Читать книгу Karaluchy - Jo Nesbo - Страница 6

5

Оглавление

Harry Hole poprawił ciemne okulary i spojrzał na rząd taksówek stojących przed Międzynarodowym Portem Lotniczym Don Muang. Miał wrażenie, że wszedł do łazienki, w której ktoś właśnie zakręcił gorący prysznic. Wiedział, że tajemnica radzenia sobie z wysoką wilgotnością powietrza polega na nieprzejmowaniu się nią. Po prostu trzeba pozwolić, żeby człowiek oblewał się potem, i myśleć o czymś innym. Gorsze było światło. Bez trudu przenikało przez tani przydymiony plastik okularów, ostro rażąc błyszczące od alkoholu oczy i wzmagając ból głowy, który do tej pory tylko lekko ćmił w skroniach.

– 250 baht ol metel taxi, sil?

Harry próbował się skupić, żeby zrozumieć, co mówi stojący przed nim taksówkarz. Podróż samolotem okazała się piekłem. W kiosku na lotnisku w Zurychu sprzedawano wyłącznie książki po niemiecku, a w samolocie puszczali Uwolnić orkę 2.

– Niech będzie taksometr – odparł Harry.

Gadatliwy Duńczyk, który w samolocie zajmował sąsiedni fotel, postanowił nie zważać na fakt, że Harry jest pijany, i zasypał go mnóstwem dobrych rad, jak nie paść ofiarą oszustwa w Tajlandii – a był to najwyraźniej niewyczerpany temat. Zapewne uważał, że Norwegowie są czarująco naiwni i do oczywistych obowiązków każdego Duńczyka należy ratowanie ich przed oszwabieniem.

– O wszystko trzeba się targować – stwierdził. – Im właśnie o to chodzi.

– A co się stanie, jeśli nie będę się targował?

– Popsujesz wszystko innym.

– Słucham?

– Przyczynisz się do podniesienia cen. Dla następnych Tajlandia będzie droższa.

Harry już wcześniej przyjrzał mu się uważnie – Duńczyk miał na sobie beżową koszulę Marlboro i nowe skórzane sandały. Nie pozostawało mu nic innego, niż zamówić jeszcze coś do picia.

– Surasak Road sto jedenaście. – Podał adres, na co taksówkarz się uśmiechnął, wrzucił walizkę do bagażnika i przytrzymał drzwi Harry’emu, który wsunął się do środka i odkrył, że kierownica jest po prawej stronie.

– W Norwegii narzekamy na Anglików, którzy upierają się przy lewostronnym ruchu – powiedział, kiedy wyjeżdżali na autostradę. – Ale niedawno słyszałem, że na świecie więcej ludzi jeździ lewą stroną drogi niż prawą. A wie pan dlaczego?

Kierowca spojrzał w lusterko i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Surasak Road, yes?

– Dlatego że lewostronny ruch jest w Chinach – mruknął Harry, ciesząc się, że autostrada przecina zamglony pejzaż drapaczy chmur niczym prosta szara strzała. Czuł, że parę ostrych zakrętów wystarczyłoby, żeby zostawił serwowany przez Swissair omlet na tylnym siedzeniu.

– Dlaczego taksometr nie jest włączony?

– Surasak Road, 500 baht, yes?

Harry oparł się wygodniej i spojrzał w niebo. To znaczy spojrzał w górę, bo nie było widać żadnego nieba, a jedynie mgliste sklepienie prześwietlone równie niewidocznym słońcem. Bangkok. „Miasto aniołów”. Anioły musiały nosić maseczki ochronne i kroić powietrze nożem, żeby przypomnieć sobie, jaki kolor niebo miało kiedyś.

Chyba zasnął, bo kiedy otworzył oczy, stali. Podciągnął się na siedzeniu i zobaczył, że otaczają ich samochody. Nieduże otwarte warsztaty stały jeden przy drugim wzdłuż chodników, na których roiło się od ludzi. Wszyscy sprawiali wrażenie, że wiedzą, dokąd idą. I że bardzo im się spieszy. Taksówkarz otworzył okno, z dźwiękami radia zmieszała się kakofonia odgłosów miasta. W rozpalonym wnętrzu taksówki śmierdziało spalinami i potem.

– Korek?

Kierowca z uśmiechem pokręcił głową.

Harry’emu zatrzeszczało w zębach. Co on takiego czytał? Że cały ołów, który się wdycha, prędzej czy później trafia do mózgu? Zdaje się, że od tego można stracić pamięć. A może popaść w psychozę?

Nagle niczym za sprawą cudu wszystko ruszyło. Dookoła zaroiło się od motocykli i motorowerów, jakby opadł ich rój wściekłych owadów, pragnących pokonać skrzyżowanie i mających śmierć w pogardzie. Harry naliczył cztery sytuacje, które o mały włos nie doprowadziły do wypadku.

– Aż nie chce się wierzyć, że to się dobrze skończyło – odezwał się, żeby w ogóle coś powiedzieć.

Kierowca spojrzał w lusterko i uśmiechnął się szeroko.

– Czasami kończy się źle. Często.

Kiedy wreszcie stanęli przed komendą policji na Surasak Road, Harry już zdecydował: nie lubi tego miasta. Postanowił na wstrzymanym oddechu dokończyć tę robotę, a potem wsiąść w pierwszy, niekoniecznie lepszy samolot do Oslo.


– Witaj w Bangkoku, Hally.

Komendant policji był drobny, miał czarne włosy, ciemną cerę i najwyraźniej postanowił pokazać, że również w Tajlandii potrafią się witać na sposób zachodni. Ścisnął dłoń Harry’ego i entuzjastycznie nią potrząsnął. Ceremonii towarzyszył szeroki uśmiech.

– Przykro mi, że nie mogliśmy odebrać cię z lotniska, ale ruch uliczny w Bangkoku… – Ręką wskazał na okno za plecami. – Na mapie to wcale niedaleko, ale…

– Wiem – powiedział Harry. – To samo mówili w ambasadzie.

Stali naprzeciwko siebie w milczeniu. Komendant policji nie przestawał się uśmiechać. W końcu rozległo się pukanie do drzwi.

– Proszę!

W drzwiach ukazała się ogolona na łyso głowa.

– Wejdź, Crumley. Przyjechał norweski detektyw.

– Detektyw, aha.

Do głowy dołączyło ciało. Harry musiał dwa razy mrugnąć, by się upewnić, że dobrze widzi. Osoba nosząca nazwisko Crumley miała szerokie bary, a wzrostem niemal dorównywała Harry’emu. W jej twarzy uderzały mocno zarysowane mięśnie szczęki i para intensywnie niebieskich oczu nad prostymi wąskimi ustami. Strój składał się z jasnoniebieskiej mundurowej koszuli, pary olbrzymich butów Nike i spódnicy.

– Liz Crumley, komisarz z Wydziału Zabójstw – przedstawił komendant.

– Podobno cholernie dobry z ciebie śledczy, Harry – odezwała się Crumley z mocnym amerykańskim akcentem i ujmując się pod boki, stanęła naprzeciwko niego.

– No, nie wiem, czy na pewno…

– Nie? No ale coś w tym musi być, skoro wysłali cię na drugą stronę kuli ziemskiej, nie sądzisz?

– Jasne.

Harry przymknął oczy. Akurat w tej chwili najmniej potrzebował zbyt energicznej kobiety.

– Przyjechałem tu, żeby pomóc. Jeśli w ogóle mogę się do czegoś przydać. – Zmusił się do uśmiechu.

– No to może pora wreszcie wytrzeźwieć, Harry?

Gdzieś z tyłu komendant policji zaśmiał się piskliwie.

– Oni tacy są – powiedziała Crumley głośno i wyraźnie, jakby tajskiego policjanta nie było. – Starają się, jak mogą, żeby tylko nikt nie stracił twarzy. Akurat w tej chwili on usiłuje ratować twoją twarz – udając, że żartuję. Ale ja wcale nie żartuję. Jestem odpowiedzialna za Wydział Zabójstw i kiedy coś mi się nie podoba, od razu o tym mówię. W tym kraju uważa się to za zły obyczaj, ale trzymam się tej zasady od dziesięciu lat.

Harry całkiem zamknął oczy.

– Po kolorze twojej gęby widzę, że sytuacja jest dla ciebie kłopotliwa, Harry. Ale na pewno rozumiesz, że nie mogę angażować do pracy pijanych śledczych. Wróć jutro. Poszukam kogoś, żeby odwiózł cię do mieszkania, w którym się zatrzymasz.

Harry pokręcił głową i odchrząknął.

– Boję się latać.

– Słucham?

– Boję się latać samolotem. Dżin z tonikiem pomaga. A gębę mam czerwoną, bo alkohol zaczął się ulatniać przez pory w skórze.

Liz Crumley długo mu się przyglądała. W końcu podrapała się w łysą czaszkę.

– Przykra sprawa, detektywie. A co z jet lag?

– Jestem najzupełniej przytomny.

– Świetnie. Wobec tego o mieszkanie zahaczymy, jadąc na miejsce zdarzenia.


Mieszkanie, które udostępniła mu ambasada, znajdowało się w modnym apartamentowcu dokładnie naprzeciwko hotelu Shangri-La. Było maleńkie i urządzone po spartańsku, ale miało łazienkę, wentylator nad łóżkiem i widok na wielką brunatną rzekę Chao Phraya. Harry podszedł do okna. Smukłe łódki z drewna pływały po rzece wzdłuż i wszerz, ubijając pianę z brudnej wody śrubami zamocowanymi na długich drągach. Na przeciwległym brzegu nad nieokreśloną masą białych budynków wznosiły się nowo wybudowane hotele i biurowce. Trudno było w jakikolwiek sposób zorientować się w rozmiarach miasta, bowiem kilka kwartałów dalej ginęło w żółtobrązowej mgle, gdy próbowało się dojrzeć coś za nimi – ale Harry domyślał się, że jest wielkie. Bardzo wielkie. Pchnął okno i zaraz dotarł do niego ryk. Uszy zatkane po podróży samolotem odetkały mu się w windzie. Dopiero teraz zorientował się, jak ogłuszający jest hałas metropolii. Samochód Liz Crumley na dole przy chodniku wyglądał jak matchbox, samochodzik-zabawka. Harry otworzył puszkę z ciepłym piwem, którą zabrał z samolotu, i z zadowoleniem stwierdził, że Singha jest równie niedobre, jak piwo norweskie. Dalszy ciąg tego dnia wydawał się już łatwiejszy.

Karaluchy

Подняться наверх