowe pragnienie. Pomyślał, że dobrze byłoby namalować jeszcze kiedyś inny obraz.

Człowiek w płaszczu z gołębich piór siedzący ze skrzyżowanymi nogami na tarasie. Czarne włosy z siwymi pasmami okalają młodą twarz – choć jeśli przyjrzeć się dokładniej, widać już pierwsze zmarszczki wokół oczu i ust. Niżej wiotkie nadgarstki oraz duże, niezgrabne dłonie, którym mężczyzna przygląda się, jakby rozważał, do czego właściwie służą.

To również mógłby być dobry obraz, lecz Finnen wiedział, że nigdy go nie namaluje, i poczuł ostry, nagły ból, jak cios prosto w serce. Tutaj i teraz kończyła się jego artystyczna kariera.

Wrócił do malowania. Dłoń lekko mu drżała, ale uspokajał się powoli. Sięgnął po czerń, by oddać kolor płyt tarasu; miękkie pociągnięcia pędzlem łagodziły ból i sprawiały, że Finnen znów skupił się wyłącznie na chwili teraźniejszej, jakby przyszłość nigdy nie miała nadejść.

Obok szemrał cichy głos Jayhy.

— … ptaki, które najbardziej lubią latać w czasie sztormu, a na ląd wracają tylko po to, żeby złożyć jaja i odchować pisklęta. Ich gniazda znajdują się w szczelinach klifów, tak wysoko, że żaden człowiek nie zdołałby tam się wspiąć. Czy to one łączą się w pary na całe życie? Nie pamiętam już. Moja wiedza wycieka ze mnie, rozumie pan? Z każdym dniem jest jej mniej i mniej. Jutro przejdę ostatni zabieg, a wtedy nic nie zostanie. A ja będę mordercą.

— Dlaczego więc zdecydował się pan na genozmianę, skoro tak się to panu nie podoba? — zapytał Finnen, nie przerywając pracy.

— Poznałem kogoś, kto o morzu wie więcej niż ja, i pomyślałem sobie, że przy Przebudzeniu nie będzie miejsca dla nas dwóch. Ale dla morderców zawsze jest miejsce.

— Dość paskudny wniosek.

— Sądzi pan, że będę potrafił zabić, kiedy już przejdę wszystkie zabiegi?

— Jeśli nie, może pan zażądać zwrotu pieniędzy. I naprawdę powinien pan wstać z tarasu…

— Wie pan, że morskich ptaków nie można hodować tak jak gołębi? One umierają w niewoli… A raczej umierały, kiedyś, dawno temu, gdy próbowano chwytać ostatnie okazy, zanim powymierały całe gatunki. Ja czasem udaję, że mój płaszcz zrobiony jest z piór petreli, nurów albo dumnych albatrosów…

Jedna z nieruchomych dotąd Skadranek drgnęła lekko i odwróciła się w stronę Finnena. Dwie pozostałe powtórzyły jej ruch, jak lustrzane odbicia.

Jeszcze chwila, błagam, jęknął w duchu chłopak. Zacisnął szczęki, nadgarstek rwał bólem tak mocnym, że zamalowane płótno zmieniało się przed oczami w czarną plamę – ale dłoń sama odnajdywała miejsca, w których trzeba nałożyć farbę, być może teraz mógłby skończyć obraz nawet na ślepo.

I skończy, jeśli tylko dostanie tę ostatnią, króciutką chwilę.

Kobiety ruszyły w jego stronę – jedna na przedzie i dwie po bokach, nieco z tyłu, tak iż Finnenowi kojarzyły się z prującym fale dziobem okrętu. Odznaczające się za uszami różowe płaty skrzeli drgały lekko. Z bliska obłe, owadzie twarze pielęgniarek wyglądały, jakby ktoś rzeźbił je w glinie, a potem porzucił tuż przed ostatecznym szlifem, który anonimowej bryle nadaje indywidualny charakter.

Skadranie, ludzie roju.

— Już czas. — Pierwsza z kobiet położyła Finnenowi na ramieniu lewą rękę, podczas gdy prawa, ta zakończona chwytakami, nożami oraz igłami, musnęła łokieć chłopaka.

— Wiem.

Pędzel ostatni raz dotknął płótna, a potem upadł na taras i potoczył się pod nogi Skadranki. Przepełniony szczęściem Finnen, pojękując, masował nadgarstek.

— Już czas — powtórzyła kobieta. — Straciłyśmy go sporo, spełniając pana zachciankę i pozując, ale teraz nadeszła pora, by udać się na zabieg.

Finnen wstał, pod jedną pachę wziął złożone krzesło, a pod drugą gotowy obraz, po czym ruszył za trzema Skadrankami, na pożegnanie rzucając spojrzenie w stronę Urhela Jayhy. Mężczyzna wciąż siedział na lodowatych płytach tarasu, pogrążony w myślach o morzu, którego nigdy w życiu nie widział ani nie miał zobaczyć.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх