Читать книгу Zapomniani - Ellen Sandberg - Страница 10
4
ОглавлениеMieszkanie Manolisa znajdowało się niedaleko salonu na poddaszu budynku z końca XIX wieku w najładniejszej części Schwabing, obok Ogrodu Angielskiego. Wysokie ściany, duże powierzchnie okien wychodzących na taras. Jasne barwy i nowoczesny wystrój, miodowy parkiet ułożony w jodełkę i sztukaterie na sufitach. Nie uważał tych luksusów za oczywistość i codziennie się nimi cieszył. Bo nigdy nie zapomniał, jak mogła wyglądać alternatywa.
Gdyby przed ponad dwudziestu laty nie spotkał na swojej drodze Köstera, siedziałby teraz prawdopodobnie w więzieniu albo leżał dwa metry pod ziemią. Bez Köstera, który wziął go pod swoje skrzydła i w pewien sposób zastąpił mu ojca, ani nie zapanowałby nad swoim gniewem, ani nie odkrył pięknych stron życia, ani nie nauczył się nimi cieszyć. Malarstwo, muzyka, teatr, dobre jedzenie, literatura. W żadnym razie nie dorobiłby się własnego salonu samochodowego. Czysty przypadek sprawił, że jego życie obrało inny kierunek.
Zaczęło padać. Po szybach spływały strugi deszczu. Zapalił światło we wszystkich pomieszczeniach, wszedł do kuchni i przygotował sobie czajniczek japońskiej senchy, a potem włączył w gabinecie komputer i przelał obiecane pięć tysięcy euro na konto stowarzyszenia Christiny. Przeszedł z herbatą do salonu, wyszukał na półce z winylami płytę z koncertem fortepianowym Mozarta i nastawił ją.
Mozart, Beethoven, Haydn. Kiedyś ich nie cierpiał. Gdy miał dwadzieścia lat, słuchał punka, który odpowiadał jego ówczesnemu nastawieniu tak dobrze jak dziś muzyka klasyczna. Zawdzięczał Kösterowi naprawdę wiele.
Z filiżanką w dłoni podszedł do okna. Wiatr przybrał na sile, porywał stare liście z rynien dachowych domu naprzeciwko i unosił je w powietrze, gdzie tańczyły niczym duchy dawno minionego lata.
Minęły dwadzieścia trzy lata, odkąd w pewną duszną sierpniową noc pełną krwi i przemocy los zetknął go we Frankfurcie z Kösterem. Był wtedy zdezorientowanym dwudziestolatkiem, który rzucił liceum tuż przed maturą, a po kolejnym roku przerwał szkolenie na mechanika. Mógł się za to pochwalić wyrokiem w zawieszeniu za uszkodzenie ciała, rozczarowaniem rodziców i brakiem jakichkolwiek perspektyw. Gdyby to się tak dalej toczyło, prędzej czy później trafiłby za kratki. Nawet wtedy zdawał sobie z tego sprawę. Jednak siły, które nim władały, były potężniejsze niż rozsądek.
Największy problem miał z tym, że nie panował nad sobą. Był niepohamowany, zapalczywy, łatwy do zranienia, skory do urazy, a na dodatek prędko gotowy, by ze wszystkiego zrezygnować, wszystko rzucić, szczególnie zaś niszczyć, by móc odetchnąć i rozładować gniew, który się w nim gotował. Gniew, którego przyczyn nie rozumiał. Prawdopodobnie psychoterapeuta, gdyby go wtedy miał, wyjaśniłby mu, skąd się on bierze. A tak musiał się dowiedzieć sam i to trochę potrwało.
W ową parną letnią noc przed dwudziestu trzema laty we Frankfurcie był pełen gniewu i szukał sprzeczki, rozróby, bójki. Dziewczyna go spławiła i jeśli ktoś mu jeszcze podpadnie, to dostanie za swoje. To było oczywiste i wyglądało na to, że się spełni, gdy swoją stuningowaną beemką – na którą mógł sobie pozwolić tylko dlatego, że zadał się z dwoma gośćmi z Polski, którzy kombinowali z autami – trafił na kontrolę drogową i oczywiście policjanci zatrzymali właśnie jego wóz. Funkcjonariusz, który zajrzał do auta przez opuszczoną szybę, niezbyt uprzejmym tonem zażądał dowodu rejestracyjnego oraz prawa jazdy i zapytał, skąd Manolis jedzie.
– Czy to ważne?
– Tylko jeśli pan coś pił. – Policjant zamknął prawo jazdy i oddał mu je. – I? Pił pan coś?
– Pewnie. Dwa litry wody. Dbam o zdrowie.
Na wspomnienie tej sceny Manolis mimowolnie się uśmiechnął. Dobry Boże, ale był z niego wtedy arogancki gnojek. Jednak policjant zachował spokój.
– A wydawało mi się, że alkohol.
Znowu go spławił, aż glina zapytał kolejny raz i w końcu kazał mu dmuchnąć w balonik. Zero przecinek trzy promila. Manolis już myślał, że może jechać dalej, ale wtedy tamten ważniak zauważył tylny spojler, który nie miał jeszcze certyfikatu nadzoru technicznego, a przez to nie był wpisany do dokumentów, i uśmiechnął się szeroko.
– Zapewne nie będzie to dla pana problem, jeśli resztę drogi pokona pan piechotą. Dba pan przecież o zdrowie.
Zanim się obejrzał, policjant wycofał bmw z ruchu i zdrapał naklejkę TÜV. Manolis zacisnął zęby, aż rozbolała go żuchwa, i zacisnął dłonie na kierownicy, żeby się pohamować. Miał wyrok w zawiasach i nie chciał trafić do więzienia. A to właśnie by się stało, gdyby walnął tego dupka pięścią prosto w twarz.
Opanował się i na piechotę ruszył dalej. Zaraz potem zaczął biec. Musiał rozładować gniew i obniżyć poziom adrenaliny. Cholera! Był wściekły jak diabli, słuchał rytmicznego echa swoich kroków na asfalcie, czuł łomoczące w piersi serce i pot, który spływał mu po tułowiu. Koszulka kleiła się do ciała, to była duszna, parna noc. Żadnej gwiazdy na niebie, żadnego powiewu wiatru, który przyniósłby odrobinę ochłody. Ponad nim błyskawice, a obok migoczące światła ruchu ulicznego.
Zwrócił uwagę na swoje otoczenie dopiero wtedy, gdy zaskoczyła go cisza i nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Gdzieś w okolicy dworca, w jakiejś zaniedbanej uliczce. Po jednej stronie opuszczone metalowe rolety sklepików, po drugiej plac zabaw. Działała co druga lampa uliczna, a znad krawężnika unosił się odór szczyn i wymiocin. Cholera, gdzie on trafił? Skręcił za róg i w ułamku sekundy zorientował się, co się dzieje pięć metrów przed nim w kręgu słabego światła latarni. Dwóch mężczyzn się biło. Jeden z nadwagą, w garniturze, i drugi o wyglądzie czeczeńskiego windykatora. Elegantowi krew zalewała twarz i oczy. Można było łatwo przewidzieć finał. Nie najlepszy dla eleganta.
I wtedy błysnął nóż.
Dopiero po latach Manolis uświadomił sobie, że to właśnie ten nóż sprawił, iż musiał działać, nie wahając się ani chwili. To tamtego drugiego Manolisa chciał wtedy ratować, a wraz z nim swojego ojca.
Na oślep rzucił się na Czeczena od tyłu. Przewrócił go, przygniótł swoim ciężarem do ziemi i przycisnął dłoń z nożem do asfaltu. Przeciwnik próbował go z siebie zrzucić i jakoś wstać. Manolis nie był w stanie dłużej kontrolować noża. Tamten był silniejszy. Zaraz go zadźga. To było jak impuls. Jego przedramię samo objęło głowę tamtego i pociągnęło do tyłu. Rozległ się chrupot i ciało pod nim zwiotczało. Usłyszał charkot i jakby westchnienie, a potem dłoń wypuściła nóż. Wszystko nie trwało nawet minuty i przebiegło niemal bezgłośnie.
Palący gniew zgasł. Ogarnęła go panika. Bezradnie wpatrywał się w zmarłego. Kurwa, kurwa, kurwa! Co on narobił? To niemożliwe. Nie chciał tego. Przecież to był taki drobny ruch. Może on jeszcze żyje.
Manolis rzucił się na asfalt, przytknął palce do tętnicy szyjnej Czeczena, ale nie wyczuł pulsu. Rozejrzał się za pomocą. Mężczyzna w garniturze stał oparty o czarne audi i ocierał sobie chusteczką higieniczną twarz z krwi. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. Manolis był jak sparaliżowany, tamten wyraźnie zaskoczony.
– Dziękuję – powiedział w końcu. – Uratowałeś mi życie.
„Jestem mordercą” – to jedyne, co był w stanie pomyśleć Manolis. Pójdzie siedzieć. Do końca życia.
– Właśnie – wydukał. – To obrona konieczna. Tak musi pan powiedzieć policji. – Może byłoby lepiej, gdyby stąd jak najszybciej zniknął. Kiedy się wahał, mężczyzna nachylił się zaskakująco zręcznie jak na swoją tuszę i podniósł teczkę z dokumentami oraz bladoróżowy kartonik, który leżał mu u stóp. To było prawo jazdy Manolisa! Nożeż!
Grubas przyjrzał się dokumentowi, zamknął go i się uśmiechnął.
– Wiesz co? Wcale nie odczuwam potrzeby, by obciążać tą sprawą policję, a ty pewnie też nie.
Dźwięk dzwonka do drzwi przywołał Manolisa do teraźniejszości. Kolejny podmuch wiatru porwał następną porcję liści z rynny budynku naprzeciwko. Przez chwilę obserwował ich wirujący taniec, a potem podszedł do drzwi i odebrał domofon.
– Tak, słucham?
– Kurier City. Mam dla pana przesyłkę.
Manolis zapłacił doręczycielowi i odebrał kopertę. Widniał na niej jako nadawca antykwariat we Frankfurcie, którego w żaden sposób nie dałoby się połączyć z kancelarią Köstera. Nawet gdyby ktoś próbował.
Köster nadal obstawał przy zachowaniu ostrożności. Był za stary na cyfrowy świat. Nie ufał internetowi ani poczcie elektronicznej, ani oczywiście smartfonom. Manolis wielokrotnie i daremnie próbował mu wyjaśnić, czym są serwery w sieci Tor i bitcoiny.
Przesyłkę otworzył w gabinecie. Na samym wierzchu była koperta, a w niej trzy dzienne stawki po trzy tysiące euro. Gdy je przeliczył, schował pieniądze do sejfu w ścianie. Manolis był dobry jako fachowiec od rozwiązywania problemów po cichu, a klienci Köstera mogli sobie pozwolić na odpowiednie wynagrodzenie.
Z salonu dobiegał fragment trzeciej części koncertu, przypominający adagio. Było w niej miejsce, które nie zawsze, ale często, wywoływało u niego gęsią skórkę. Lekko rozsypane perlenie się melodii, nieco odwleczone uderzenie w klawisze, które wyrażało niemal nieznośne napięcie i które sprawiało, że czuł się, jakby tkwił sam w pomieszczeniu bez okien i drzwi. To było jednocześnie straszne i piękne, napełniało go na krótki moment nienasyconą tęsknotą, a potem mijało. Czas, który na kilka sekund wypadał z taktu, powracał do rytmu. Wszystko było jak zawsze. Wszystko było dobrze.
Poczekał na ten moment, ale dziś muzyka nie poruszyła w nim żadnej struny. Poszedł więc do kuchni, by znów zaparzyć sobie herbaty. Usiadł z nią przy biurku i przejrzał dokumenty. Było wśród nich trochę zdjęć. Ktoś zrobił je z odległości kilku metrów od jakiegoś lokalu, prawdopodobnie prywatny detektyw, z którym Köster współpracował. Mężczyzna, na którego Manolis miał mieć oko, miał czterdzieści parę lat i wyglądał na robotnika. Brudne spodnie, kurtka z czarnej skóry, która wydawała się zbyt duża, włosy w strąkach, kanciasty podbródek. Coś w jego postawie sprawiało, że emanował zdecydowaniem, ale w jego oczach widać było coś innego: strach.
===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=