Читать книгу Fantastyka z plusem - Anna Kańtoch - Страница 13

7

Оглавление

Pantalekis stanął przy budce z plackami i na brudnej dłoni wyciągnął monetę, tę samą, która pokazując raz po raz awers, przyprowadziła go do tego świata. Na twarz przywołał uśmiech i spróbował opanować drżenie. Nie bardzo mu wyszło, bo wciąż jeszcze miał gorączkę, a pusty żołądek skurczył się do rozmiarów łupinki kasztana. W dodatku ubranie, które Daniel jeszcze niedawno uważał za całkiem porządne, teraz – w tym czystym, lśniącym świecie – sprawiało wrażenie łachmanów. Nawet najsolidniejszy element jego stroju, czyli skórzane buty, wyglądały, jakby odziedziczył je po dziadku.

Daniel czuł, że ludzie się na niego gapią. Starał się więc nie rozglądać na boki, tylko skupił wzrok na potężnie zbudowanym sprzedawcy, który smażył placki, przewracając je z wprawą godną sztukmistrza, by potem wielkimi łapskami zwinąć płat ciasta i wypełnić go zgodnie z życzeniami klienta masą miodowo-orzechową, cząstkami kandyzowanych pomarańczy lub czymś, co według Daniela wyglądało jak siekane mięso z rodzynkami. Mimo chłodu mężczyzna nie nosił koszuli; pod jego skórą napinały się węzły mięśni, a na nagim torsie połyskiwał pot zmieszany z kroplami gorącego tłuszczu, który tryskał z patelni i pozostawiał wzór czerwonych oparzeń niczym osobliwy tatuaż. Niektórzy klienci tylko kupowali, inni – zanim odebrali zamówiony placek – opierali łokcie na ladzie, po czym siłowali się ze sprzedawcą na ręce. Ten ostatni zawsze wygrywał, kwitując każdy pojedynek wybuchem radosnego śmiechu.

— Proszę… — Daniel nie wiedział, jak zwrócić na siebie uwagę, wydukał więc jedno z nielicznych słów, jakie znał w miejscowym języku. Woń tłuszczu i ciepłego ciasta sprawiały, że usta miał pełne śliny.

Sprzedawca przerwał mieszanie masy miodowo-orzechowej, odwrócił się i powiedział coś niezrozumiałego. Daniel, uznając, że tamten pyta „Czego pan sobie życzy?”, palcem pokazał miskę z siekanym mięsem, po czym uniósł kciuk, zaznaczając, że placek ma być jeden. Zjadłby co prawda więcej, nie był jednak pewien, ile jest warta jego moneta.

Umięśniony już miał rzucić na patelnię kolejny płat surowego ciasta, coś jednak tknęło go w ostatniej chwili. Szczeknął w stronę Daniela – tak właśnie to zabrzmiało: krótki, ostry dźwięk, jak szczeknięcie psa – po czym widząc, że Pantalekis najwyraźniej nie rozumie, wyciągnął rękę i wziął monetę.

Na twarzy sprzedawcy odmalował się wyraz pogardy i satysfakcji jednocześnie. Ścisnął monetę w pięści, przybierając postawę pełną wystudiowanego oburzenia, po czym rozejrzał się dyskretnie, czy ma wystarczającą publiczność. Miał. Pantalekis, pod którym właśnie ugięły się kolana, wyczuwał za plecami kilka osób. Ich oddechy łaskotały go w kark, na granicy pola widzenia błyskały ciekawskie spojrzenia, ktoś chichotał, ktoś pytał o coś szeptem… Wszystko to docierało do Daniela stłumione, jak przez grubą zasłonę. Kręciło mu się w głowie, miał mdłości, a jednocześnie był tak głodny, że poczuł przypływ desperackiej odwagi.

— Co ci się, kurwa, nie podoba? — warknął, niepomny, że obiecał sobie nie używać ojczystego języka. — Moneta jak moneta. Za mało? To daj połowę…

Sprzedawca nie wyglądał już na usatysfakcjonowanego, teraz na jego twarzy przeważało zdumienie. Wolnym ruchem położył na ladzie monetę Pantalekisa, a potem sięgnął do koszyka, w którym trzymał drobne, i wyjął drugą, identyczną.

Niemal identyczną.

