Читать книгу Wisząca dziewczyna - Jussi Adler-Olsen - Страница 6

1

Оглавление

Wtorek 29 kwietnia 2014

– Hej, Carl, obudź się! Znów dzwoni telefon.

Carl spojrzał zaspanym wzrokiem na Assada w żółtym kostiumie przywodzącym na myśl przebranie karnawałowe. Gdy dziś rano zaczynał robotę, kombinezon miał kolor biały, a kędzierzawa głowa czarny, więc jeśli na ścianach znalazła się choćby odrobina farby, należało to poczytywać za cud.

– Zakłóciłeś mi wyjątkowo skomplikowany proces myślowy – powiedział Carl, niechętnie zdejmując nogi z biurka.

– Okej! Przepraszam! – W gąszczu dwudniowego zarostu Assada pojawiły się dołeczki. Co, u diabła, wyrażają te jego zadowolone, okrągłe oczy? Czyżby nutkę ironii?

– Wiem, że wczoraj byłeś zajęty do późna – ciągnął Assad. – Ale Rose dostaje szkwału, gdy telefon dzwoni bez przerwy, więc możesz go następnym razem odebrać?

Carl skierował wzrok na wpadające przez piwniczne okno jasne, ostre światło. „Uch, może je przyćmić tylko dym z papierosa” – pomyślał, sięgając po paczkę i kładąc nogi na biurko. Wtedy telefon znów się odezwał.

Assad ponaglił go gestem i zniknął w drzwiach. Ta dwójka głupoli z sąsiedztwa zaczęła się ostatnio zanadto rządzić.

– Mørck – ziewnął do leżącej na biurku słuchawki.

– Halo! – odezwał się głos.

Carl niedbałym gestem podniósł słuchawkę do ust.

– Z kim rozmawiam?

– Czy to Carl Mørck? – spytał głos z bornholmskim zaśpiewem.

Zdecydowanie nie był to dialekt, od którego Carlowi miękłyby kolana. Coś w rodzaju kiepskiego szwedzkiego z wieloma gramatycznymi nieporozumieniami, do tego użyteczny tylko na tej małej wysepce.

– Tak, mówi Carl Mørck. Chyba właśnie się przedstawiłem?

Po drugiej stronie rozległo się westchnienie, najwyraźniej pełne ulgi.

– Tutaj Christian Habersaat. Poznaliśmy się ponad dwadzieścia lat temu, ale pewnie mnie nie pamiętasz.

„Habersaat?” – pomyślał Carl. „Z Bornholmu?”

Próbował grać na zwłokę.

– Ależ tak, to znaczy…

– Pełniłem służbę na komendzie w Nexø, kiedy ty z jakimś przełożonym przyjechaliście tu przed laty, by zabrać aresztanta do Kopenhagi.

Carl wytężył pamięć. Pamiętał dobrze transport więźnia, ale Habersaata?

– Tak, faktycznie … – odparł, sięgając po papierosy.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może miałbyś chwilę, by mnie wysłuchać? Czytałem, że właśnie zamknęliście trudną sprawę cyrku w Bellahøj. Powinszowania, choć to musi być frustrujące, kiedy sprawca odbiera sobie życie przed zapadnięciem wyroku.

Carl wzruszył ramionami. Rose się faktycznie tym wkurzyła, ale Carl miał to gdzieś. Przynajmniej o jednego dupka na świecie mniej.

– Okej, ale nie dzwonisz z powodu tej sprawy? – Zapalił papierosa i odchylił głowę do tyłu. Była dopiero druga, trochę za wcześnie, by wystukać się z codziennego limitu ćmików, więc może lepiej go zwiększyć.

– I tak, i nie. Dzwonię zarówno z powodu tej właśnie sprawy, jak i z powodu wszystkich innych, które w imponującym stylu wyjaśniliście w ciągu ostatnich paru lat. Jak mówiłem, pełnię służbę w policji na Bornholmie, aktualnie w Rønne, ale na szczęście jutro przechodzę na emeryturę. – Próbował się zaśmiać, ale był to śmiech wymuszony. – Czasy się zmieniły i praca przestała sprawiać mi frajdę. Pewnie większość z nas się tak czuje, ale jeszcze dziesięć lat temu wiedziałem o wszystkim, co dzieje się w prawie całej centralnej części wyspy i na wschodnim wybrzeżu. Właściwie dlatego dzwonię.

Carl zwiesił głowę. Jeśli koleś chce wcisnąć im jakąś sprawę, to lepiej niech sobie odpuści już teraz. W każdym razie Mørck nie miał ochoty prowadzić dochodzenia na wyspie, której specjalnością są wędzone śledzie i która leży znacznie bliżej Polski, Szwecji i Niemiec niż Danii.

– Dzwonisz, żebyśmy spojrzeli na jakąś twoją sprawę? Bo jeśli tak, to obawiam się, że muszę odesłać cię do kolegów z wyższych pięter. W Departamencie Q mamy po prostu za dużo roboty.

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem połączenie przerwano.

Zdezorientowany Carl wlepił wzrok w słuchawkę, po czym cisnął ją na miejsce. Skoro tak łatwo tego idiotę przepłoszyć, to na nic innego nie zasługuje.

Pokręcił głową i ledwie zdążył zamknąć powieki, kiedy to dziadostwo znów się rozdzwoniło.

Wziął głęboki wdech. Niektórym ludziom trzeba tłumaczyć wszystko dużymi literami.

– TAK?! – wrzasnął. Może kretyn się wystraszy i znów rzuci słuchawką.

– Yyy, Carl?! To ty? – Nie był to głos, którego się spodziewał.

Zmarszczył brwi.

– Mama? – spytał ostrożnie.

– Bardzo się przestraszyłam, kiedy tak ryknąłeś! Gardło cię boli, skarbeńku?

Carl westchnął. Wyprowadził się z domu ponad trzydzieści lat temu. Od tej pory miał do czynienia z agresywnymi przestępcami, alfonsami, podpalaczami, mordercami oraz wieloma zwłokami w różnych stadiach rozkładu. Został postrzelony. Ucierpiała jego żuchwa, grzbiet dłoni, życie prywatne i aspiracje społeczne prowincjusza z północnej Jutlandii. Trzydzieści lat temu strząsnął ziemię z gumiaków, przyobiecując sobie raz na zawsze, że sam będzie decydował o swoim życiu, a z rodzicami może mieć kontakt lub go nie mieć według własnego widzimisię. Jakim więc cudem, do cholery, matka wciąż jednym zdaniem umiała sprawić, że czuł się jak niemowlak?

Carl potarł oczy i wyprostował się na krześle. Zapowiada się bardzo długi dzień.

– Nie, mamo, wszystko w porządku. Po prostu są tu robotnicy, słabo słychać.

– Aha, dzwonię do ciebie z bardzo przykrego powodu.

Carl zacisnął usta, próbując wywnioskować coś z jej tonu. Czy jest smutna? Czy za sekundę powie mu, że ojciec nie żyje? Podczas gdy Carl nie był u nich od ponad roku?

– Tata nie żyje? – rzucił.

– Broń cię Panie Boże, skąd, ha, ha. Siedzi tu koło mnie i pije kawę. Dopiero co wrócił z chlewu, kastrował prosiaki. To twój kuzyn Ronny nie żyje.

Carl zdjął nogi z biurka.

– Ronny? Nie żyje? Jak to?

– Zasłabł nagle podczas masażu w Tajlandii. Czy to nie potworna wieść w taki piękny, wiosenny dzień?

„W Tajlandii podczas masażu” – powiedziała. No tak, czego się można było spodziewać?

Carl próbował znaleźć sensowną odpowiedź. Jakoś żadna mu się nie nasuwała.

– Owszem, potworna – stwierdził z przymusem, próbując odsunąć od siebie szpetne wyobrażenie nalanego cielska kuzyna w ostatniej, niewątpliwie przyjemnej, godzinie.

– Sammy tam leci, by przytransportować tu ciało i rzeczy Ronny’ego. Lepiej wszystko przywieźć do domu, nim rozwloką to po każdym kącie – stwierdziła. – Sammy jest zawsze taki praktyczny.

Carl skinął głową. Skoro sprawą zajął się brat Ronny’ego, to szykuje się sortowanie rodem z jutlandzkiej wsi: łajno na stertę, to, co wartościowe, do walizki.

Pomyślał o wiernej żonie Ronny’ego, dzielnej, drobnej Tajce, która zasługiwała na lepszy los. Ale po wizycie szwagra w udziale przypadną jej zapewne tylko bokserki w chińskie smoki. Tak to już jest.

– Ronny był żonaty, mamo. Sammy nie może ot, tak sobie zagarnąć wszystkiego dla siebie.

Zaśmiała się.

– Ach, znasz Sammy’ego, poradzi sobie. Poza tym zostaje tam na jakieś dziesięć, dwanaście dni. Mówi, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wygrzać schabiki, skoro i tak jedzie tak daleko, no i jak zawsze ma rację. Zmyślny chłopak z tego kuzyna Sammy’ego.

Carl skinął głową. Na jedyną istotną różnicę między Ronnym i jego młodszym bratem Sammym składała się jedna samogłoska i trzy spółgłoski. Żaden mieszkaniec północnych fiordów nie miał wątpliwości co do ich pokrewieństwa, bo byli do siebie podobni jak dwie krople smarków. Gdyby jakiś producent filmowy nagle zapragnął zatrudnić chełpliwego, egocentrycznego i zupełnie nieobliczalnego fircyka w pstrokatej koszuli, to Sammy nadawał się do tej roli idealnie.

– Pogrzeb zaplanowali na dziesiątego maja tutaj w Brønderslev – ciągnęła matka. – Cudownie, że cię znów zobaczymy, synku.

Matka przeszła do mało zaskakującej wyliczanki codziennych aktywności rodziny rolniczej z północnej Jutlandii ze szczególnym uwzględnieniem hodowli trzody chlewnej i szwankującego biodra Mørcka seniora. Potem jak zwykle zmieszała z błotem polityków z Christiansborga i pomarudziła na jakieś inne, deprymujące tematy, ale Carl myślał tylko o nieładnych słowach z ostatniego maila Ronny’ego.

Mail miał zapewne stanowić groźbę pod jego adresem, co wyjątkowo zaniepokoiło i sfrustrowało Carla. W którymś momencie doszedł nawet do wniosku, że kuzyn zamierzał go szantażować za pomocą tych bredni. Czy aby nie należał do ludzi, którym mogłoby to przyjść do głowy? Poza tym przecież zawsze brakowało mu pieniędzy.

Mørckowi się to nie podobało. Znów ma się zajmować tym żałosnym oskarżeniem? Była to oczywiście wierutna bzdura, ale jak się mieszka w kraju Andersena, to człowiek wie, jak szybko piórko może stać się pięcioma kurami. A takie pięć kur na jego szanowanym stanowisku i do tego z szefem w osobie Larsa Bjørna raczej mu się nie marzyło.

Co ten Ronny kombinował, do cholery? Przy wielu okazjach bredził coś o tym, że zabił własnego ojca, co już samo w sobie było fatalne. Ale jeszcze gorsze było to, że idiota wciągnął w to bagno też Carla, twierdząc publicznie, że mordu dokonali we dwóch podczas wyprawy na ryby, a w swoim ostatnim niechlubnym mailu informował Mørcka, że spisał tę historię w formie książkowej i spróbuje ją opublikować.

Od tamtej pory Carl nic na ten temat nie słyszał, ale zasadniczo była to gówniana historia, której rychły koniec chętnie by zobaczył, szczególnie że facet nie żyje.

Znów sięgnął po papierosy. Nie ulega wątpliwości, że musi pojechać na ten pogrzeb. Wtedy okaże się pewnie, czy Sammy’emu udało się wydrzeć część spadku żonie Ronny’ego. Na Wschodzie sprawy spadkowe potrafiły kończyć się brutalnie i można oczywiście mieć nadzieję, że w tym przypadku też tak będzie. Ale wydawało się, że mała Tuputup, czy jak tam było żonie Ronny’ego, jest ulepiona z innej, lepszej gliny. Zapewne zechce zachować to, co jej przypadło w udziale, i to, co uciułała, a resztę odpuści, łącznie z rzekomymi ambicjami literackimi Ronny’ego.

Nie, wcale by się nie zdziwił, gdyby Sammy’emu udało się przytaszczyć te notatki ze sobą. W takim razie lepiej je przechwycić, zanim zaczną krążyć po rodzinie.

– Ronny był pod koniec życia dość bogaty, wiedziałeś o tym? – pisnęła matka gdzieś w tle.

Carl uniósł brwi.

– Coś takiego, serio? W takim razie można przyjąć, że handlował narkotykami. Jesteś pewna, że nie skończył z pętlą na szyi za grubymi murami tajlandzkiego więzienia?

– Och, synu. Zawsze byłeś takim zabawnym dzieckiem – zaśmiała się.


Dwadzieścia minut po rozmowie z bornholmskim policjantem w drzwiach stanęła Rose, ze źle skrywanym obrzydzeniem opędzając się od kłębów tytoniowego dymu.

– Carl, rozmawiałeś niedawno z inspektorem Habersaatem?

Wzruszył ramionami. Akurat o tej rozmowie specjalnie teraz nie myślał. Kto wie, co Ronny o nim ponawypisywał?

– Spójrz na to. – Rzuciła mu przed nos kartkę papieru. – Dostałam ten mail przed dwiema minutami. Może powinieneś do faceta zadzwonić?

Na wydruku widniały dwa zdania, które jeszcze bardziej popsuły nastrój w gabinecie na resztę dnia.

Departament Q był moją ostatnią nadzieją. Nie mam już siły.

C. Habersaat

Carl spojrzał na Rose. Kręciła głową jak jędza, która położyła krzyżyk na swoim małżeństwie. Nie podobało mu się takie podejście, ale z Rose lepiej nie zaczynać. Lepsze dwa uderzenia w policzek w ciszy niż dwie minuty marudzenia i problemów. Tak to między nimi funkcjonowało, a Rose była w głębi serca w porządku, choć czasami owa głębia okazywała się dość przepastna.

– Coś takiego! Ale skoro to ty dostałaś maila, weź to na siebie. Potem możesz mi powiedzieć, co z tego wynikło.

Zmarszczyła nos, aż popękała na nim warstwa bielidła.

– Wiedziałam, że to powiesz. Dlatego oczywiście natychmiast do niego zadzwoniłam, ale odezwała się poczta głosowa.

– Hm. W takim razie zakładam, że nagrałaś wiadomość, że zadzwonisz jeszcze raz, prawda?

Gdy potwierdziła, nad jej głową zawisła ciemna chmura i tak już zostało.

Dzwoniła pięć razy, ale gość po prostu nie odbierał.

Wisząca dziewczyna

Подняться наверх