Daniel patrzył na dwa miedziane krążki, jeden lśniący, a drugi zmatowiały, i czuł, jak przytłacza go bezmiar jego własnej głupoty. Jasne, że tak. Skoro w tym świecie istniało wiele różnych rzeczywistości, w których każda rzecz miała swoją bardziej lub mniej zniszczoną kopię, to oczywiste było, że duplikaty monet nie mogą mieć takiej samej wartości jak pierwowzory.

Jakim cudem nie przyszło mu to do głowy?

Sprzedawca znów szczeknął (Daniel wciąż uważał, że miejscowy język brzmi jak odgłos kamyków sypanych na metalową tacę, jednak ten mężczyzna mówił tak, że przypominało to basowe ujadanie wielkiego psa), po czym wyciągnął rękę i spróbował chwycić Pantalekisa za ramię. Tylko spróbował, jego dłoń ześliznęła się bowiem po materiale kurtki, gdy Daniel gwałtownie szarpnął się w tył. Zastygł w osobliwej pozycji, na wpół leżąc, podtrzymywany przez tłum, który napierał na jego plecy, by zaraz potem stracić równowagę, gdy ludzie za nim się rozstąpili.

Ktoś coś krzyczał, ktoś jeszcze inny wyciągał po niego ręce, lecz ogarnięty paniką Daniel nie tracił czasu. Poderwał się, roztrącając tych, którzy próbowali zastąpić mu drogę, i pomknął w dół schodów.

Zatrzymał się dopiero na jednym z mniejszych placów, przy fontannie z rzeźbą nagiej dziewczyny tańczącej wśród węży. Znał to miejsce, oczywiście, że znał, tak jak całe miasto, choć jego pamięć bezustannie podsuwała mu inne wersje tych samych scenografii – nie tak czyste, nie tak… doskonałe. Poczekał, aż jego oddech się uspokoi, i zaczerpnął w dłoń wody. Przetarł mokrą od potu twarz, napił się. Był spragniony, a ponadto ciężar płynu w żołądku pozwoli na chwilę oszukać głód. Pantalekis, choć wciąż czuł lekkie zawroty głowy, mógł wreszcie myśleć nieco jaśniej.

Postanowił, że jeśli do zmroku nie wpadnie na żaden rozsądny pomysł, zrobi to, co zamierzał już wcześniej. Po prostu stanie na środku placu i zacznie krzyczeć, zaczepiać ludzi albo rozbije parę latarni. Agresywnym i bełkoczącym coś w obcym języku człowiekiem na pewno ktoś się zajmie. Mniejsza z tym, czy zabiorą go do miejscowego odpowiednika domu wariatów, aresztu czy izby wytrzeźwień – ważne, że będzie miał miejsce do spania, a prędzej czy później z pewnością dostanie też jedzenie. Może nawet dadzą mu czyste ubranie i pozwolą wziąć kąpiel. Wtedy Pantalekis złoży swój los w ręce innych. Niech oni się martwią, co z nim począć. Było to najprostsze, najbardziej oczywiste rozwiązanie.

Powinienem dać się złapać przy tej cholernej budce z plackami, pomyślał. Miałbym to już za sobą.

A jednak nie potrafił zrobić tego ostatniego kroku. Wszystko w nim wzdragało się na myśl o cichych pokojach, w których ściany obite są białymi materacami, o różnokolorowych, ale zawsze jednakowo gorzkich pigułkach i strzykawkach z przezroczystym płynem „na uspokojenie”. Być może miejscowi domyślą się, kim jest Daniel, i spróbują się z nim porozumieć, by potem mu pomóc, lecz możliwe też, że uznają go za schizofrenika i Pantalekis spędzi resztę życia w obcym świecie, śliniąc się do pielęgniarek, które będą przynosić mu zupę. A to był bardziej optymistyczny scenariusz, istniało bowiem także zagrożenie, że wariatów traktuje się tu elektrowstrząsami lub chirurgicznym nożem.

Daniel zastanowił się przelotnie, czy nie wrócić do zniszczonych rzeczywistości, by w nich poszukać jedzenia. Niechby i było zgniłe, teraz zjadłby cokolwiek. Poza tym tam ludzie sami wtykali mu w ręce żywność, gdy jej potrzebował, i nie żądali niczego w zamian. Tutaj to nie działało, incydent ze sprzedawcą placków świadczył o tym nader dobitnie. Jednak Daniel już próbował wrócić, dzisiaj rano, gdy głód zaczął być dokuczliwy, lecz na drodze do wehikułów czasu stanął mu zwalisty mężczyzna o krągłej twarzy, który mówił coś, jednocześnie podsuwając Danielowi pod nos plik papierów. Najwyraźniej wydostanie się z umierających światów było stosunkowo proste, lecz powrót wymagał wypełnienia jakichś formularzy.

Może mógłbym ominąć tego typa, myślał Daniel. Albo nabazgrać mu na tych kartkach cokolwiek. Na przykład parę chińskich ideogramów. Znał co prawda tylko te oznaczające liczby, ale co za różnica? Albo wierszyk o Zoe, która wszystkim dawała. Jeśli facet nie spojrzy, tym lepiej dla Daniela, a jeśli popatrzy i zrobi awanturę, to też dobrze.

Nie chciało mu się jednak wstać. Uwolniony na chwilę od rozpaczliwych nawoływań żołądka, Pantalekis poczuł senność. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że całą zeszłą noc i znaczną część dzisiejszego dnia spędził, łażąc po mieście.

Spod na wpół przymkniętych powiek patrzył, jak czerwień nieba przechodzi w fiolet. Dni były tu krótkie i mroczne, skąpane w krwawym blasku słońca, za to noce długie i zaskakująco jasne; wystarczyło, że na niebie świeciły dwa z trzech księżyców. I najwyraźniej część mieszkańców wolała właśnie noc, z nastaniem zmroku place i schody były bowiem tak samo gwarne, jak za dnia, a kawiarnie zatłoczone. Chodząc po mieście, nawet tuż przed świtem, Pantalekis widział otwarte lokale, gdzie w kłębach słodkiego dymu ludzie dyskutowali, kłócili się albo omawiali sekrety, głowa przy głowie, szept do szeptu i uśmiech do uśmiechu. Młodzi mężczyźni z pierścieniami na palcach, w spodniach z błyszczących materiałów i w luźnych, wielobarwnych koszulach, na które zakładali ciemne, krótkie kamizelki. Dziewczęta z gałązkami kwiatów wplecionymi we włosy i kobiety o wymyślnie upiętych fryzurach – albo przeciwnie, z ogolonymi do skóry czaszkami – ubrane w długie do kostek suknie, które przy całej swej falbaniastej i koronkowej staroświeckości potrafiły nieoczekiwanie zaskoczyć odważnym rozcięciem bądź dekoltem tak głębokim, że widać było umalowane szminką sutki.

Niektórzy z tych ludzi zaskakiwali także przeróżnymi deformacjami. Pantalekis widział już sześciopalczaste dłonie, cztery ramiona na jednym torsie, kilkoro karłów – od krótkonogich i niezgrabnych po śliczne liliputki wyglądające jak baśniowe elfy, a także grupę mężczyzn o osobliwych, jakby zwierzęcych rysach twarzy. Albo trzecie oko niespodziewanie otwierające się pośrodku czoła dziecka, które matka niosła zawinięte w chustę.

Widział również oczodoły wypełnione drogimi kamieniami, miejsca po obciętych uszach odsłonięte przez uniesione spinkami włosy oraz szczątek języka w ustach pewnego mężczyzny, który wybuchnął gulgoczącym śmiechem. I protezy zastępujące nogi czy ręce – nie zwyczajne, takie, które lepiej lub gorzej udają naturalną kończynę, lecz pozłacane, posrebrzane i grawerowane, jakby to były osobliwe dzieła sztuki. Co więcej, właściciele owych protez nie chowali ich wstydliwie pod ubraniami, lecz wystawiali je na widok publiczny, tak aby wszyscy mogli podziwiać zmyślne mechanizmy.

Podobne anomalie Pantalekis widział już wcześniej, w umierających światach, lecz dopiero tutaj, w otoczeniu ludzi, którzy w większości byli bardzo ładni i bardzo młodzi, stawały się rażące. Sąsiadujące ze szpetotą piękno z początku sprawiało, że Daniel, krążąc po mieście, na zmianę odczuwał to zachwyt, to znów obrzydzenie, lecz wkrótce przywykł i zobojętniał.

Zastanowił się przelotnie nad wiekiem tubylców. Czy ich wygląd był efektem środków opóźniających starzenie? Na Nowych Ziemiach również znano kilka różnych odmian antyagapików, jednak tam prawdziwy wiek stosujących je dało się mimo wszystko rozpoznać. Sztucznie odmładzani mieli inny wyraz oczu, inaczej też się poruszali. Tutaj Pantalekis niczego takiego nie dostrzegał. Wyglądało na to, że większość mieszkańców nie skończyła jeszcze trzydziestki. Czy starszych siłą umieszczano w mniej lub bardziej zniszczonych światach, żeby tam umarli?

To zaniepokoiło Pantalekisa, postanowił jednak chwilowo o tym nie myśleć. Teraz najważniejsze było znalezienie jedzenia.

Rozważał dostępne opcje, a potem znów zapadł w senne odrętwienie. Ożywiał się jedynie, gdy któryś z przechodniów przystawał i zaczynał mu się z ciekawością przyglądać. Ludzie gapili się na twarz Pantalekisa, której w umierającym świecie nie zdołał domyć lodowatą wodą, na półksiężyce brudu za paznokciami, tłuste włosy i przepocone, wystrzępione w wielu miejscach ubranie. Jednak największe zdumienie – ku niejakiej konsternacji Daniela – budziły jego skórzane buty. Ktokolwiek na nie zerknął, zamierał w bezruchu z głupio otwartymi ustami, a Pantalekis unosił wtedy wzrok i spoglądał wyzywająco.

No dalej, mówiły jego oczy. Wezwijcie policję czy kogoś, kto odpowiada u was za ludzi, którzy noszą coś takiego. Byle szybciej, bo jestem kurewsko głodny.

Jednak wszyscy gapie prędzej czy później odchodzili, by zająć się swoimi sprawami.

Słońce właśnie zachodziło. Ostatnie, krwawe refleksy znaczyły stalową konstrukcję spowijającą budynek, na który bezmyślnie patrzył Pantalekis, światło odbiło się w gigantycznej plątaninie rur i rurek, a Daniel wreszcie zrozumiał, co widzi, ponieważ na krótką chwilę bezsensowny pozornie wzór ożył wraz z wędrującym słońcem i ułożył się w obraz kobiety zmieniającej się w wilka.

Mrok gęstniał, przechodząc od czerwonawej przytulności hotelowego baru po miękki aksamit czerni. Wokół placu i wzdłuż schodów zapaliły się gazowe latarnie. Każda była inna, co Pantalekis zauważył dopiero teraz. Szkło uformowane w kształt kwiatów i złożonych dłoni, głowy fantastycznych stworzeń, ryby, żaglowce oraz owady, których pękate tułowia promieniowały blaskiem, a przezroczyste odnóża wydawały się delikatne jak dziecięce włosy. Na cembrowinę fontanny wskoczyła dziewczynka ubrana w krótką kurteczkę, spódniczkę tak mikroskopijną, że ledwo sięgała uda, i wystające spod niej pasiaste gatki. Dziecko stało nieruchomo z wyciągniętymi do góry rękami, a potem przechyliło się w bok: jedna dłoń na cembrowinie, druga też, stopy celują w niebo, spódniczka opada aż do piersi. Wytrzymała w takiej pozycji zdumiewająco długo, skupiona niczym uczennica, która odrabia zadanie domowe. Później jej ciało zaczęło się składać – właśnie tak odebrał to Daniel. Kolana zgięły się pod osobliwymi kątami, ramiona też, tak że dziecko przypominało postawioną do góry nogami, połamaną lalkę. Jakimś cudem wciąż utrzymywała się na dłoniach – najpierw obu, później już tylko jednej, gdyż druga oderwała się od cembrowiny i chwyciła stopę, a dziewczynka utworzyła z ciała idealny okrąg. Twarz małej była mokra od potu, ale promieniała zadowoleniem.

Przechodzący mężczyzna rzucił dziewczynce czerwoną różę, a ona ze śmiechem, w jednym podskoku, stanęła znów na nogi, podniosła kwiat i wpięła sobie we włosy.

Na placu zjawiła się grupa połykaczy ognia, których oczy i czoła zasłaniały zwierzęce maski. Tańczyli do wtóru granej na bębnach muzyki, a Pantalekis spoglądał na nich z tą odrobiną ciekawości, jakiej nie zdołał zabić głód. Potem na schodach dostrzegł anioła.

To właśnie była jego pierwsza myśl, choć przecież zdążył się już przekonać, że w tym świecie aniołów nie ma. Skojarzenie jednak było oczywiste. Postać przerastająca o głowę wszystkie pozostałe, aureola jasnych włosów, a przede wszystkim złociste skrzydła, które nieznajomy rozpościerał, schodząc po stopniach.

Chwilę później Daniel przekonał się, dlaczego anioł chodzi, a nie fruwa. Skrzydła tworzyły bowiem setki, może nawet tysiące pierścionków zawieszonych na nitkach i przytwierdzonych do drąga, który mężczyzna niósł na ramionach. Złocista kurtyna poruszała się w rytm kroków, chwytając blask mijanych latarni, a kiedy jasnowłosy dotarł na plac, zdjął z pleców całą konstrukcję, oparł ją na stojaku i zaczął głośno zachwalać towar – przynajmniej Pantalekis domyślił się, że właśnie to słyszy.

Przenośny sklep jubilerski, niech mnie szlag, pomyślał.

Nawoływania złotnika mieszały się z okrzykami młodziutkiego sprzedawcy ciastek, który prócz podawania łakoci robił też z papieru figurki ptaków. Niektóre wręczał pięknym kobietom, inne rzucał w niebo, tak że chwilę trzepotały w podmuchach wiatru, by potem spaść na ziemię. Cały plac już był nimi usłany, a do starych ciągle dołączały nowe egzemplarze, w miarę jak chłopak miał coraz mniej klientów i więcej wolnego czasu. Wreszcie, posmutniały, zdecydował się zamknąć interes. Niesprzedane ciastka przełożył do kosza, całe stoisko zaś zwinął w zgrabny tłumoczek, który zarzucił sobie na plecy. Ruszył w górę schodów, a Pantalekis postanowił iść za nim. Nie zastanawiał się, dlaczego to robi. To nie była świadoma decyzja, raczej głos instynktu, który rzadko Daniela zawodził.

Chłopak wspinał się po schodach, posapując i od czasu do czasu przystając, by odpocząć. Pantalekis trzymał się tuż za nim; mógł sobie na to pozwolić, bo w tłumie przewalającym się w dół i w górę konstrukcji dzieciak i tak nie mógł się zorientować, że ktoś go śledzi. Mijali portrecistów przy sztalugach, żonglerów, muzyków i wywrzaskujących coś dziwaków, a po stopniach tam i z powrotem biegały mechaniczne zwierzęta, w których brzuchach podróżowali ludzie. Za każdym razem, gdy taki twór się zbliżał, Daniel sądził, że tym razem kogoś stratuje, lecz nie – miejscowi, najwyraźniej nauczeni wieloletnim doświadczeniem, zawsze w porę uskakiwali. Pantalekis, wściekle głodny, skupiony na tym, żeby jednocześnie unikać kolizji i nie tracić chłopaka z oczu, nie miał sił ani ochoty na myślenie, niemniej do jego świadomości przebił się wreszcie pewien istotny fakt.

W mieście wyczuwało się atmosferę nerwowego podniecenia. Ludzie śmiali się, maskując lęk, ich oczy błyszczały alkoholowo-narkotyczną gorączką, pary obejmowały się i całowały, jakby jutro miała wybuchnąć wojna. Pantalekis to wreszcie dostrzegł, a potem zacisnął usta i nakazał samemu sobie o tym nie myśleć. Cokolwiek działo się w tym miejscu, on i tak nie mógł nic na to poradzić. Dla niego najważniejsze było zdobycie jedzenia.

Chłopak z koszem skręcił i po chwili znaleźli się na kolejnych schodach, tym razem ruchomych. W szumie gładko pracującego mechanizmu wjechali na górę i tu już Pantalekis postanowił poczekać, aż dzieciak trochę się oddali. Wokół było mniej ludzi, a latarnie, zdecydowanie nie tak wymyślne jak te na placu, stały w większych odstępach. Chłopak niestrudzenie piął się w górę; każde następne schody były bardziej puste, węższe i kręte, aż wreszcie zostali sami – młodzieniec dźwigający kosz oraz idący za nim mężczyzna.

Instynkt podpowiadał Pantalekisowi, że taka sytuacja nie potrwa długo. Nawet tutaj, w miejscu, które wyglądało na jedną z uboższych dzielnic, prędzej czy później ktoś się pojawi. Przyspieszył, przeskakując po kilka stopni naraz. Zaalarmowany dźwiękiem kroków chłopak odwrócił się. Wyglądał na zdziwionego, lecz niewystraszonego. Postawił kosz na jednym ze stopni i otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać.

Daniel nie dał mu szansy. Zebrawszy wszystkie siły, jakie mu zostały, uderzył dzieciaka pięścią w twarz, a kiedy tamten upadł, dla pewności jeszcze trzasnął jego głową o kant schodów. Kałuża czarnej w półmroku krwi dopełzła do butów Pantalekisa, gdy przeszukiwał kieszenie chłopaka. Schował sakiewkę z pieniędzmi, potem porwał kosz i pomknął w dół. Znalazł wąską bramę, kucnął w cieniu pod ścianą i uniósł wiklinowe wieczko. Pierwsze ciastko połknął w kilku kęsach niemal bez gryzienia, kolejne smakował już wolno, uważając, czy jego żołądek nie zacznie się buntować. Na szczęście nie były bardzo słodkie, raczej lekko kwaskowate i owocowe.

Daniel wolałby co prawda mięso, ale dobre i to.

Nasycony, rozejrzał się uważniej. W wąskiej bramie zaczynały się schody, które wiodły do drzwi mieszkania.

Uchylonych drzwi.

Daniel widział wyraźnie szparę, przez którą sączył się księżycowy blask. Srebrzysty i bardzo… zachęcający.

Ktoś z miejscowych cudaków okazał się na tyle roztrzepany, że wyszedł, zapomniawszy zamknąć mieszkanie.

Mógłby się tam wśliznąć. Znaleźć pieniądze i czyste ubranie. Albo jeszcze coś do jedzenia, na przykład mięso, na które wciąż miał ochotę. Może wziąć kąpiel i przespać się, zanim roztargniony właściciel wróci. A nawet jeśli ów człowiek zjawi się wcześniej, to co z tego? W najgorszym wypadku wszystko skończy się pobytem na tutejszym odpowiedniku posterunku, na co Pantalekis był przygotowany.

Dla porządku zapytał jeszcze sam siebie, czy to możliwe, żeby miał tyle szczęścia – najpierw ciastka, potem puste mieszkanie – ale odpowiedź brzmiała: zdecydowanie tak. W gruncie rzeczy po trwającym niemal dobę pechu Daniel uważał, że w pełni na coś takiego zasłużył.

Wstał, wszedł po schodach i ostrożnie pchnął drzwi. Rozsunęły się ze zgrzytem.

— Jest tu ktoś? — zawołał dla pewności. Ktoś, kto mógłby ewentualnie znajdować się w mieszkaniu, oczywiście nie zrozumiałby pytania, ale powinien zareagować na głos.

W mieszkaniu panowała cisza. Rozedrgane księżycowe światło biło z krągłych szyb w suficie i padało na srebrno-złotą szachownicę ścian korytarza. Złote pola ozdobione były kwiatami z ametystów, a srebrne – pojedynczymi szmaragdami. Jeszcze nie tak dawno Daniel natychmiast rzuciłby się odrywać klejnoty, teraz skwitował je jedynie uśmiechem pełnym rozgoryczenia.

Przyglądając się tańczącym na ścianach refleksom, można by ulec złudzeniu, że korytarz znajduje się pod wodą.

— Jest tu ktoś? — powtórzył Pantalekis. Miał już niemal pewność, że nikt mu nie odpowie.

Mieszkanie było puste, i to w dodatku już od jakiegoś czasu, o czym Daniel przekonał się, gdy wszedł do jednego z pokoi i przesunął palcem po szklanym stoliku. Blat pokrywała cienka warstwa kurzu. Mężczyzna sprawdził jeszcze dla pewności inne pomieszczenia. Kurz był wszędzie, a w kuchni stał ponadto garnek, w którym na resztkach nierozpoznawalnej już potrawy bujnie rosła pleśń. Ktokolwiek tu mieszkał, wyszedł z domu przed kilkoma tygodniami i już nie wrócił.

Pantalekis dotknął ścian – promieniowały ciepłem, a więc system ogrzewania działał. Mimo to temperatura była ledwo znośna. Jeśli chcę tu zostać, będę musiał rozpalić w piecu, pomyślał Daniel. I trochę posprzątać.

Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, nagle znacznie mniej zmęczony i senny. To było to. Jego kolejna wygrana na loterii życia. Jasne, że tu zostanie. Jeśli szczęście go nie opuści, być może nawet na dłuższy czas.

Znalazł łazienkę. Wyglądała podobnie do tych, które widywał w zniszczonych światach, choć oczywiście wszystko tu było w znacznie lepszym stanie. Ściany ośmiokątnego pomieszczenia ozdobiono mozaiką, która przedstawiała grupę dziewcząt bawiących się nocą w lesie. Szafki udawały pnie drzew, a lustra – wschodzące księżyce. Pośrodku łazienki znajdowało się wgłębienie w posadzce, okrągła niecka, która – kiedy nalało się do niej wody – wyglądała jak małe jeziorko. Z braku lepszego słowa Pantalekis nazywał te zagłębienia wannami. Widywał je już, nawet w mieszkaniach na wyższych piętrach, co swoją drogą było niezbyt rozsądnym rozwiązaniem architektonicznym, ale po tym świecie dawno już przestał spodziewać się rozsądku.

Pochylił się i przesunął wajchę przy jednym z kranów. Niecka zaczęła się napełniać, kłęby pary zasnuły mgłą mozaikowe twarze dziewcząt i lustrzane księżyce.

Daniel znalazł w jednej z szafek kilka buteleczek z kolorowymi proszkami i płynami, odłożył te, które za bardzo śmierdziały detergentami, a resztę wrzucił do wody. Potem rozebrał się i z ulgą zanurzył w gorącej kąpieli.

Zmywając z siebie pokłady wielotygodniowego brudu, wrócił do podstawowego pytania, tego, które spychał w głąb świadomości, gdy był głodny, chory i zziębnięty.

Gdzie, u diabła, się znalazł? Co to jest za świat?

Teoria pierwsza brzmiała tak, że to miasto zbudowane i zamieszkane przez Obcych. Nie było to tak zupełnie niemożliwe. Nowi Ziemianie od czasu do czasu znajdowali na planetach resztki pozaludzkich cywilizacji. Zawsze jednak były to ruiny, żaden człowiek nigdy nie spotkał przedstawiciela innego inteligentnego gatunku. Uczeni twierdzili, że kultury te wymarły dawno temu, w czasach gdy po Ziemi biegały dinozaury. Po Obcych pozostało tak niewiele, że do dziś nie wiadomo było, jak naprawdę wyglądali – większość specjalistów jednak skłaniała się ku hipotezie, że nie byli humanoidami. W tym miejscu pierwsza, najprostsza teoria Pantalekisa brała w łeb, bo otaczające go istoty, pomimo nietypowych mutacji oraz dziwacznych upodobań estetycznych, bardzo ludzi przypominały.

Pantalekis wypuścił brudną wodę i nalał sobie nowej, czystej. Wyciągnął się wygodnie, całym ciałem chłonąc ciepło.

Teoria druga wyglądała tak, że trafił do zagubionej ziemskiej kolonii. To także było możliwe. W czasach początków podboju kosmosu z Ziemi wyruszały statki wiozące na swych pokładach tysiące mężczyzn i kobiet. Mniejszości narodowe, sekty religijne albo po prostu ludzi przekonanych, że na planecie, na której wreszcie będą rządzić się po swojemu, zbudują Utopię. Każdy, kto miał wystarczającą ilość pieniędzy, mógł zorganizować taką wyprawę. A wśród tych, którzy decydowali się porzucić Ziemię, mnóstwo było osób określanych powszechnie jako „jednostki nieprzystosowane społecznie”. Marzyciele wierzący, że w nowym świecie będą żyć w harmonii z naturą, lecz także psychopaci, którym roiły się wielbiące ich tłumy poddanych. Z częścią tych społeczeństw stracono później kontakt – czasem zresztą na wyraźne życzenie świeżo upieczonych kolonistów.

Czy ludzie z tego świata byli potomkami takich właśnie osób? I czy możliwe, że ziemska kultura przez kilkaset lat ewoluowała w stronę czegoś aż tak dziwacznego?

Być może, odpowiedział sobie Pantalekis, leniwie ruszając w wodzie palcami stóp. Niepokoiło go co prawda to, że mowa tubylców z niczym mu się nie kojarzyła – a przecież powinna, bo Daniel był osłuchany z przeszło setką narzeczy Nowych Ziem, język zaś nie zmieniłby się przez kilkaset lat aż tak bardzo, by choć w małym stopniu nie przypominać swego krewniaka. Możliwe jednak, że miejscowi byli potomkami ludzi mówiących w jakimś mało rozpowszechnionym, a teraz już zupełnie wymarłym dialekcie. Mutacje takie jak dodatkowe stawy czy cztery ręce również można było zrozumieć. Na Nowych Ziemiach próbowano wprowadzać podobne usprawnienia, ostatecznie jednak porzucono je jako nazbyt obciążające organizm.

Ale nie, do licha, nie. Daniel usiadł w wodzie. Mógł uwierzyć we wszystko – że koloniści wylądowali tu przed kilkuset laty, potem zaś posłali w diabły całą swoją nowoczesną broń i zajęli się wykuwaniem mieczy. A jeszcze później wymyślili, że od tej pory wszystko, co zrobią, nawet prosty mechanizm, będzie cholerną Sztuką. Jasne, czemu nie. Za nic jednak nie potrafił przyjąć do wiadomości, że ludzie zrezygnowali z najstarszego i najprostszego wynalazku, jakim jest koło, na rzecz biegających na czterech łapach mechanicznych stworów.

Coś takiego po prostu nie mieściło się w głowie.

Daniel wypuścił wodę i sięgnął po ręcznik. Wycierał się szybko, dygocząc z chłodu.

Istniała jeszcze trzecia teoria.

Że tak naprawdę to miasto zbudowali od dawna nieżyjący Obcy, a ludzie przybyli tu, zajęli opuszczone budynki i…

I co?

I w jakiś sposób ulegli wpływom Obcych, podpowiedział mu cichutki głosik w tyle głowy. Zaczęli zachowywać się dziwacznie, jednym słowem: zwariowali.

— Kurwa mać — wymamrotał Pantalekis, bo ta koncepcja wyjątkowo mu się nie podobała.

Człapiąc bosymi stopami i zostawiając na podłodze wilgotne ślady, powędrował w stronę pokoju, który już wcześniej uznał za sypialnię. Tam zatrzymał się przed lustrem.

Jęknął.

Wyglądał okropnie. Żebra sterczały mu pod skórą jak u zagłodzonego psa, ręcznik zwisał na wystających biodrach. Oczy miał zapadnięte, wargi popękane i krwawiące, a skórę w wielu miejscach znaczyły czerwone plamy odmrożeń. I jego noga… Na widok sztywnego, gruzłowatego kolana i wykręconej stopy Daniel jak zawsze poczuł przypływ gorzkiej wściekłości. Pociemniało mu w oczach.

— Ktoś za to zapłaci. Jak własną matkę kocham, ktoś mi kiedyś za to zapłaci…

Pantalekis nie kochał matki i nie wiedział, od kogo miałby zapłaty zażądać, ale i tak zrobiło mu się trochę lepiej. Odetchnął i sięgnął do szafy.

Były tam same kobiece ciuszki, suknie, spódnice, halki i peniuary – dla połowy ubrań Daniel nie potrafił nawet znaleźć właściwej nazwy. Stropiony, otworzył drugą szafę, lecz tam znalazł wyłącznie koronkową bieliznę. Goły i coraz bardziej wściekły, przeszukał całe mieszkanie – nigdzie nie było spodni, na które liczył. Najwyraźniej w tym domu nigdy nie mieszkał mężczyzna.

Nieoczekiwanie złość mu przeszła i roześmiał się, rozbawiony tym drobnym przejawem pecha. Cóż, trudno. Nie miał zamiaru wkładać z powrotem śmierdzących ubrań, w których tu przybył. Zarechotał na myśl o właścicielce mieszkania, zastającej we własnej sypialni faceta w koronkach i różowych atłasach. No i co z tego? Jeśli Pantalekis wpadnie w łapy miejscowych stróżów prawa, i tak prawdopodobnie zostanie uznany za wariata, niezależnie od tego, w co będzie ubrany.

Wybrał najcieplejszą suknię, po czym wciągnął ją na gołe ciało, bo do włożenia bielizny nie mógł się zmusić. Potem zjadł resztę ciastek i wysypał na posadzkę w sypialni ukradzione monety. Było ich sporo, a zatem nawet jeśli miały niewielką wartość, i tak powinny wystarczyć, by kupić parę najpotrzebniejszych rzeczy.

Jedzenie.

Spodnie.

Może ciepłą kurtkę i parę porządnych butów.

Coś, czym można napalić w piecu, bo inaczej będzie musiał porąbać którąś z szafek.

Daniel podniósł przykrywający łóżko koc, wytrzepał go i ułożył się, zawijając aż po czubek brody. Było mu miękko, ciepło i wygodnie. Księżycowe światło trochę raziło, ale pomyślał, że potem się będzie zastanawiać, czy nie da się jakoś zasłonić tej cholernej szyby w suficie.

A jeśli pieniędzy zabraknie?

Wtedy zdobędę następne, odpowiedział sobie, zapadając powoli w sen.

Jestem przecież kurewsko wielkim szczęściarzem.

Fantastyka z plusem

Подняться наверх